sobota, 18 kwietnia 2020

Podzielona Kraina - II.2


Świece, umieszczone w posrebrzanych kandelabrach, odbijały się w lustrach i błyszczącej, pracowicie nawoskowanej posadzce, po której przechadzało się blisko siedemdziesięcioro gości w kolorowych kostiumach i maskach. Damy wybierały stroje wróżek i pasterek, panowie natomiast decydowali się na odważniejsze przebrania. Tu i ówdzie przechadzał się „mag” wysokiej rangi w odświętnej fioletowej szacie, można było też dostrzec „błaznów” i „wieśniaków” odzianych w sukmany prawie spod igły. Jak jednak skromne by nie były postaci, w które raczyli się przebrać wysoko urodzeni, nie mogło zabraknąć rodowych Kamieni. Najskromniejsza pastereczka miała choćby pierścionek ze szmaragdem, szafirem, topazem lub ametystem.
Zabawa jeszcze się w pełni nie rozpoczęła. Siedząca przy klawesynie w rogu kobieta i jej towarzyszka, która przysiadła obok na zydlu ze skrzypcami i smyczkiem w dłoniach, grały jedynie cicho melodie starych pieśni, czekając na znak Kasyldy ze Szmaragdów. Ta ostatnia w asyście ciotki męża, Herminy z Topazów i Sigrlin z tegoż rodu przechadzała się po sali, rozdawała serdeczne uśmiechy, wyrażała zainteresowanie cudzym zdrowiem i majątkiem, podejmowała wątki rozmów, by po minucie porzucić je i pójść dalej. Słowem, wypełniała obowiązki młodej gospodyni, dzielnie znosząc całą towarzyszącą temu zajęciu konieczną nudę i hipokryzję, które zresztą zdawały się jej zanadto nie przeszkadzać.
Inaczej było z Sigrlin, która czuła dyskomfort. Narastał od momentu, gdy do Wierniry zaczęli przybywać tłumnie przedstawiciele prawie wszystkich rodów Kamieni, a przede wszystkim Topazów, Rubinów, Szmaragdów, Szafirów i Ametystów. Oni byli najbogatsi, najznaczniejsi i najmocniej połączeni więzami krwi i powinowactwa. Sigrlin, debiutantka, musiała zostać przedstawiona wujom, ciotkom, stryjom i stryjenkom, kuzynom, kuzynkom, siostrom i braciom w drugiej, trzeciej, czwartej linii pokrewieństwa oraz ich przodkom i potomstwu. Do tego zarówno Kasylda, żartobliwie, ale jednak zadziwiająco często, jak i Sinfjotl, w dużo poważniejszej formie, przypominali, żeby krewnym w niczym nie uchybić, co oczywiście okazało się niewykonalne. Już na samym początku krucha pewność siebie dziewczyny została zachwiana, gdy przed ucztą zaprowadzono ją przed dostojne oblicza stolnika z Szafirów i cześnika z Ametystów. Hermina w tym czasie prowadziła uprzejmą konwersację z damą z Ametystów, więc Sigrlin była zdana na własne siły. Wiedziała, że gdy szlachetni byli równi pod względem herbów i urzędu na dworze, należało ukłonić się temu, który był starszy wiekiem. Przyjrzała się więc dyskretnie obu i dygnęła przed cześnikiem, który, ku jej przerażeniu, wrzasnął coś niezrozumiałego i spurpurowiał tak, że zaczął wyglądać jak przed atakiem apopleksji. Hermina czym prędzej odciągnęła siostrzenicę na bok i wyszeptała, że pierwszeństwo należało dać stolnikowi. Różnica między panami, jak się okazało, wynosiła aż dziesięć lat.
– Nie chciałam urazić szanownego krewnego – wyjąkała Sigrlin, gdy dowiedziała się o pomyłce. – Czy on jest tak drażliwy na punkcie swojego wieku?
– Nadużywał długi czas trunków – wyjaśniła ukochana ciotunia cierpko. – I postarzał się bardzo, ale nie znosi, gdy mu się o tym przypomina, bo wciąż pragnie uchodzić za wielkiego amanta.
