piątek, 24 kwietnia 2020

Podzielona Kraina - III.6


– Szukaliśmy chyba wszędzie, ale nie ma jej – mówił Sławoj do rodziców Olwen. Rohałt chodził w tę i z powrotem po komnacie. Blancheflor siedziała nieruchomo na zydlu, ściskając go mocno rękami.
– Chyba nie poszła… – zaczęła niepewnie Kalina, ale Blancheflor przerwała jej ostro:
– Wypluj to!
– Tak czy owak, nie ma jej już od kilku godzin – powiedział Rohałt. – Jak tylko się pojawi, spiorę ją tak, że nie usiądzie przez miesiąc!
Sławoj ciągnął:
– Ale Stoigniewa, dziewucha od Lestka, mówiła, że widziała ją, jak szła na cmentarz z Dziewanną.
– A cóż jej do naszej córki? – zdziwiła się Blancheflor.
Niania wtrąciła z namysłem:
– Może nic. Ale parę dni temu straciła własną. Źle, że Olwen z nią poszła. Widziałam złe oko tej kobiety.
– Te wasze wieczne przekonania i zabobony… – zaczęła Blancheflor, ale Rohałt przerwał jej szorstko:
– Zamilcz.
Niechętnie posłuchała.
– Idę do Dziewanny – oznajmił. Po chwili wahania Blancheflor skinęła głową. Rohałt niepewnie rozejrzał się jeszcze po komnacie. Jego wzrok spoczął na kępce zasuszonych ziół, zawieszonej nad piecem: bylica, przytulia, ruta, jałowiec, mak i mięta. Po namyśle szybko zerwał sznurek, schował wiecheć do sakwy i wyszedł.

czwartek, 23 kwietnia 2020

Podzielona Kraina - III.5

Olwen straciła równowagę i runęła w dół w całkowitej ciemności. Po chwili uderzyła kolanami w twarde podłoże. Ostrożnie, podpierając się na łokciu i macając wokół ręką po omacku, usiadła, pokonując odrętwienie, ból i gorąco w obitych nogach. W głowie czuła zamęt, dopiero po chwili dotarła do niej cała groza sytuacji i wtedy rozszlochała się bezgłośnie. Zaraz jednak zdławiła płacz, otarła łzy i zachrypniętym głosem krzyknęła:
– Pomocy!
Głos poniósł się dalekim echem. Pomocy, pomocy, omocy… ocy… ocy… a potem niespodziewanie wrócił, jakby odbił się od ściany: Pomocy! Pomocy! To brzmiało tak, jakby cały chór głosów wołał tuż obok Olwen. Dźwięki wibrowały w powietrzu, wciskały się do uszu i głowy: POMOCY! I niespodziewanie zmieniły znaczenie: MOCY! WSZECHMOCY! PRZEMOCY! A nawet traciły sens: ZAMOCY! PRZEDMOCY! TUMOCY! CY… CY… CY… CYT, CYT, CYT, CI, CI, CI, SZA, SZA, SZA, DZIEWCZYNKO NASZA!
Olwen zatkała uszy, ale głośne dźwięki atakowały dalej, zwracając się już bezpośrednio do niej: DZIEWCZYNKO, CZYNKO, DZIEWKO, MALUTKA, CHODŹ, CHODŹ, CHODŹ, CI, CI, CI, SZA, SZA, SZA, NIE BÓJ SIĘ, SZA, SZA, SZA, CI, CI, CI…
– Przestańcie! – wrzasnęła wściekle. Odpowiedź przyszła natychmiast: najpierw coraz słabsze: Przestańcie! Przestańcie… stańcie… cie… A potem coraz mocniejsze: Przestańcie. Ańcie. Gańcie. Mańcie. Cie, cie, cie. MAMY CIĘ!
Olwen skuliła się i zacisnęła powieki. Wreszcie fala dźwięków ucichła. Cisza aż dzwoniła w uszach. Dziewczynka odważyła się więc unieść głowę i otworzyć oczy. Zamrugała. Wokół niej unosiły się roje ogników, oświetlając miejsce, które okazało się wąskim korytarzem z migoczącymi ścianami i sufitem ginącym w mroku. Tu i ówdzie przelatujący ognik oświetlił fragment rzeźby: raz wyłoniła się twarz z wykrzywionymi ustami, innym razem wygięty tułów lub rozcapierzona dłoń. Kilka razy pokazały się ciemne wejścia do innych korytarzy.
Dziewczynka wstała ostrożnie. Za nią również rozciągał się korytarz, kończący się nie wiadomo gdzie. Spojrzała w górę w poszukiwaniu otworu, przez który wpadła. Dostrzegła jednak tylko coś, co mogło przypominać korzenie drzewa. Nie było możliwości wspiąć się lub doskoczyć. Pozostawało iść. Tylko dokąd?
Nagle zaczęło jej się wydawać, że ściany na nią napierają, a sufit za chwilę spadnie. Odetchnęła głęboko kilka razy, ale wrażenie nie znikało. Trzęsącymi się rękami odgarnęła włosy z czoła i otrzepała odzież, mimowolnie dotykając woreczka na szyi. Ściany wróciły na swoje miejsce, a sufit zawisł złowrogo, nieruchomy, ale wciąż groźny. Olwen kurczowo trzymała jeszcze przez chwilę dłoń na brudnym woreczku, który dawno temu, w dniu nadania imienia, zawiesiła jej niania. Wreszcie, z wahaniem zwolniła chwyt. A wtedy znikąd wyłoniła się Zazula.
Olwen chciała krzyknąć, ale powstrzymała się. Utopiona przyjaciółka zawisła w powietrzu tuż przed nią. Miała zamknięte oczy. Jej włosy, koszula i spódnica falowały, jakby wciąż pływała w morzu. Wyciągnęła powoli dłoń w stronę Olwen, która dotknęła jej lekko i zaraz cofnęła rękę – skóra Zazuli była zimna i oślizgła.
Przyjaciółka odwróciła się i gestem dała znać, by iść za nią. Nie mając lepszego pomysłu, dziewczynka poczłapała więc za… upiorem? Panną wodną? Kroki rozbrzmiewały w ciszy, ogniki przelatywały we wszystkich kierunkach, rzeźby śledziły ich wzrokiem, gdy przed przewodniczką Olwen i samą Olwen z ciemności wyłaniały się wciąż nowe tunele i zakręty

