Świece, umieszczone w
posrebrzanych kandelabrach, odbijały się w lustrach i błyszczącej, pracowicie
nawoskowanej posadzce, po której przechadzało się blisko siedemdziesięcioro
gości w kolorowych kostiumach i maskach. Damy wybierały stroje wróżek i
pasterek, panowie natomiast decydowali się na odważniejsze przebrania. Tu i
ówdzie przechadzał się „mag” wysokiej rangi w odświętnej fioletowej szacie,
można było też dostrzec „błaznów” i „wieśniaków” odzianych w sukmany prawie
spod igły. Jak jednak skromne by nie były postaci, w które raczyli się przebrać
wysoko urodzeni, nie mogło zabraknąć rodowych Kamieni. Najskromniejsza
pastereczka miała choćby pierścionek ze szmaragdem, szafirem, topazem lub
ametystem.
Zabawa jeszcze się w pełni
nie rozpoczęła. Siedząca przy klawesynie w rogu kobieta i jej towarzyszka,
która przysiadła obok na zydlu ze skrzypcami i smyczkiem w dłoniach, grały
jedynie cicho melodie starych pieśni, czekając na znak Kasyldy ze Szmaragdów.
Ta ostatnia w asyście ciotki męża, Herminy z Topazów i Sigrlin z tegoż rodu przechadzała
się po sali, rozdawała serdeczne uśmiechy, wyrażała zainteresowanie cudzym
zdrowiem i majątkiem, podejmowała wątki rozmów, by po minucie porzucić je i
pójść dalej. Słowem, wypełniała obowiązki młodej gospodyni, dzielnie znosząc
całą towarzyszącą temu zajęciu konieczną nudę i hipokryzję, które zresztą
zdawały się jej zanadto nie przeszkadzać.
Inaczej było z Sigrlin,
która czuła dyskomfort. Narastał od momentu, gdy do Wierniry zaczęli przybywać
tłumnie przedstawiciele prawie wszystkich rodów Kamieni, a przede wszystkim
Topazów, Rubinów, Szmaragdów, Szafirów i Ametystów. Oni byli najbogatsi,
najznaczniejsi i najmocniej połączeni więzami krwi i powinowactwa. Sigrlin,
debiutantka, musiała zostać przedstawiona wujom, ciotkom, stryjom i stryjenkom,
kuzynom, kuzynkom, siostrom i braciom w drugiej, trzeciej, czwartej linii
pokrewieństwa oraz ich przodkom i potomstwu. Do tego zarówno Kasylda,
żartobliwie, ale jednak zadziwiająco często, jak i Sinfjotl, w dużo
poważniejszej formie, przypominali, żeby krewnym w niczym nie uchybić, co
oczywiście okazało się niewykonalne. Już na samym początku krucha pewność
siebie dziewczyny została zachwiana, gdy przed ucztą zaprowadzono ją przed
dostojne oblicza stolnika z Szafirów i cześnika z Ametystów. Hermina w tym czasie
prowadziła uprzejmą konwersację z damą z Ametystów, więc Sigrlin była zdana na
własne siły. Wiedziała, że gdy szlachetni byli równi pod względem herbów i
urzędu na dworze, należało ukłonić się temu, który był starszy wiekiem.
Przyjrzała się więc dyskretnie obu i dygnęła przed cześnikiem, który, ku jej
przerażeniu, wrzasnął coś niezrozumiałego i spurpurowiał tak, że zaczął
wyglądać jak przed atakiem apopleksji. Hermina czym prędzej odciągnęła
siostrzenicę na bok i wyszeptała, że pierwszeństwo należało dać stolnikowi.
Różnica między panami, jak się okazało, wynosiła aż dziesięć lat.
– Nie chciałam urazić
szanownego krewnego – wyjąkała Sigrlin, gdy dowiedziała się o pomyłce. – Czy on
jest tak drażliwy na punkcie swojego wieku?
– Nadużywał długi czas
trunków – wyjaśniła ukochana ciotunia cierpko. – I postarzał się bardzo, ale
nie znosi, gdy mu się o tym przypomina, bo wciąż pragnie uchodzić za wielkiego
amanta.
– Nie oddałam należnych
honorów panu stolnikowi – przejmowała się Sigrlin, podczas gdy Kasylda usiłowała
rozładować sytuację szczebiotaniem i uśmiechem, co po pewnym czasie przyniosło
pożądany rezultat.