– Nie oddałam należnych honorów panu stolnikowi – przejmowała się Sigrlin, podczas gdy Kasylda usiłowała rozładować sytuację szczebiotaniem i uśmiechem, co po pewnym czasie przyniosło pożądany rezultat.
– Nie szkodzi, oni często chodzą we dwóch, więc nagminnie się to przydarza. Jeden zawsze się oburza, drugiego zawsze to bawi, czeka jak na przedstawienie – wyjaśniła Hermina tonem osoby, która ubolewa nad zachowaniami ludzi wokół, ale niewiele z nimi może zrobić.
Sigrlin trudno było zdobyć się na podobny dystans, szczególnie gdy wkrótce potem popełniła następną gafę, a potem jeszcze kolejną. Wszystkie powiązania rodzinne zaczynały jej się zlewać ze sobą i mieszać, choć ciotunia po tych wszystkich przeżyciach nie odstępowała jej już na krok i wytrwale opowiadała:
– ...tam siedzą Blodeuwed i Bianka ze Szmaragdów, siostry Bredegara i świętej pamięci Begelda z Rubinów, pana w Odzie, siedzibie ich rodu.
– Mają imiona na tę samą literę – zauważyła Sigrlin.
– Dla ułatwienia – odpowiedziała Hermina – pamiętasz może, jak kiedyś wuj ci tłumaczył? Brat Kasyldy ma na imię Klarian, a twój Sinfjotl, choć wy akurat nazywacie się tak samo. Gdy matka i ojciec mają różne herby, synowie i córki będą podlegali władzy różnym głowom rodu i w razie waśni między rodami, będą szukali schronienia w innych siedzibach i wśród innych krewnych. Jednakże, matka, ojciec i rodzeństwo powinni zawsze stać za sobą, a ta sama litera przypomina, że pochodzą z jednego domu. No i pomaga to w zapamiętywaniu, kto z kim i jak jest spokrewniony – dodała z szelmowskim uśmiechem, po czym ciągnęła dalej: – Bredegar, chociaż młodszy, ożenił się wcześniej i pojął za żonę ostatnią kobietę z Rubinów, Groę, mają jednak samych synów, jeden został w Odzie, drugi siedzi tam, nazywa się Terwagant. Begeld już nie żyje, na krótko przed śmiercią pojął za żonę kobietę bezherbową. To był wielki skandal i precedens, by ktoś z rodu Kamieni popełnił taki mezalians, brat się wtedy od niego odwrócił, jednak Begeld nie ugiął się. Jego wybranka była, i z tego co wieści mówią, jest nadal bardzo piękną kobietą, a poza tym, gdy prosił Najjaśniejszego Pana o pozwolenie na taki związek, tłumaczył, że będzie mógł przekazać swój herb córce, dzięki czemu Rubin nie wygaśnie w linii żeńskiej. Król przychylił się do tej prośby, jednak Idun urodziła syna – pogrobowca. Begeld wcześniej zginął w jakimś wypadku – spadł z konia czy ranił go zwierz na polowaniu, nigdy to nie było dla mnie jasne. A Pwyll, bo tak ten chłopiec ma na imię, został oddany na wychowanie do stryja i z tego co mówią, jest słabego zdrowia czy też ma coś nie tak z rozumem, nie wiem tego, bo nigdzie nie bywa. Mało kto go widział i prawie wszyscy o nim zapomnieli, choć przecież to jego prawo i jego ziemie, a stryj jedynie czasowo trzyma pieczę nad tym wszystkim w jego zastępstwie...