Podzielona Kraina - III.4


Gdy kilka dni później Olwen, schodząc do wioski, natknęła się na matkę zmarłej przyjaciółki, wystraszyła się. Dziewanna nigdy wcześniej tak nie wyglądała. Oczy w bladej twarzy miała napuchnięte i przekrwione. Spod krzywo zawiązanej chusty wystawały splątane kosmyki ciemnoblond włosów. Brudna sukienka miała poszarpany dół.
Mimo to, Dziewanna uśmiechnęła się szeroko do Olwen.
– A właśnie szukałam Olwen.
– Dziewanna mnie szukali?
– A tak.
– Myślałam, że mnie nie lubią.
– Lubię, lubię. Olwen pójdzie ze mną?
– A dlaczego?
– Usypiemy mogiłkę dla Zazuli. Pomoże mi?
– Ja nie mam dużo siły, może by Dziewanna wolały kogoś innego?
– Nie, nie, ciebie.
– Jeśli taka wasza wola.
Olwen nie śmiałaby się sprzeciwić. Jak każdej matce, która przed czasem straciła dziecko, Dziewannie towarzyszyła pustka: w oczach, gestach, zdawało się, że nawet osiadła na odzieży. I choć wszyscy wokół czuli, że nikt ani nic nie mogłoby tej pustki wypełnić, jednak gdy prośba o cokolwiek została przez matkę wyrażona wprost, każdy czuł obowiązek, by odpowiedzieć „tak” – choć kamykiem nie można przecież zapełnić bezdennej otchłani.
Poszły więc w kierunku cmentarza, skrytego wśród drzew, w cieniu Starej Puszczy. Olwen nie czuła się dobrze, krocząc obok ponurej, dalekiej Dziewanny. Przypomniała sobie, jak latem podobnie szła z Gotierem i jak to się skończyło. Odpędziła tę myśl.
Centralnym punktem cmentarza był Kopiec Lilli, usypany przed wiekami na cześć pewnej księżniczki, wspominanej czasem w opowieściach. Wokół niego wznosiły się małe kopczyki. Większość z nich już od dawna obrosła bujną roślinnością, ale teraz, zimą, wszystkie były szare i ogołocone. Olwen z przykrością przypomniała sobie, że Gotier nie miał własnego kopczyka.
Dziewanna niespodziewanie wzięła dziewczynkę za rękę i podeszła na skraj cmentarza, do starej wierzby. Wiekowe, omszałe drzewo, otoczone przez rozliczne krzewy i wielkie kamienie, górowało nad innymi w tej okolicy. Otaczała je wymowna cisza. Żaden ptak nie uwił nigdy gniazda w gałęziach tego drzewa. Jedynie kruki milcząco, nieruchomo zasiadały na konarach i obserwowały wszystko lśniącym spojrzeniem.
– Będziemy kopać tu pod wierzbą, jest miejsce – powiedziała Dziewanna.
– Niania mówili, że wierzba to złe drzewo – powiedziała Olwen.
– Ech, stara Miłorada… wie wszystko, prawda? – mruknęła Dziewanna. Przyciągnęła szorstko dziewczynkę do siebie i postawiła pod wierzbą. Olwen rozejrzała się lękliwie. Spod kamienia wysunęła się cicho żmija. Podpełzła w stronę kobiety i dziewczynki. Olwen cofnęła odruchowo nogę, ale żmija, nie zainteresowana, zniknęła w bzach.
– Niech Olwen obejmie drzewo – rozkazała Dziewanna.
– Nie chcę – powiedziała Olwen i znów cofnęła się lekko, wyraźnie wyczuwając niebezpieczeństwo. A wtedy Dziewanna już wprost popchnęła ją na pień wierzby…
...w którym pojawiła się dziupla. Olwen wpadła w nią z krzykiem, a dziupla natychmiast się zamknęła.
Dziewanna otrzepała odzież i spokojnie wróciła do siebie. Towarzyszyło jej posępne krakanie.

Podzielona Kraina - III.3

– Oj, ja biedna matka, co ja pocznę, moja Zazuleńka, moja sikorka, moja jedna, jedyna córeczka!
Sąsiadki w milczeniu słuchały lamentów Dziewanny, matki Zazuli. Każda przynosiła jej, co tylko mogła: podpłomyki, zimowe zapasy, świeże ryby. Kładły to wszystko w koszach na ławie w izbie.
– Sierota po mężu, sierota po córce, jednej, jedynej, jak serce jedno, jak głowa jedna, jak jedna dusza… jedno moje dzieciątko najmilsze! I nawet pożegnać nie mogę, ja, nieszczęśliwa matka. Oj ty, morze, żywicielu i okrutniku, ty morze nieszczęsne, co to poświęcasz raz swoje rybie dzieci, a raz bierzesz nasze ludzkie, ty morze sine, jak sine są usta zmarłych!
Lament trwał.
Co jakiś czas, gdy matka milkła, wstrząsana płaczem, któraś z licznych kobiet wspominała zmarłą. Luboma zaczęła śpiewnie:
– Dobre z niej było dziewczątko. Pamiętam, jak szłam z chrustem, a ona, malutki skrzacik, jak nie zapiszczy: „Dajcie mi, pomogę!”. Taka z niej była pomocnica, i matce, i wszystkim.
Dobrochna podchwyciła:
– Mądra z niej była dziewczyna. Kiedyś nogę obtarłam, a ta już leci, już babkę przykłada i mówi: „Tak wam pójdzie na dobre”. Tak uważała na nauki starszych.
Zabrała głos trzecia, Miłorada, niania Olwen:
– Pochłonęło ją morze, słone morze, ile z tych kropel to łzy matek, próżno czekających, aż ich dzieci powrócą z morskich wypraw? Ginęli chłopcy i mężowie, a teraz mała dziewczynka, morze pochłania, morze zabiera, oddaje co swoje, ale bierze bezwzględnie, co mu się należy. Dzielni nasi mężowie, ojcowie, bracia co wyruszają na połów i narażają życie, dzięki sprytowi, dzielności i odwadze umknęli morzu, więc sięgnęło po niewinne dziewczę, dając w zamian swe bogactwo. Rok się rozpoczął, morze jest żądne krwi, a jej nie otrzymało, już znalazło, już się nasyciło, już otwarło podwoje.
Dziewanna słuchała w milczeniu tych słów. Kobiety wokół kiwały głowami, jękliwie wołały:
– Oj, Zazula, Zazuleńka nasza! – ich głosy niosły się daleko poza chatę. Przechodzący obok mężczyźni i młodzież pochylali głowy i kłaniali się morzu, już zupełnie spokojnemu, jakby niedawne potężne sztormy nigdy nie miały miejsca.
Ale matka niespodziewanie wytarła oczy i zawołała do Miłorady:
– A gdzie ta wasza wychowanka, co z nią była?
– Olwen? – zapytała Miłorada spokojnie. – Odpoczywa wśród swoich.
– Powinna stanąć przede mną! To ona przywiodła moją Zazulę do śmierci!
Kobiety na ławie poruszyły się niespokojnie.
Miłorada z trudem wstała i objęła sztywną Dziewannę. Ale tamta ją gwałtownie odepchnęła. Niania Olwen westchnęła.
– Cierpisz, boś straciła dziecko. Ale nie obwiniaj innego dzieciaka. Widzę, że moje towarzystwo ci niemiłe, pójdę już, by nie siać niezgody w czas opłakiwania.
Wyszła cicho i zamknęła drzwi. Usłyszała, jak kobiety podjęły na jednostajną nutę:
– O, Zazula, Zazuleńka nasza!
Niania, wychodząc, również ukłoniła się morzu i wymamrotała:
– W swoim prawie jesteś, przyjmij tę ofiarę, którąś sobie zażyczyło.
Powoli poczłapała w stronę zamku.

Podzielona Kraina - III.2



Pół godziny później, nie zważając na zimno i nieprzyjazny wiatr, siedzieli wszyscy czworo znów na szczycie klifu. Olwen, przygryzając język, pracowicie ryła zaostrzonym patykiem w korze brzozowej, a pozostali przyglądali się temu w skupieniu. Wreszcie powstał krzywy napis: DROGIE MOŻE TO DLA CIEBIE TERAZ DAJ NAM RYBY.
Zadowolona z efektu, przyglądała się swojemu dziełu. Pozostali nie mieli żadnych zastrzeżeń.
– Ja też chcę tak umieć – powiedziała Zazula.
– Nauczę cię – obiecała Olwen wielkodusznie. Chłopcy nie mówili nic, ale ich spojrzenia były aż nadto wymowne, dodała więc prędko:
– Was wszystkich. To teraz jak robimy?
– Ktoś musi wykrzyczeć do morza, że to jest ofiara i wrzucić ten kawałek. Kto to zrobi? – zapytał Jaromir.
– Ja nie, bo pisałam.
– To ja – powiedziała Zazula. – Ale podejdziemy razem, dobrze? Sama się boję.
Wszyscy czworo stanęli więc ostrożnie tuż nad skrajem przepaści. Rozległ się cienki dziewczęcy głosik Zazuli:
– Hej, morze!
Wiatr i szum wody wzmogły się. Wyraźnie wyższe fale raz po raz uderzały o klif. Dzieci drżały, ale Zazula uniosła rękę z korą i wołała:
– Morze, drogie morze, za to, żeś nam dało ryby, bursztyny, kamienie i sól, mamy ofiarę dla ciebie! Mam ją tu, abyś ją przyjęło i dalej dawało nam jeść, bo bez ciebie nie przeżyjemy!
To, co się stało potem, dla każdego z dzieci wyglądało inaczej. Miłost był pewien, że znienacka odprysk wody sięgnął aż do twarzy Zazuli, która straciła równowagę i z krzykiem poleciała z urwiska. Jaromir twierdził, że to nagły podmuch wiatru trącił ich wszystkich, a Zazulę uniósł w powietrze i wyrzucił. Olwen zaś chciała chwycić przyjaciółkę za opończę, ale zdążyła tylko zobaczyć, jak Zazula wpadła prosto we wrzące fale i jakieś blade, zielonkawe ręce wynurzyły się, chwyciły dziewczynkę wpół i wciągnęły pod powierzchnię wody.
Chmury rozstąpiły się i promienie słońca ozłociły grzbiety nagle wyraźnie spokojniejszych fal.
Olwen niezbyt dobrze pamiętała, co było dalej, w jaki sposób powiadomili dorosłych o tym, co się stało. Wracał do niej jednak czasem moment, gdy zbiegała z klifu, krzycząc i oglądała się, by zobaczyć miejsce, na którym nie było już Zazuli.
Tego wieczoru mężczyźni wrócili z sieciami pełnymi ryb.