– Nie szkodzi, oni często
chodzą we dwóch, więc nagminnie się to przydarza. Jeden zawsze się oburza,
drugiego zawsze to bawi, czeka jak na przedstawienie – wyjaśniła Hermina tonem
osoby, która ubolewa nad zachowaniami ludzi wokół, ale niewiele z nimi może
zrobić.
Sigrlin trudno było zdobyć
się na podobny dystans, szczególnie gdy wkrótce potem popełniła następną gafę,
a potem jeszcze kolejną. Wszystkie powiązania rodzinne zaczynały jej się zlewać
ze sobą i mieszać, choć ciotunia po tych wszystkich przeżyciach nie odstępowała
jej już na krok i wytrwale opowiadała:
– ...tam siedzą Blodeuwed
i Bianka ze Szmaragdów, siostry Bredegara i świętej pamięci Begelda z Rubinów,
pana w Odzie, siedzibie ich rodu.
– Mają imiona na tę samą
literę – zauważyła Sigrlin.
– Dla ułatwienia –
odpowiedziała Hermina – pamiętasz może, jak kiedyś wuj ci tłumaczył? Brat
Kasyldy ma na imię Klarian, a twój Sinfjotl, choć wy akurat nazywacie się tak
samo. Gdy matka i ojciec mają różne herby, synowie i córki będą podlegali
władzy różnym głowom rodu i w razie waśni między rodami, będą szukali
schronienia w innych siedzibach i wśród innych krewnych. Jednakże, matka,
ojciec i rodzeństwo powinni zawsze stać za sobą, a ta sama litera przypomina,
że pochodzą z jednego domu. No i pomaga to w zapamiętywaniu, kto z kim i jak
jest spokrewniony – dodała z szelmowskim uśmiechem, po czym ciągnęła dalej: –
Bredegar, chociaż młodszy, ożenił się wcześniej i pojął za żonę ostatnią
kobietę z Rubinów, Groę, mają jednak samych synów, jeden został w Odzie, drugi
siedzi tam, nazywa się Terwagant. Begeld już nie żyje, na krótko przed śmiercią
pojął za żonę kobietę bezherbową. To był wielki skandal i precedens, by ktoś z
rodu Kamieni popełnił taki mezalians, brat się wtedy od niego odwrócił, jednak
Begeld nie ugiął się. Jego wybranka była, i z tego co wieści mówią, jest nadal
bardzo piękną kobietą, a poza tym, gdy prosił Najjaśniejszego Pana o pozwolenie
na taki związek, tłumaczył, że będzie mógł przekazać swój herb córce, dzięki
czemu Rubin nie wygaśnie w linii żeńskiej. Król przychylił się do tej prośby,
jednak Idun urodziła syna – pogrobowca. Begeld wcześniej zginął w jakimś
wypadku – spadł z konia czy ranił go zwierz na polowaniu, nigdy to nie było dla
mnie jasne. A Pwyll, bo tak ten chłopiec ma na imię, został oddany na
wychowanie do stryja i z tego co mówią, jest słabego zdrowia czy też ma coś nie
tak z rozumem, nie wiem tego, bo nigdzie nie bywa. Mało kto go widział i prawie
wszyscy o nim zapomnieli, choć przecież to jego prawo i jego ziemie, a stryj
jedynie czasowo trzyma pieczę nad tym wszystkim w jego zastępstwie...