Sigrlin w tej chwili nie wydawałoby się możliwe, by cokolwiek mogło jej pomóc w zapamiętaniu tych wszystkich imion i linii pokrewieństwa. Przelotnie zastanowiła się, jak to możliwe, że wszystkie znane jej matrony bez najmniejszego zająknięcia recytowały kto z kim się ożenił, ile razy, kiedy owdowiał, ile miał dzieci, kiedy zmarł, i tak do czterech, pięciu pokoleń wstecz. Spoglądając ukradkiem na swoją ukochaną ciotkę, dziewczyna mimowolnie pomyślała, że być może brało się to stąd, że wiekowe matrony miały już za sobą epokę szukania mężów i dysponowały nadmiarem wolnej energii, którą należało jakoś zużytkować. Ta refleksja nieco poprawiła jej humor, lecz nie na długo: wracając po uczcie do swojej komnaty, by przebrać się na wieczorne tańce, zastała na sienniku suknię, pantofle i maskę – hojne podarunki od bratowej, która chciała, by Sigrlin przebrała się tego wieczoru za wędrowną tancerkę. Wszystko miało piękny czerwono-złoty kolor, pasujący do rudoblond włosów Sigrlin, a suknia, sznurowana, z wąskimi rękawami rozszerzającymi się na łokciach, stanowiła ostatni krzyk mody. Miała jednak jeden mankament w postaci dość dużego dekoltu. Gdy Sigrlin włożyła ją na siebie z pomocą Berty, wpadła w panikę. Nawet piękny naszyjnik z topazów w ogóle nie pomagał, raczej przykuwał wzrok do jej szyi i biustu. To odzienie wydało się młodej pannie nieprzyzwoite, jednak niepodobna było odmówić noszenia, obraziłaby bratową. Maska na twarzy niewiele pomagała. Tak więc z duszą na ramieniu młoda debiutantka weszła do komnaty balowej. Całościowy efekt w postaci wydekoltowanej sukni, pantofli z jagnięcej skóry, rozpuszczonych, a nie zaplecionych w warkocze włosów sprawiał, że miała ochotę skryć się w cieniu najbliższej kolumny.
I uczyniła tak, gdy tylko Kasylda dała znak muzykantkom, które zagrały pagamoszkę. Na posadzce pojawiły się pierwsze pary. Sigrlin nie patrzyła na nie, bo w zadumie przyglądała się kobiecie przy klawesynie, a szczególnie pracy jej rąk, które swobodnie biegały po klawiaturze, podczas gdy twarz pozostawała nieruchoma, zapatrzona gdzieś w przestrzeń. Poczuła nagłe ukłucie zazdrości, choć przecież grająca nie była wysoko urodzona i musiała służyć podczas takich zabaw jak ta. Nie mogła tańczyć, musiała grać, pomimo własnego znużenia lub niechęci. Ale wraz z tą drugą tworzyły piękno, nieosiągalne dla Sigrlin i jej młodych towarzyszek, choć przecież wszystkie były kształcone w sztukach takich jak gra na instrumentach, malarstwo czy haft. Te kobiety tworzą piękno nie dla siebie, myślała dalej dziewczyna. I jest ono doskonalsze od tego, co my płodzimy dla naszej rozrywki czy ćwiczenia rąk i umysłu. Czy aby dojść do wyższych form, potrzebny jest przymus służenia czemuś innemu niż sobie?
– O czym może rozmyślać panna, której śliczne włosy wydają się żywcem przeniesione z dawnych ballad? – Nad uchem Sigrlin rozległ się młody męski głos. Drgnęła, przestraszona i odwróciła się, by zobaczyć tęgiego mężczyznę w brązowej masce, odzianego w strój w szachownicę.
Zagadnięta nie wiedziała, co odpowiedzieć, tymczasem młodzieniec, po odczekaniu stosownych kilku chwil, prawił kurtuazyjnie:
– Nie powinienem nawet pytać, jest co podziwiać na tak wystawnym balu! Muszę powiedzieć, że sława siedziby Topazów ani trochę nie jest przesadzona, przeciwnie, powiedziałbym nawet, że wieści nie oddają prawdziwego bogactwa Wierniry. Nie dziwię się zatem tobie, pani, że nawet będąc siostrą gospodarza, nie możesz oderwać oczu od wszystkiego wokół, wszak jesteś tu od niedawna.
Sigrlin w trakcie tej całej przemowy poczuła najpierw irytację, jak zawsze, gdy rozmówca z góry czynił założenie o płytkości jej umysłu. Prędko jednak uczciwie zganiła samą siebie – można wszak oczekiwać od osoby na balu, że będzie chłonąć wrażenia z tu i teraz, a nie snuć rozważania na tematy abstrakcyjne. Dlatego uśmiechnęła się jak najuprzejmiej i starannie modulowanym głosem zapytała:
– Szlachetny Aelort z Wierzbni?