Podzielona Kraina - III.1



Morze bezustannie szumiało. Wezbrane fale rozbijały się o klif, z którego Olwen, Zazula, Miłost i Jaromir przyglądali się wypływającym łodziom. Ojcowie rodzin usiłowali zdobyć pożywienie. Z uporem, ponawiając wciąż próby, choć od kilku tygodni nawet najbardziej doświadczeni rybacy nie zdołali złowić choćby jednego morskiego stworzenia. Niebo i woda przybrały niepokojącą siną barwę. W miejscach, o których od pokoleń wiedziano, że były spokojne i bezpieczne, pojawiły się wiry wodne i zdradzieckie skały. Woda atakowała zajadle, wywracała łodzie, kamienie dziurawiły ich dna, doświadczeni pływacy zaplątywali się w wodorosty, machali w panice rękami albo usiłowali opanować łapiący ich nagle skurcz. Wciąż jednak wracali. Jak dotąd.
Dlatego dzieciarnia na klifie z niepokojem obserwowała, jak łodzie, jedna po drugiej, wypływały na wezbrane wody. Wszyscy czworo przytulili się do siebie, by zyskać trochę ciepła i wbili głodny wzrok w niebieskawy horyzont. Wiatr mierzwił im włosy i ziębił do szpiku kości.
– Ciekawe, czego to morze chce… – zastanowił się Jaromir, najstarszy z całej czwórki. Gdyby nie niebezpieczeństwo, pomagałby przy połowach. Lecz po ostatniej wyprawie ojciec zabronił mu tego stanowczo, mówiąc: „Teraz jest zły czas na to”.
Dlatego Jaromir niecierpliwił się i czekał.
Pozostali nie odpowiedzieli, usiłując rozpoznawać, która z dalekich sylwetek była tą jedyną, ojcowską. Zazula, której rodzic utonął w trakcie połowu trzy lata temu, z nie mniejszym napięciem niż reszta śledziła zmagania mężczyzn z żywiołem.
– No bo – drążył temat Jaromir – morze daje nam ryby i sól.
– I bursztyny – dorzuciła Zazula.
– Prawda – przyznał. – No a my, co mu dajemy?
– Morzu? Podziękowanie za połowy – powiedziała Olwen po namyśle.
– Może to nie wystarczy? Może trzeba złożyć ofiarę? - powiedział Jaromir, a wszyscy spojrzeli na niego.
– No co – bronił się. – Jak mój brat i jego żona budowali chałupę, to składali ofiarę zakładzinową. Ażeby ich żadne złe nie dopadło w nowym domu.
Skrzywili się, ale ta argumentacja trafiła im do przekonania. Zazula zauważyła:
– To prawda. Jak się coś dostało, to należy się odwdzięczyć. Musimy ofiarować coś morzu. Żeby mężczyźni wrócili i żeby coś złowili.
– Tylko co możemy dać morzu? – zastanowił się Miłost.
– Mam w chacie kamienie i bursztyny – wyznała Zazula ciężko. Olwen spojrzała na nią z podziwem. Zazula była chyba najwytrwalszą zbieraczką wszelkich morskich drobiazgów. Cieszyła się nimi, co jakiś czas wyjmowała ze skrzyni i miłośnie patrzyła na połyskujące w świetle barwy. A teraz była gotowa poświęcić zdobycze dla dobra wspólnej sprawy.
– Nie – powiedział Jaromir stanowczo i Zazula ledwo zauważalnie odetchnęła z ulgą. – To jest z morza. Powinniśmy chyba dać coś innego, czego ono nie ma. Coś bardzo, bardzo wartościowego.
– Olwen, czy ty po tym swoim nauczycielu nie masz jakichś rzeczy? – zapytał nagle Miłost.
Zapytana zaczerwieniła się i pomarkotniała. Nie lubiła głośno mówić o Gotierze. Zdążyła się do niego przywiązać, nie tylko za naukę, ale i za to, jakim był człowiekiem – dobrym, spokojnym, uczciwym. Gdy go zabrakło, musiała się zmagać nie tylko z pustką po nim, ale i z nowymi wymaganiami matki, która żądała, by teraz codziennie pisała od początku cały alfabet, by go nie zapomnieć, jak i z zazdrością swoich towarzyszy zabaw, którzy w czasie jej nauki pracowali ciężko razem z rodzicami. A niania przecież powtarzała, by chronić się przed cudzą zawiścią za wszelką cenę, bo zawiść to złe oko, które może przecież wyrządzić wiele szkód. Dlatego Olwen zgodnie z prawdą odpowiedziała:
– Zostały księgi i różne przybory, ale pani matka z nianią schowali je w skrzyni i kazali nie ruszać.
Siedzieli chwilę, milcząc.
– Ale mogę coś napisać – dodała Olwen w przypływie natchnienia. – Kto ma korę z brzozy?