Sigrlin w tej chwili nie
wydawałoby się możliwe, by cokolwiek mogło jej pomóc w zapamiętaniu tych wszystkich
imion i linii pokrewieństwa. Przelotnie zastanowiła się, jak to możliwe, że
wszystkie znane jej matrony bez najmniejszego zająknięcia recytowały kto z kim
się ożenił, ile razy, kiedy owdowiał, ile miał dzieci, kiedy zmarł, i tak do
czterech, pięciu pokoleń wstecz. Spoglądając ukradkiem na swoją ukochaną
ciotkę, dziewczyna mimowolnie pomyślała, że być może brało się to stąd, że
wiekowe matrony miały już za sobą epokę szukania mężów i dysponowały nadmiarem
wolnej energii, którą należało jakoś zużytkować. Ta refleksja nieco poprawiła
jej humor, lecz nie na długo: wracając po uczcie do swojej komnaty, by przebrać
się na wieczorne tańce, zastała na sienniku suknię, pantofle i maskę – hojne
podarunki od bratowej, która chciała, by Sigrlin przebrała się tego wieczoru za
wędrowną tancerkę. Wszystko miało piękny czerwono-złoty kolor, pasujący do
rudoblond włosów Sigrlin, a suknia, sznurowana, z wąskimi rękawami
rozszerzającymi się na łokciach, stanowiła ostatni krzyk mody. Miała jednak
jeden mankament w postaci dość dużego dekoltu. Gdy Sigrlin włożyła ją na siebie
z pomocą Berty, wpadła w panikę. Nawet piękny naszyjnik z topazów w ogóle nie
pomagał, raczej przykuwał wzrok do jej szyi i biustu. To odzienie wydało się
młodej pannie nieprzyzwoite, jednak niepodobna było odmówić noszenia,
obraziłaby bratową. Maska na twarzy niewiele pomagała. Tak więc z duszą na
ramieniu młoda debiutantka weszła do komnaty balowej. Całościowy efekt w
postaci wydekoltowanej sukni, pantofli z jagnięcej skóry, rozpuszczonych, a nie
zaplecionych w warkocze włosów sprawiał, że miała ochotę skryć się w cieniu
najbliższej kolumny.
I uczyniła tak, gdy tylko
Kasylda dała znak muzykantkom, które zagrały pagamoszkę. Na posadzce pojawiły
się pierwsze pary. Sigrlin nie patrzyła na nie, bo w zadumie przyglądała się
kobiecie przy klawesynie, a szczególnie pracy jej rąk, które swobodnie biegały
po klawiaturze, podczas gdy twarz pozostawała nieruchoma, zapatrzona gdzieś w
przestrzeń. Poczuła nagłe ukłucie zazdrości, choć przecież grająca nie była wysoko
urodzona i musiała służyć podczas takich zabaw jak ta. Nie mogła tańczyć,
musiała grać, pomimo własnego znużenia lub niechęci. Ale wraz z tą drugą
tworzyły piękno, nieosiągalne dla Sigrlin i jej młodych towarzyszek, choć
przecież wszystkie były kształcone w sztukach takich jak gra na instrumentach,
malarstwo czy haft. Te kobiety tworzą piękno nie dla siebie, myślała dalej
dziewczyna. I jest ono doskonalsze od tego, co my płodzimy dla naszej rozrywki
czy ćwiczenia rąk i umysłu. Czy aby dojść do wyższych form, potrzebny jest
przymus służenia czemuś innemu niż sobie?
– O czym może rozmyślać
panna, której śliczne włosy wydają się żywcem przeniesione z dawnych ballad? –
Nad uchem Sigrlin rozległ się młody męski głos. Drgnęła, przestraszona i
odwróciła się, by zobaczyć tęgiego mężczyznę w brązowej masce, odzianego w
strój w szachownicę.
Zagadnięta nie wiedziała,
co odpowiedzieć, tymczasem młodzieniec, po odczekaniu stosownych kilku chwil,
prawił kurtuazyjnie:
– Nie powinienem nawet
pytać, jest co podziwiać na tak wystawnym balu! Muszę powiedzieć, że sława
siedziby Topazów ani trochę nie jest przesadzona, przeciwnie, powiedziałbym
nawet, że wieści nie oddają prawdziwego bogactwa Wierniry. Nie dziwię się zatem
tobie, pani, że nawet będąc siostrą gospodarza, nie możesz oderwać oczu od
wszystkiego wokół, wszak jesteś tu od niedawna.
Sigrlin w trakcie tej
całej przemowy poczuła najpierw irytację, jak zawsze, gdy rozmówca z góry
czynił założenie o płytkości jej umysłu. Prędko jednak uczciwie zganiła samą
siebie – można wszak oczekiwać od osoby na balu, że będzie chłonąć wrażenia z
tu i teraz, a nie snuć rozważania na tematy abstrakcyjne. Dlatego uśmiechnęła
się jak najuprzejmiej i starannie modulowanym głosem zapytała:
– Szlachetny Aelort z
Wierzbni?