– Wielce rad jestem, że tak piękna osoba jak ty, pani, raczyła zapamiętać moje skromne imię – powiedział gładko, zbyt gładko i Sigrlin, mimo swego nieobycia, wyczuła, że musiał to być stały zwrot, stosowany, gdy kawaler chciał uprzejmie porozmawiać z panną. Pozwoliła się jednak zaprowadzić do tańca, podczas którego nie wypowiedziała ani słowa. Tymczasem Aelort nieustannie rozwodził się nad zamożnością Topazów i pięknem Wierniry. Mimowolnie zaczęła się zastanawiać, czy to jeszcze była uprzejmość gościa, chcącego się przypodobać znaczniejszym od siebie, czy już wycena potencjalnego posagu w wykonaniu przyszłego konkurenta do jej ręki. Prawił więc o obrazach i lustrach, których taką obfitość widział pierwszy raz. Na szczęście dźwięk własnego głosu mu wystarczył i Sigrlin nie była zmuszona udzielać odpowiedzi, zatem mogła bez przeszkód dokonać konstatacji, że prawdopodobnie był to dopiero początek. Ta świadomość wywoływała dreszcz. Dziewczyna zatęskniła za Sobną i spokojnym życiem bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Przewidywania okazały się trafne. Podczas gdy w tle rozbrzmiewały kontredanse, sarabandy i kadryle, Sigrlin musiała witać kolejnych mężczyzn, uśmiechać się, znosić bliskość ich ciał i wysłuchiwać komplementów. Ze Szmaragdów, Rubinów, Ametystów czy Topazów – wszyscy wydawali jej się jednakowo nudni, jałowi, bez polotu. Czy to możliwe, pomyślała Sigrlin z niejakim zdziwieniem, żebym już w siedemnastej wiośnie życia była na tyle zdziwaczała, niczym stara panna, że ciekawsze są dla mnie dysputy wiekowych magów niż gładkie słowa pięknych młodzieńców? Ciotko, cóżeś ty ze mną uczyniła!
Jeden tylko Ingwald z Rubinów, mężczyzna zbyt już dojrzały jak na jej gust, okazał się zacnym towarzyszem. Trzymał się prosto, w tańcu nie przyciskał jej mocno do siebie i milczał. Gdy jednak Sigrlin, wiedziona poczuciem obowiązku, zapytała go o coś, okazało się, że potrafił zajmująco opowiadać o tym, jak to w zamorskich krajach damy same układają pieśni, a nawet potrafią z nimi jeździć od zamku do zamku. Sam Ingwald niejedną taką pannę albo i panią spotkał podczas swych podróży, których, jak twierdził, odbył wiele przez lata. Ujął Sigrlin również tym, że nosił prosty węzeł ze szpakowatych włosów, podczas gdy wszyscy inni mieli trefione loki. Gdy muzyka umilkła i oboje się rozstali, Sigrlin odszukała ciotkę, by zasięgnąć informacji na temat swego rozmówcy. Dręczyły ją bowiem wątpliwości.
– Znać po nim, że nie gnuśnieje w zamku, lecz zajmuje się wojaczką, jak przystało rycerzowi – mówiła, podczas gdy Hermina z Topazów przyglądała się jej uważnie – i rozumiem, że konkurent do ręki panny może być od niej starszy o dwadzieścia, trzydzieści lat i nie ma w tym nic niestosownego. Lecz, ciotuchno moja, ten Ingwald to kawaler! Rozumiałabym jeszcze wdowca, że szuka żony, lecz jeśli mężczyzna czterdziestoletni jeszcze się nie ożenił, to zły znak i należy z takim postępować ostrożnie.
– Nie osądzaj pochopnie – zaoponowała łagodnie ciotka. – Ojciec Ingwalda przegrał w karty własne ziemie, należą teraz do księcia Harii. Nie on pierwszy, nie ostatni, okrutne było z tym zamieszanie. Miłościwie nam panujący Geryn, co by o nim nie mówić względem tego, jak postępuje ze szlachetnie urodzonymi... - umilkła na chwilę, po czym kontynuowała spokojnie. – Jedno trzeba mu przyznać, że stara się te niegodne wielmożnych praktyki ukrócić. Wracając do Ingwalda, oczywiście, wiadomo, że dla mężczyzny z Rubinów zawsze znajdzie się miejsce w Odzie i tak pewnie zrobiłoby wielu: byliby dworskimi u swoich bogatszych krewnych. On jednak zdecydował się ruszyć w świat. Walczył na turniejach. W Harii, w Hege, Lorgii. Zdobył wielką sławę, bo to dzielny, honorowy człowiek. Dopiero niedawno wrócił, gdy doznał kontuzji. Tak więc, Sigrlin, należy mu się szacunek.