Podzielona Kraina - II.9


W całym zamku zapanował żałobny nastrój, lecz nie było czasu na bezczynne rozpamiętywanie, za co Hermina z Topazów była nawet wdzięczna, choć nie za bardzo wiedziała, do kogo lub czego to uczucie kierować. Do losu? Sił natury? Gdy zawaliły się mury i nadkruszyły części fundamentów baszt, mnóstwo osób zostało rannych, część zginęła. Poszkodowanymi zajęli się uzdrowiciele i felczerzy. Choć wiele osób zaczęło mówić o szczęściu, bo ofiar mogło być więcej, jednak i tak każdy z panów i sług miał kogoś do opłakiwania. Mimo wytężonej pracy, minęło sporo czasu, zanim wydobyto wszystkie ciała spod gruzów. Zwłoki złożono w bocznym hallu. Nawet po śmierci, która, jak mówiono, zrównuje wszystkich, traktowano je inaczej: pomywaczka leżała na słomie, przykryta płótnem, cześnikowi i stolnikowi zaś zapewniono piękne katafalki i krepy wyszywane złotem.
Choć daleko było jeszcze do zakończenia odgruzowywania po katastrofie, należało już pomyśleć, jak miałaby wyglądać odbudowa. Podczas naprędce zwołanego spotkania krewni, zatroskani o stan psychiczny gospodarzy, doradzali jak potrafili i w końcu stanęło na tym, że wysłano umyślnego po architekta z miasta, aby pomógł unowocześnić fortyfikacje. Ustalono również, że ciała cześnika, stolnika oraz ich ludzi zostaną przewiezione do siedzib Szafirów i Ametystów. Jak na umówiony sygnał, wszyscy dalsi krewni, a szczególnie ci, którzy przybyli z młodzieżą, zaczęli pakować kufry. Powszechnie rozumiano, że po ceremonii oddania zmarłym należnego hołdu i pochówku czas będzie opuścić Wiernirę, aby pozostawić mieszkańców zamku z najbliższymi, by mogli w spokoju przeżyć żałobę nie tylko po zabitych, ale i tej, która nie umarła, ale została na zawsze utracona.
Trzeba jeszcze było wszystko wytłumaczyć Sinfjotlowi. Choć pełnił funkcję męskiej głowy rodu, był przecież taki młody. Hermina więc, gdy już mogła się na to zdobyć, przyszła do jego gabinetu i powiedziała łagodnie:
– Ludzie niekiedy rodzą się z siłą, zdolną zmieniać rzeczywistość bez użycia narzędzi, samą wolą uczuć czy pragnień. Ta siła może być mniejsza lub większa. Gdy ten ktoś jest mężczyzną, jeśli będzie długo się kształcił, to dzięki zdobytej wiedzy jest w stanie ją w sobie rozwinąć i zostanie magiem, kontrolującym materię świata. Lecz jeśli – co się trafia rzadko – posiadaczką siły będzie kobieta, stanie się wylwą: utraci zmysły, a siła nie będzie tym, czym być powinna. Zamiast tworzyć i ulepszać, będzie jedynie powodować śmierć i zniszczenie. Dla dobra wszystkich wylwa powinna być odizolowana i zamknięta. Do tego służy twierdza Heltzgrot, specjalnie przygotowana dla takich jak ona.
– Zostanie tam już? – zapytał Sinfjotl cicho, bawiąc się pieczęcią.
– Tak. O ile nam wiadomo z dawnych przekazów, tak utraconych zmysłów nie można już przywrócić.
– Kto tak mówi? Magowie? Czy to nie ona właśnie wytknęła im fałsz? – zawołał.
Hermina nie była w stanie odpowiedzieć od razu.
– Ja też ją kochałam – wymamrotała wreszcie.
– Wierzę. Byłaś z nią. A ja… ja jej nawet nie znałem. Teraz dopiero widzę, jak wyjątkową osobą była moja siostra. Co ja mówię: była. Jest! Jest wyjątkowa! – wykrzyknął.
– Teraz to już jest inna osoba. Lepiej o niej myśleć jak o umarłej – powiedziała Hermina łagodnie.
– A ja myślę, że gdzieś tam pod spodem czeka ta Sigrlin, którą znamy. Gdyby z nami została… gdyby sprowadzić najlepszych uzdrowicieli…
– To nic nie da.
– Przecież to niemożliwe, żeby człowiek mógł utracić samego siebie!
– To się dzieje. Częściej niż sądzisz.
Sinfjotl wstał gwałtownie.
– To przecież nie ona! To jakaś obca siła w nią weszła! Gdybyśmy zaczekali, nie działali tak szybko, może gdybyśmy nie kazali jej stanąć przed tym naszym żałosnym sądem… może gdyby zanieść modlitwy do bogów…
Hermina zrozumiała niewypowiedziane oskarżenie. Odparła jednak:
– Gdybyśmy zrobili jak mówisz, narazilibyśmy własne życie i życie setek ludzi, którzy zawierzyli Topazom.
Spojrzał na nią prawie z nienawiścią, jakby świadomie oddała krewną i wychowankę w ręce oprawców. W tamtym momencie nie był gotów do przyjęcia nawet najmądrzej wyważonych argumentów. I do zrozumienia jej bólu. Wstała więc i wyszła.
Idąc krużgankiem, Hermina spojrzała na zachód. Dzięki zburzonym murom, można było sięgnąć wzrokiem dalej niż wcześniej. Okolica była płaska i dość monotonna, zimą jeszcze bardziej, bo przestrzeni nie urozmaicały pola obsiane zbożem. Ta myśl podsunęła jej jeszcze inną. Minął Nowy Rok, czy dzierżawcy się już wypłacili? Czy miasta przekazały stosowne sumy pieniędzy? Gdy Sinfjotl się otrząśnie, trzeba będzie go o to zapytać, pomyślała. Mimo nieszczęść, ród i siedziba musiały trwać. Jako ostoja, filar.
Przystanęła przy fragmencie ocalałego muru i oparła się o kamienie. Dawno już nie patrzyła w niebo i ziemię ot tak, dla odpoczynku. Zbyt wiele się działo. Nagle poczuła się bardzo, bardzo zmęczona. Tak by chciała móc złożyć całą tę odpowiedzialność na inne, młodsze barki! Ale jak dotąd, nie było na czyje. Osoba, którą przygotowywała na swoją następczynię, już nie była w stanie podjąć się tej roli. A przecież tyle jeszcze było do zrobienia. W pierwszej kolejności, przypilnować odzyskania Sobnej.
W czerwonawym blasku już chylącego się słońca dostrzegła sznur setek postaci. Wyraźnie zmierzały ku zamkowi, lecz czyniły to w niecodzienny sposób: niektórzy chodzili podrygując, inni kręcili się w kółko na jednej nodze, jeszcze inni kiwali się w przód i w tył, czasem upadając. Stając jeden za drugim, tworzyli sznury, kręgi i korowody. Herminie błysnęła na moment myśl, że być może Sigrlin po przybyciu uwolniła pozostałe mieszkanki Heltzgrot i teraz wróciła do domu… lecz to byłoby zbyt nieprawdopodobne. No i sam zamek był przecież daleko, mówiono pokątnie, że w Ścianach… Żeńska głowa rodu Topazów prędko otrząsnęła się z zamyślenia. Ta dziwna ludzka horda poruszała się z zadziwiającą szybkością.
– Strażnik! – zawołała Hermina z Topazów.
Gdy stawił się przed nią odbywający właśnie służbę Rotar, poleciła mu:
– Sprawdzić, kto to.
I czekała w niewzruszonej postawie, ale serce biło jej szybko. Gdy strażnik wrócił, przyjrzała mu się i powiedziała spokojnie:
– Widzę po twojej twarzy, że wieści nie są dobre. Mów.
– Wielmożna… to ci. Idzie ich tu mnóstwo. Tańczący chłopi!
Rotar był wyraźnie przerażony. Herminę wiadomość zmroziła, ale przecież nie mogła tego okazać przed swoim człowiekiem. Choć wiele ją to kosztowało, pewnym głosem powiedziała:
– Powiadomić Sinfjotla. Podesłać mi seneszal i jakiegoś pazia. Niech straże zajmą pozycje. Otworzyć zbrojownię. Zgromadzić gości, kobiety służące, ich dzieci i starców w największej baszcie, uzbroić i wyznaczyć mężczyzn do ich obrony.
Jej ton sprawił, że strażnik wyprostował się i wyraźnie uspokoił, na tyle nawet, że wyraził troskę o samą Herminę:
– Pani, pozwól, że zabiorę cię w bezpieczne miejsce, gdzie ty i Kasylda schronicie się na czas, gdy my pokonamy tych dzikich wędrowców.
– Dziękuję, nie trzeba, pozostanę tutaj. Przekaż Kasyldzie, że ma pozostać z kobietami, dodawać im otuchy i bronić ich – w razie gdyby się sprzeciwiała, powiedz, że to mój rozkaz. Jako najstarsza, to ja teraz będę dowodzić.
Ponieważ Rotar stał, wpatrując się w nią z mieszaniną lęku i zdziwienia na twarzy, dodała niecierpliwie:
– Czas ucieka, idź!
A gdy odwrócił się, chcąc wykonać polecenie, dorzuciła:
– Wyślij kogoś do kuchni. Niech przygotują kadzie z wrzątkiem.