– Wielce rad jestem, że
tak piękna osoba jak ty, pani, raczyła zapamiętać moje skromne imię –
powiedział gładko, zbyt gładko i Sigrlin, mimo swego nieobycia, wyczuła, że
musiał to być stały zwrot, stosowany, gdy kawaler chciał uprzejmie porozmawiać
z panną. Pozwoliła się jednak zaprowadzić do tańca, podczas którego nie
wypowiedziała ani słowa. Tymczasem Aelort nieustannie rozwodził się nad
zamożnością Topazów i pięknem Wierniry. Mimowolnie zaczęła się zastanawiać, czy
to jeszcze była uprzejmość gościa, chcącego się przypodobać znaczniejszym od
siebie, czy już wycena potencjalnego posagu w wykonaniu przyszłego konkurenta
do jej ręki. Prawił więc o obrazach i lustrach, których taką obfitość widział
pierwszy raz. Na szczęście dźwięk własnego głosu mu wystarczył i Sigrlin nie była
zmuszona udzielać odpowiedzi, zatem mogła bez przeszkód dokonać konstatacji, że
prawdopodobnie był to dopiero początek. Ta świadomość wywoływała dreszcz.
Dziewczyna zatęskniła za Sobną i spokojnym życiem bardziej niż kiedykolwiek
wcześniej.
Przewidywania okazały się
trafne. Podczas gdy w tle rozbrzmiewały kontredanse, sarabandy i kadryle,
Sigrlin musiała witać kolejnych mężczyzn, uśmiechać się, znosić bliskość ich
ciał i wysłuchiwać komplementów. Ze Szmaragdów, Rubinów, Ametystów czy Topazów
– wszyscy wydawali jej się jednakowo nudni, jałowi, bez polotu. Czy to możliwe,
pomyślała Sigrlin z niejakim zdziwieniem, żebym już w siedemnastej wiośnie
życia była na tyle zdziwaczała, niczym stara panna, że ciekawsze są dla mnie
dysputy wiekowych magów niż gładkie słowa pięknych młodzieńców? Ciotko, cóżeś
ty ze mną uczyniła!
Jeden tylko Ingwald z
Rubinów, mężczyzna zbyt już dojrzały jak na jej gust, okazał się zacnym
towarzyszem. Trzymał się prosto, w tańcu nie przyciskał jej mocno do siebie i
milczał. Gdy jednak Sigrlin, wiedziona poczuciem obowiązku, zapytała go o coś,
okazało się, że potrafił zajmująco opowiadać o tym, jak to w zamorskich krajach
damy same układają pieśni, a nawet potrafią z nimi jeździć od zamku do zamku.
Sam Ingwald niejedną taką pannę albo i panią spotkał podczas swych podróży,
których, jak twierdził, odbył wiele przez lata. Ujął Sigrlin również tym, że
nosił prosty węzeł ze szpakowatych włosów, podczas gdy wszyscy inni mieli
trefione loki. Gdy muzyka umilkła i oboje się rozstali, Sigrlin odszukała
ciotkę, by zasięgnąć informacji na temat swego rozmówcy. Dręczyły ją bowiem
wątpliwości.
– Znać po nim, że nie
gnuśnieje w zamku, lecz zajmuje się wojaczką, jak przystało rycerzowi – mówiła,
podczas gdy Hermina z Topazów przyglądała się jej uważnie – i rozumiem, że
konkurent do ręki panny może być od niej starszy o dwadzieścia, trzydzieści lat
i nie ma w tym nic niestosownego. Lecz, ciotuchno moja, ten Ingwald to kawaler!
Rozumiałabym jeszcze wdowca, że szuka żony, lecz jeśli mężczyzna czterdziestoletni
jeszcze się nie ożenił, to zły znak i należy z takim postępować ostrożnie.
– Nie osądzaj pochopnie –
zaoponowała łagodnie ciotka. – Ojciec Ingwalda przegrał w karty własne ziemie,
należą teraz do księcia Harii. Nie on pierwszy, nie ostatni, okrutne było z tym
zamieszanie. Miłościwie nam panujący Geryn, co by o nim nie mówić względem
tego, jak postępuje ze szlachetnie urodzonymi... - umilkła na chwilę, po czym
kontynuowała spokojnie. – Jedno trzeba mu przyznać, że stara się te niegodne
wielmożnych praktyki ukrócić. Wracając do Ingwalda, oczywiście, wiadomo, że dla
mężczyzny z Rubinów zawsze znajdzie się miejsce w Odzie i tak pewnie zrobiłoby
wielu: byliby dworskimi u swoich bogatszych krewnych. On jednak zdecydował się
ruszyć w świat. Walczył na turniejach. W Harii, w Hege, Lorgii. Zdobył wielką
sławę, bo to dzielny, honorowy człowiek. Dopiero niedawno wrócił, gdy doznał
kontuzji. Tak więc, Sigrlin, należy mu się szacunek.