Dziewczyna westchnęła i obiecała, że nie uchybi rycerzowi w niczym. Nie śmiała jednak zapytać, czy ma okazywać przychylność Ingwaldowi lub komukolwiek innemu, po części z obawy, że odpowiedź mogłaby okazać się twierdząca. Wiedziała, oczywiście, że prędzej czy później na rozkaz ciotki czy brata trzeba będzie wykazać zainteresowanie tym czy innym kawalerem. Zdawała sobie również sprawę, że, mimo bajania matron o wybrednych dziewczętach, które tak długo przebierały w starających się, aż osiadły w staropanieństwie, w jej przypadku taka sytuacja byłaby mało prawdopodobna. Olbrzymi posag gwarantował nieustanne powodzenie, co oznaczało, że miała jeszcze około dziesięciu lat na zdeklarowanie się. Dotychczas sądziła, że to dobrze, bo chciała próbować, doświadczać. Teraz jednak, przebywając wśród wymarzonych kawalerów, zaczęła mieć wątpliwości. Całe dziesięć lat takiego tańczenia i rozmów o niczym z mnóstwem młodych mężczyzn? To może lepsze byłoby już małżeństwo, przynajmniej byłby jeden szlachcic, a nie kilku…
Nie mogła powstrzymać zdenerwowania, gdy, odpoczywając po pawanie zatańczonej z siostrzeńcem samej Ody ze Szmaragdów, zobaczyła znów Ingwalda, zmierzającego w jej kierunku w towarzystwie ciemnowłosego młodzieńca w białym kaftanie, srebrnych spodniach, czarnym płaszczu i butach. Wybiła północ i tańczący zdjęli maski – toteż Sigrlin zobaczyła surową twarz Ingwalda, który nie uśmiechał się, gdy mówił:
– Pani, przedstawiam ci mojego towarzysza, cudzoziemca, który podobnie jak ja, potykał się na turniejach w wielu miejscach na świecie. Zaręczam ci, że jest to sławny młodzieniec, godny wprowadzenia do najwyższego towarzystwa. Ufam, że jego charakter i ogłada zdołają sprostać twoim wysokim wymaganiom.
Sigrlin pochyliła głowę, zastanawiając się, czy traktować ostatnią uwagę jako komplement, czy jako krytykę, a on odkłonił się i odszedł. Dziewczyna wyprostowała się i dopiero teraz mogła zobaczyć zadziwiające, szaroniebieskie tęczówki nowego znajomego, który powiedział z dziwnym akcentem:
– Jestem Morholt herbu Korab z Wid, zwany Czarnym. Rad jestem cię poznać, pani.
Tym razem Sigrlin nie wyczuła fałszu, przeciwnie, coś w tonie głosu sugerowało, że mówiący rzeczywiście cieszył się ze spotkania. To samo w sobie było wystarczająco niecodzienne, jednak jeszcze dziwniejsze było to, że Sigrlin udzieliło się to uczucie. Prawdziwie radosnym głosem, patrząc mu wciąż w te intrygujące cudzoziemskie oczy (musiała nieco zadzierać głowę, bo rozmówca był wysoki) powiedziała:
– Chodźmy zatem do tańca.
Nigdy dotąd nie spotkała człowieka o takiej urodzie. Blada cera i nietypowy jak na Janar kolor tęczówek pięknie kontrastowały z czarnymi włosami.
– Chodźmy – zgodził się i ujął ją za rękę. Oboje poszli, stanęli wśród innych par, a potem, gdy zabrzmiały pierwsze dźwięki galiardy, jednocześnie ruszyli, płynnie, skocznie, dopasowani do siebie, jakby tańczyli razem od zawsze.

1 komentarz:

Epilog

Epilog   Hredrik wsunął ręce pod jej koszulę i łapczywie szukał ust kochanki, ale Gyrda odsunęła się, wstała i zawiązała tasiemkę u piersi. ...