niedziela, 19 kwietnia 2020

Podziela Kraina - II.8


Cormac zgodnie z obietnicą wyjechał. Początkowo miał zamiar udać się prosto do Jaskółczego Gniazda, ale Hermina, która wciąż liczyła na możliwość ugody z królem w sprawie zwrotu Sobnej, zdołała go przekonać, by udał się do Ody. Jako powód podała zły stan zdrowia żony Bredegara z Rubinów, Groi. Wszyscy wiedzieli, że chorowała na serce. Hermina poprosiła, by Cormac, dysponujący rozległą siecią kontaktów, zechciał doradzić pani na Odzie, do kogo zwrócić się po pomoc: zdrowie coraz bardziej jej szwankowało. W istocie jednak Hermina liczyła na to, że być może obecność maga powstrzyma krewniaka z Rubinów przed zbyt pochopnymi decyzjami. Mimo wszystko, wciąż się bała zbrojnego natarcia na Sobną. Cormac, oczywiście nieświadom okoliczności, łaskawie zgodził się i już następnego dnia rankiem, wylewnie pożegnany, zaopatrzony w listy do głowy rodu Rubinów, opuścił Wiernirę.
To samo zrobił Morholt, ale z o wiele mniejszą pompą. Od uwięzienia ochroniła go tylko protekcja króla, o której mógł zaświadczyć Ingwald, który nie krył rozgoryczenia, że polecany przez niego młody człowiek, tak mile powitany na dworze, okrył się niesławą. Sam Ingwald zdecydował się towarzyszyć Cormakowi w charakterze eskorty, aby choć częściowo móc zrekompensować swój mimowolny udział w całej sprawie.
Wszyscy, i młodzi, i starzy, byli zniesmaczeni. Przez kilka dni nie mówiono prawie o niczym innym. Nikt nie utaił zresztą przed starszymi udziału Sigrlin w całej sprawie. Dziewczyna szybko stanęła przed sądem familijnym złożonym ze szlachetnych krewniaków, którym przewodzili Sinfjotl i Hermina.
Było to w południe, w sali rycerskiej. Światło sączyło się przez witraże i oświetlało lustra i zdobienia. Starszyzna rodów Kamieni, zapewne dla podkreślenia powagi momentu, odziana byli w najbardziej wystawne, kolorowe szaty, na tle których popielata suknia Sigrlin wyglądała jak ponura plama. Niektórzy, jak stolnik, skrzywili się, uważając zapewne, że strój winowajczyni miał być kolejną prowokacją skierowaną w stronę krewnych. W istocie jednak, Sigrlin o nim po prostu nie pomyślała, załamana tym, że nie udało jej się pożegnać z Morholtem. Teraz dyskretnie dotykała bransoletki na ręce i podziwiała symetrię wzoru kwiatowego na posadzce. Morholt wspominał, że coś rysował… czy umiałby stworzyć takie piękne róże?
– Sigrlin z Topazów, spójrz na mnie – powiedziała ciotka i dziewczyna uniosła wzrok. Dziesięć par oczu przygwożdżało ją spojrzeniami do podłogi. Twarze zlewały jej się w jedno. Instynktownie się skuliła.
– Wytłumacz się, dlaczego wywołałaś taki skandal – zażądała stanowczo Hermina z Topazów.
Sigrlin milczała. Po chwili wahania Sinfjotl ponowił pytanie, ale bez rezultatu. Ciotka i siostrzeniec spojrzeli po sobie, nieco zaniepokojeni. Sigrlin patrzyła w ich kierunku, ale nie na nich, tylko jakby przez nich. Jakby w ogóle ich nie widziała.
Wówczas zabrała głos Aleida ze Szmaragdów:
– Obraziłaś Cormaca z Tantu, czcigodnego maga, wskutek czego zdecydował się opuścić Wiernirę w czasie, gdy wszystkim rodom Kamieni zależy na dobrych kontaktach z królem i jego magami. Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, co ty zrobiłaś, dziewczyno?
Po chwili ciszy Agobard zauważył z przekąsem:
– Nawet nie raczy odpowiedzieć.
– Sigrlin! – zawołała Hermina błagalnie – dlaczego? Po co ci to było? Powiedz mi, dziecko, przecież wiesz, że ci dobrze życzymy!
– Szukałam Prawdy – wyszeptała z trudem i mimowolnie wsunęła palce prawej dłoni pod rękaw, by poczuć nitki bransoletki.
– Jakiej prawdy? Że magowie mówią jedno, a robią drugie? To przecież żadna tajemnica, wszak to zbiorowisko zdrajców swoich rodów i trudno się po nich spodziewać, by zachowali jakieś zasady – wtrącił Agobard ze zniecierpliwieniem.
Sigrlin nic nie odpowiedziała.
– Możemy przyjąć, że to zapalczywość młodości… – zaczął niepewnie Tyrkir z Ametystów.
– W istocie, zwłaszcza, że poddała się wpływowi Morholta z Nedywii. Wydaje mi się, że to mógł być szpieg. Chciałabym wam coś pokazać – dodała Hermina i przywołała sługę, który wyszedł z sali. Po chwili wrócił z niewielką skrzynią i ostrożnie postawił ją na stole. Wszyscy utkwili w niej wzrok.
– To znaleźliśmy w jego komnacie, przeszukaliśmy ją, gdy był pod strażą – wyjaśniła Hermina. Ostrożnie uniosła wieko i wyjęła grubą tekę. – Chciał to wziąć ze sobą, ale nie zezwoliłam. Chciałam się dowiedzieć, co o tym myślicie.
Coś w Sigrlin, jakiś obcy głos, powiedział pogardliwie: co za głupcy.
Tymczasem jej „sędziowie” rozdzielili między siebie arkusze i zaczęli przeglądać je w skupieniu.
– Okolice zamku… – mruknął ktoś.
– Portrety pracowitych.
– Zgadza się. Tu jest jakaś starucha.
– A tu dziecko.
– Tu baba z koszem.
– Tu jest Wiernira…
– Chłop z sierpem, to musiało być rysowane latem. Morholt podróżował po Janarze, zgadza się?
– Tak, zawitał razem z Ingwaldem na dworze królewskim, potem odłączył się i na własną rękę zwiedzał kraj, zanim przyjechał tutaj.
– A tu cała gromada żeńców.
– Tu jest jakiś inny zamek, nie wiem, czyj. Herbu nie widać.
– Wszystkie szkice zostały wykonane węglem – zauważyła Blodeuwed ze Szmaragdów – bardzo biegłą ręką, z wyczuciem detalu. Widać, że rysowano z natury, nie powtarza się ani jedna twarz. Ten chłopak mógł pobierać nauki od najlepszych mistrzów fachu. Tak żywe portrety widziałam tylko na zamku w Odzie, gdy odnawiał go świętej pamięci mój brat, Begeld z Rubinów.
Jeszcze przez jakiś czas przeglądali zawartość teczki, lecz nikt nie umiał z niej wyczytać niczego więcej. Gdyby Morholt w swoich szkicach odwzorował wejścia do siedzib, mury czy pokoje, można byłoby coś z tego pojąć. Ale na papierze widniały tylko twarze i sylwetki, w większości już umęczone przez życie, pochylone ku ziemi i przedwcześnie postarzałe.
– Nie rozumiem – westchnął Agobard w końcu. – Talentu młodzianowi odmówić nie można, ale dlaczego, u licha, uparł się rysować wieśniaków? Tych rysunków jest co najmniej kilkaset!
– Wróćmy do dziewczyny – napomniał wszystkich Klarian z Rubinów, który ledwo rzucił okiem na szkice, za to często i tęsknie popatrywał w kierunku okna.
– Sigrlin – powiedziała Hermina łagodnie. Coś kazało jej nie traktować siostrzenicy zbyt ostro. Może sprawiło to dziwnie zalęknione spojrzenie dziewczyny, może obcy wyraz jej twarzy, a może fakt, że Sigrlin, która nigdy nie wahała się poddawać rzeczy własnej ocenie i wyjawiać ją, teraz zachowywała się, jakby wyjęto z niej wolę, energię i rozum. Hermina nagle poczuła głęboki niepokój. – Sigrlin, podejdź tu i przyjrzyj się tym portretom. Czy potrafisz nam powiedzieć, czemu one mają służyć?
Dziewczyna podeszła powoli do stołu i chwyciła pierwszą z brzegu kartkę.
– Kości i krew – powiedziała cicho.
– Słucham? – zapytał Sinfjotl i popatrzył na rysunek. Zobaczył chude dziewczę z garbem na plecach i krzywymi nogami. Miała całkiem ładną buzię, ale kąciki jej ust kierowały się w dół. Wokół jej bosych stóp leżały zeschłe liście. Żadnych kości, żadnej krwi.
Przeszył go dreszcz. Wpatrywał się w siostrę uważnie.