Dziewczyna westchnęła i
obiecała, że nie uchybi rycerzowi w niczym. Nie śmiała jednak zapytać, czy ma
okazywać przychylność Ingwaldowi lub komukolwiek innemu, po części z obawy, że
odpowiedź mogłaby okazać się twierdząca. Wiedziała, oczywiście, że prędzej czy
później na rozkaz ciotki czy brata trzeba będzie wykazać zainteresowanie tym czy
innym kawalerem. Zdawała sobie również sprawę, że, mimo bajania matron o
wybrednych dziewczętach, które tak długo przebierały w starających się, aż
osiadły w staropanieństwie, w jej przypadku taka sytuacja byłaby mało
prawdopodobna. Olbrzymi posag gwarantował nieustanne powodzenie, co oznaczało,
że miała jeszcze około dziesięciu lat na zdeklarowanie się. Dotychczas sądziła,
że to dobrze, bo chciała próbować, doświadczać. Teraz jednak, przebywając wśród
wymarzonych kawalerów, zaczęła mieć wątpliwości. Całe dziesięć lat takiego
tańczenia i rozmów o niczym z mnóstwem młodych mężczyzn? To może lepsze byłoby
już małżeństwo, przynajmniej byłby jeden szlachcic, a nie kilku…
Nie mogła powstrzymać
zdenerwowania, gdy, odpoczywając po pawanie zatańczonej z siostrzeńcem samej
Ody ze Szmaragdów, zobaczyła znów Ingwalda, zmierzającego w jej kierunku w
towarzystwie ciemnowłosego młodzieńca w białym kaftanie, srebrnych spodniach,
czarnym płaszczu i butach. Wybiła północ i tańczący zdjęli maski – toteż
Sigrlin zobaczyła surową twarz Ingwalda, który nie uśmiechał się, gdy mówił:
– Pani, przedstawiam ci
mojego towarzysza, cudzoziemca, który podobnie jak ja, potykał się na
turniejach w wielu miejscach na świecie. Zaręczam ci, że jest to sławny
młodzieniec, godny wprowadzenia do najwyższego towarzystwa. Ufam, że jego
charakter i ogłada zdołają sprostać twoim wysokim wymaganiom.
Sigrlin pochyliła głowę,
zastanawiając się, czy traktować ostatnią uwagę jako komplement, czy jako
krytykę, a on odkłonił się i odszedł. Dziewczyna wyprostowała się i dopiero
teraz mogła zobaczyć zadziwiające, szaroniebieskie tęczówki nowego znajomego,
który powiedział z dziwnym akcentem:
– Jestem Morholt herbu
Korab z Wid, zwany Czarnym. Rad jestem cię poznać, pani.
Tym razem Sigrlin nie
wyczuła fałszu, przeciwnie, coś w tonie głosu sugerowało, że mówiący
rzeczywiście cieszył się ze spotkania. To samo w sobie było wystarczająco
niecodzienne, jednak jeszcze dziwniejsze było to, że Sigrlin udzieliło się to
uczucie. Prawdziwie radosnym głosem, patrząc mu wciąż w te intrygujące
cudzoziemskie oczy (musiała nieco zadzierać głowę, bo rozmówca był wysoki)
powiedziała:
– Chodźmy zatem do tańca.
Nigdy dotąd nie spotkała
człowieka o takiej urodzie. Blada cera i nietypowy jak na Janar kolor tęczówek
pięknie kontrastowały z czarnymi włosami.
– Chodźmy – zgodził się i
ujął ją za rękę. Oboje poszli, stanęli wśród innych par, a potem, gdy
zabrzmiały pierwsze dźwięki galiardy, jednocześnie ruszyli, płynnie, skocznie,
dopasowani do siebie, jakby tańczyli razem od zawsze.
Pwyll to okropne imię :D
OdpowiedzUsuń