Sigrlin utkwiła wzrok w ścianie za nim i na jej twarzy pojawił się wyraz tak sugestywnego przerażenia, że wszyscy odwrócili się, niemal gotowi na to, że z gobelinu nagle wynurzy się monstrum. Ale nic takiego oczywiście nie nastąpiło, ściana wyglądała dokładnie tak, jak przedtem. Obecni krewni osądzanej zaczęli już przeczuwać, że coś zaczynało się dziać nie tak, jak powinno. Blodeuwed i Bianka wymieniły spojrzenia, Klarian zaczął się wiercić, Aleida zmarszczyła brwi, a Agobard spocił się pod wpływem nagłego niepokoju.
– Sigrlin?… – zaczął Sinfjotl prawie błagalnie.
Dziewczyna stała nieruchomo, nawet nie mrugając.
– Dziecko, co z tobą! Sigrlin? – krzyknęła Hermina z rozpaczą.
Agobard wstał, przechylił się przez stół i potrząsnął dziewczyną. Nie oderwała wzroku od ściany, jej czoło okryło się potem, a spojrzenie wciąż wyrażało lęk. Nie ruszyła się jednak, lecz zaczęła bełkotać:
– Pęknięcie… ścięcie… ęć, pięść. Walę. Mało. Czemu te cegły idą wszerz?
Hermina obeszła stół, by objąć i uspokoić siostrzenicę, jeszcze nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie widziała. Ktoś zadzwonił na służącego i polecił:
– Uzdrowiciela! Prędko!
Tymczasem Sigrlin przeniosła wzrok ze ściany na twarze krewnych. Po kolei zmierzyła każdego wzrokiem.
– Pękły maski. Wyjrzeli mordercy – powiedziała. Nagle zaszlochała i ukryła twarz w rękach. – Takie wielkie twarze!
Nagle poczuli drganie, jakby zamek zatrząsł się w posadach i prędko zerwali się z miejsc w odruchu ucieczki. Ze wszystkich stron doleciał do nich okropny łoskot, a potem wyraźnie usłyszeli, jak za oknem i na zamku wybuchła wrzawa. Przez okna wleciały tumany kurzu i osiadły na wszystkim. Klarian i Andret z Szafirów już dobiegali do drzwi, by dowiedzieć się, co właściwie się stało, lecz w tej samej chwili do sali wpadł służący.
– Co się dzieje? Jest uzdrowiciel? – zapytała Hermina.
– Przybywa. Ale, pani…
– Co takiego? – warknęła Herminę, tuląc sztywną Sigrlin, która nie dawała sobie oderwać dłoni od twarzy.
– Wszystkie bramy i zewnętrzne mury runęły. Zawaliły się. Nie wiemy, jak to się mogło stać! – krzyknął służący. Zza okien dolatywały do nich przekleństwa, płacze, lamenty i krzyki.
Wszyscy obecni przedstawiciele rodów Kamieni, z wyjątkiem Sigrlin, westchnęli w nagłym przebłysku zrozumienia. Otoczyli obie kobiety ciasnym kołem. Blodeuwed z Szafirów rozpłakała się.
– Biedne, biedne dziecko!
Tymczasem Tyrkir wołał:
– Uzdrowiciel nie wystarczy! Posłać po maga wysokiej rangi! Natychmiast, bo wszystkim nam grozi zagłada!
Hermina tymczasem tuliła siostrzenicę i szeptała:
– No już, już…
Ale Sigrlin spojrzała na nią nagle, jakby w ogóle jej nie poznawała. Potem rozejrzała się po sali i krzyknęła.
– Ręce, ręce ze ściany! Maski!
Przerażenie w jej głosie było tak sugestywne, że mężczyźni odruchowo dobyli broni. Lecz nie było ku temu powodów.
– Wyjęli mi myśli z mojej głowy… gdzie są moje myśli? Dlaczego oni je mają?
– Cicho, cicho, nikt nie może ci wyjąć myśli z głowy – szeptała Hermina bezradnie, przełykając łzy.
– Kłamstwo. Oni wyjęli mi myśli z głowy i włożyli własne. Jestem zabita i leżę pod ziemią. Dawno temu.
Do sali wszedł mag-uzdrowiciel w towarzystwie felczera, niosącego misę z intensywnie pachnącą substancją i gąbkę. Wszyscy rozstąpili się, tylko Hermina nie chciała odejść od siostrzenicy. Jednak i ona na jego stanowczy gest w końcu odsunęła się. Jednak gdy tylko Sigrlin poczuła dotknięcie ręki uzdrowiciela na swojej, zaczęła wrzeszczeć i rozdzierać na sobie suknię. Młodsi mężczyźni prędko doskoczyli, by ją obezwładnić. Udało im się to, skrępowali jej ręce z tyłu, lecz ona wrzeszczała:
– Płynny ołów!
Uzdrowiciel przemawiał do niej uspokajająco, tymczasem felczer śpiesznie zanurzał gąbkę w misie. Podał ją magowi, który z kolei podłożył ją dziewczynie pod nos. Sigrlin po chwili uspokoiła się i przez łzy, spoglądając na każdego, mówiła:
– Wtopił mnie w podłogę. Dlaczego po mnie chodzicie?
Hermina zapytała:
– Czcigodny, powiedz wprost. Wylwa? Heltzgrot?
– Wylwa. Heltzgrot – potwierdził uzdrowiciel bez wahania, ale nie patrząc jej w oczy.
Na to wszyscy obecni krewni skłonili się Herminie i Sinfjotlowi, zupełnie jakby ci nagle przywdziali żałobę. Po chwili jeden po drugim zaczęli wychodzić z komnaty. Aleida powiedziała cicho:
– Hermino, pozwól… wydam dyspozycje odnośnie do obiadu, dobrze? No i ktoś musi przypilnować porządkowania tego wszystkiego…
Hermina skinęła nieuważnie głową, przygryzając wargę. Ktoś położył jej rękę na ramieniu, ktoś pocałował w policzek. Sinfjotl usiadł ciężko na krześle i nawet nie zauważył, że składano mu wyrazy współczucia.
Nie odważyli się wyjść z komnaty, lecz zanim przybył magister Domu Magów Forgall, minęło kilka godzin. Co jakiś czas ktoś zaglądał, przynosząc posiłek lub wieści. Okazało się, że runęły wszystkie mury wokół zamku, a w kilku miejscach pękła ziemia. Zawaliła się jedna z wież, używana dawniej jako więzienie. Agobard sprawnie przejął dowodzenie i instruował wszystkich w sprawie odgruzowywania. Zarówno Hermina, jak i Sinfjotl byli mu bardzo wdzięczni. Przez okna pozbawione szyb słyszeli szlochy i nawoływania mieszkańców Wierniry. Młodsi i starsi mężczyźni czym prędzej wzięli się do odgarniania gruzów, w nadziei znalezienia żywych jeszcze towarzyszy. Kobiety przygotowywały opatrunki i posiłki...
Gdy Forgall wkroczył do sali w towarzystwie służącego i witającej go Kasyldy, ledwo pamiętali, by wstać na jego widok, lecz zdawał się wcale nie mieć im tego za złe. Sigrlin natomiast nie zauważała niczego. Patrzyła wciąż w ścianę i to, co w niej widziała, zdawało się ją napełniać niepokojem. Drżała i wciąż mamrotała o pękniętych twarzach.
Hermina zwróciła zalaną łzami twarz w stronę magistra.
– Będziemy mogli ją odwiedzać?
– Nie – odpowiedział krótko.
– Dlaczego?! – wykrzyknął Sinfjotl.
– Lokalizacja zamku Heltzgrot jest ściśle tajna. To jest miejsce pilnie strzeżone… dla bezpieczeństwa wszystkich. Gdzie mogę znaleźć czyste zwierciadło wielkości człowieka?
– Już… Berta pokaże… – wymamrotała Hermina. Kasylda, wyraźnie przytłoczona wydarzeniami wokół, zaofiarowała się pójść po zaufaną służkę.
Po kilku kwadransach kilku mężczyzn pod kierownictwem Berty wniosło lustro, przykryte tkaniną. Forgall polecił je postawić naprzeciw okna, tak, by odbijało jak najwięcej promieni słonecznych.
– Teraz możecie pożegnać się z dziewczyną – powiedział sucho i dyskretnie oddalił się nieco. Berta ze łzami w oczach wycałowała swoją panienkę, która stała nieruchomo jak kukła. Sinfjotl nieśmiało ujął ją za ręce i uściskał. Hermina nie zrobiła nic, tylko przygryzała wargę, by nie wybuchnąć znów płaczem. Kasylda bezradnie tuliła się do męża. Berta chciała przyprowadzić młodych, by również się pożegnali, lecz Hermina zaprotestowała.
– Niech pamiętają ją taką, jaka była – wyjaśniła krótko.
Wreszcie nastał moment, w którym okazało się, że wszystko już zostało powiedziane. Forgall ujął Sigrlin za rękę, stanął naprzeciw lustrzanej tafli, zrobił krok, potem drugi – i oboje zniknęli za zwierciadłem, które, zgodnie z instrukcją Magistra, rozbito na drobne kawałki.
Pozostali trwali jakiś czas w milczeniu. Wreszcie Sinfjotl się podniósł.
– Czas do nich wracać – powiedział.
– Tak – zgodziła się Hermina.
W sali jadalnej właśnie kończono obiad

Podzielona Kraina - II.7


Świat dalej trwał, choć Sigrlin była już inna. Nawet pogoda się nie zmieniła, choć mogłoby się wydawać, że powinno nastąpić trzęsienie ziemi, burza albo co najmniej (odpowiednia do pory roku) wielka śnieżyca. Jak to się dzieje, pytała Sigrlin samą siebie, że w człowieku wszystko wywraca się na nice, a rzeczywistość dookoła pozostaje taka sama, jakby nic się nie wydarzyło?
Między nią a innymi w ciągu jednej nocy pojawiła się bariera. Gdy rankiem wszyscy wstali od śniadania, a słudzy zaczęli wynosić misy z resztkami, Sigrlin aż zdrętwiała na myśl, że oto kolejne śmieci trafią na groby niemowląt. Chciała biec i odwołać służących, ale powstrzymało ją poczucie śmieszności. Gdy przyjechali kolejni goście i rozpoczynali od obowiązkowego zachwytu nad pięknem Wierniry, pomyślała o tych wszystkich, którzy ponieśli ofiarę, by ten zamek mógł powstać.
Tylko Morholt mógłby ją zrozumieć i wesprzeć, lecz nie będąc oficjalnym narzeczonym, nie mógł jej towarzyszyć, gdy panny i kawalerowie przebywali osobno. Rozumiała zresztą, choć spełnił rolę drogowskazu, dalsze podążanie ścieżką należało do niej. Nie mogła wymagać od niego, by ogłaszał wszystkim o ich odkryciu: był cudzoziemcem, a to narażało go po dwakroć. Sigrlin miała wrażenie, że było jej więcej, nie w sensie cielesnym, nie urosła przecież, lecz w duchowym, jakby przyjęła w siebie Morholta i teraz on stanowił część niej samej.
Było to trochę znane – ile razy przecież w jej głowie rozbrzmiewał karcący lub pochwalny głos ciotki? – ale bardziej nowe, bo to ona sama go tam wpuściła i chciała, by pozostał.
Od tej nocy jestem człowiekiem z rozszerzoną duszą. Tak brzmiał zapis w dzienniku z tego dnia.
Ale fizycznie przy niej ukochanego nie mogło być i to samo w sobie, nawet odrzucając wszystko inne, stanowiło udrękę. Tak bardzo potrzebowała z kimś porozmawiać!
Jednak największą próbą okazało się wieczorne spotkanie w komnacie, gdzie młodzież zgromadziła się, by posłuchać czytania w wykonaniu Cormaka z Tantu. Jak na ironię, to Hermina z Topazów, widząc przygnębienie siostrzenicy i jej jednoczesny brak zainteresowania zabawami, uznała, że odmiana w postaci wspólnej lektury dzieła naukowego będzie z pożytkiem i dla niej, i dla wszystkich innych. Chociaż więc nie przepadała za Cormakiem, uprzejmie poprosiła go o dobór lektury na wieczór, na co on, równie dwornie, zaproponował Traktat o magii i logice Gotfryda z Harii, przetłumaczony ongiś przez Sigrlin z Topazów Starszą. Młodzież z mieszaniną niechęci i przerażenia na twarzach zasiadła na swoich miejscach, poganiana przez swych opiekunów, którzy podejrzanie pośpiesznie opuszczali komnatę.
Wobec oczywistego zadowolenia Herminy z tej wielce pożytecznej rozrywki nikt nie śmiał jej powiedzieć, że oprócz niej (i Cormaka) nie było entuzjastów tego przedsięwzięcia. Ostatnie tygodnie upłynęły na tańcach, śpiewach, żywych obrazach, grze w mariasza, ślepą babkę, warcaby, kości i wiele innych. Wśród tych czynności płynął ożywczy prąd energii. Dało się go wyczuć w taksujących spojrzeniach, jakie matrony rzucały na potencjalnych zięciów, gestach, gdy dwoje młodych ludzi muskało potajemnie swoje ręce, czy tonie głosu, gdy najniewinniejsza uwaga o pogodzie stawała się kluczem do flirtu. Kilka par wyraźnie miało się ku sobie, kilka wciąż rzucało sobie zalotne spojrzenia, nie mogąc zdobyć się na bardziej stanowcze kroki. Pożądane więc były westchnienia, komplementy, zwierzenia i przypadkowe spotkania, a nie jakieś wydumane abstrakcje – przynajmniej tak uważali prawie wszyscy zgromadzeni na sali. Nie sprzeciwili się jednak, rozumiejąc, że choć w tej chwili byli jeszcze w grupie wiekowej, którą starsi przywykli oświecać i umoralniać, to czas jednak działał na ich korzyść.
Główna adresatka tych zabiegów siedziała apatycznie i patrzyła w okno. Choć Inunna, Aldona i inne towarzyszki co jakiś czas rzucały słówko w jej stronę, ani razu im nie odpowiedziała. Morholt zerkał na nią z troską z rogu pomieszczenia.
Cormac zasiadł w fotelu, odchrząknął, po czym rozpoczął czytanie. Od kaflowego pieca buchał żar. Wszyscy rozluźnili się, niektórzy dyskretnie przymykali oczy, tylko Sigrlin nagle usiadła prosto jak struna i zwróciła wzrok na czytającego. Nie mrugnęła ani razu, podczas gdy mag kontynuował:
proces magiczny w istocie swej to zmiana rzeczy, czy to w materii, czy w jej energii. Aby tedy móc tę zmianę przeprowadzić, należy pojąć istotę tejże rzeczy. Trudne do zadanie. Jedni bowiem twierdzą, iż rzecz sama zawiera się w jej nazwie, i poznając nazwę, widzi się istotę, inni jednakowoż pewni są, że należy przyglądać się rzeczy samej, bez uprzedzenia, jako dzieci, które jeszcze języka nie ujmują, rzecz jest bowiem sama w sobie. Tego sporu nie jesteśmy władni rozstrzygnąć, uważamy jednakowoż, iż ważne jest, aby o rzeczy samej ustalić pewne niepodważalne tezy.
Pierwszą z nich jest, iż rzecz nie może być, a zarazem nie być. Jeżeli jest, to jest, a jeżeli nie ma, to nie ma. Drugą tezą jest, iż rzecz nie może być sobą, a jednocześnie nie sobą. Z tego wprost można wyprowadzić, że rzecz nie może być swoim przeciwieństwem. Trzecią tezą jest, że o rzeczach można rzec, układając zdania, które mogą być prawdziwe, jak wtedy, gdy mówi się, że rzecz jest, kiedy jest, lub że nie ma, kiedy nie ma, albo fałszywe, gdy mówi się, że rzecz jest, gdy jej nie ma. Kiedy już mamy te trzy tezy, możemy mówić o oddziaływaniach…

– Więc prawda nie może być kłamstwem? – przerwała dźwięcznie Sigrlin z Topazów.
Cormac drgnął, a pozostali zwrócili na nią wzrok. Kątem oka dostrzegła, jak Morholt gwałtownie pomachał rękami, jakby chciał ją zatrzymać. Nie, kochany, pomyślała. Prawda to też życie.
– Słucham?
– Pytałam, czy rzecz może być jednocześnie prawdą i kłamstwem – powtórzyła Sigrlin.
Mag odchrząknął.
– To bardzo dobre pytanie, szlachetna panno. Prawda i fałsz to podstawowe kategorie logiczne i na nich opiera się cały system. Są sobie przeciwstawne, nie mogą więc przechodzić jedna w drugą.
– Czym zatem jest Prawda?
Ktoś ze słuchaczy sarknął, ktoś prychnął, ale Sigrlin pozostała niewzruszona. Morholt poruszył się niespokojnie.
– Będzie o tym mowa w dalszej części traktatu, szlachetna panno.
– Traktat, o ile mi wiadomo, jest dość długi, zatem dla lepszego zrozumienia, zechciej nam proszę wytłumaczyć, czcigodny, czym jest Prawda, jedna z cnót Korony.
Teraz wszyscy zaczęli się wiercić.
– Nie – powiedziała Sigrlin z uśmiechem – nie nawiązuję do upadku Diamentów. Niewiele mi o tym rodzie nie wiadomo. Chcę wiedzieć, czym jest Prawda. Ta prawdziwa.
Cormac splótł dłonie, zamyślił się, powiódł wzrokiem po wszystkich, upił łyk wody z cynowego kubka i tonem wprawnego wykładowcy rozpoczął:
– Prawda w logice oznaczona jest jedynką, fałsz zaś zerem. Pozostają one w różnych relacjach: alternatywy, wynikania jednego z drugiego, równoważności, przeczenia…
– Jeżeli Prawda jest jedynką – Sigrlin znów mu przerwała, a otaczające ją dziewczęta odsunęły się nieznacznie, płonąc ze wstydu za taki brak grzeczności – czy wobec tego jest jedna i całkowita?
Mag uśmiechnął się dobrotliwie.
– Tak myśleć mogą jedynie nieoświecone umysły, które nie są wdrożone w subtelne rozumowanie – powiedział, a część obecnych zachichotała. Sigrlin zacisnęła zęby, ale nie spuściła z niego wzroku.
– Wskaż mi więc, czcigodny, gdzie popełniam błąd.
– Prawdę lub fałsz w logice orzeka się dla zdań, a nie ogólnie. Nie rozważamy tu wartości w ich abstrakcji, lecz konkretny osąd, prawdziwy lub nie dla zdania. Rozumiem, że młode panny – znów się uśmiechnął, a Sigrlin niemal zazgrzytała zębami – lubują się w marzeniach, bo ładnie jest tak sobie usiąść w okienku, spoglądać w dal i rozmyślać o pięknie czy o prawdzie. Ale to nie są marzenia młodych panien, tylko podstawy nauki. Podstawy magii – dokończył surowiej i demonstracyjnie zaczął szukać akapitu w księdze.
– Czcigodny, proszę cię więc, w uznaniu dla bystrości twojego umysłu i dla lat, które w samozaparciu poświęciłeś zgłębianiu magii i nauki… abyś zechciał wytłumaczyć mi tę trudną dla mnie rzecz na przykładzie. Czy mogę? - zapytała dziewczyna głosem tak miłym i pokornym, że wszyscy odetchnęli z ulgą.
– Możesz – zezwolił Cormac łaskawie.
– Jeżeli powiem – Sigrlin uśmiechnęła się łagodnie – że magowie poszukują wiedzy o chorobach, to będzie prawda czy fałsz?
Cormac uśmiechnął się.
– W odniesieniu do magów o specjalizacji uzdrowicielskiej. Alchemicy poszukują sposobów oddziaływania na substancje inne niż tkanki ludzkie, takie jak…
– A jeżeli zawężę to jeszcze bardziej i powiem: magowie o specjalizacji uzdrowicielskiej poszukują wiedzy o chorobach kosztem życia istnień ludzkich, to będzie prawda, czy fałsz?
– Sigrlin! Opamiętaj się! – krzyknęła Inunna.
– Tego nie wiem. Nie jestem uzdrowicielem – odparł Cormac z rezerwą. Jego spojrzenie zmieniło się i ze zirytowanego stało się nagle czujne, badawcze.
– Ale ja wiem – niespodziewanie włączył się Morholt. Sigrlin odwróciła się i nieznacznie pokręciła głową, ale młodzieniec albo jej gestu nie zauważył, albo go zignorował. – Słyszałeś zapewne, czcigodny Cormaku, że już dwadzieścia lat temu uzyskano w pełni zadowalające wyniki w leczeniu trądu, czy nie?
– Tak, to prawda. Lecz miałem czytać traktat w tłumaczeniu szlachetnej przodkini obecnej tu wymownej panny, więc…
– Zakończysz czytanie, czcigodny, tylko zadam pytanie: dlaczego więc w Janarze w oddalonych zakątkach kraju wciąż działają leprozoria? Czy nieprawdą jest, że magowie nie leczą zarażonych biedaków, lecz przetrzymują ich tam, aby obserwować i notować postępy choroby i pobierać wydzieliny z ciał? Lecz to i tak lepiej, albowiem były czasy, gdy nie tylko nie leczyli, ale i zarażali i to gorszymi chorobami niż ta. Słyszałem coś o wlewaniu ołowiu w kości. Czy to wciąż pozostaje w obrębie twojej niewiedzy, czcigodny Cormaku?
Mag zatrzasnął księgę, a w komnacie rozpętała się wrzawa. Ktoś wybiegł z pomieszczenia, mężczyźni zaczęli wołać:
– Oszczerstwa! Cudzoziemiec obraża nasz kraj!
Aelort z Wierzbni doskoczył do Morholta, złapał go za poły kaftana i zawołał:
– Stawaj na ubitej ziemi! Jutro o wschodzie słońca!
Zakotłowało się, Sigrlin nie bacząc na nic usiłowała przecisnąć się do Morholta, ale nie udało jej się. Pochwyciła jednak jego spojrzenie i szepnęła bezgłośnie: „Dlaczego?”. Odparł na głos:
– Nie będziesz walczyła sama.
Do pomieszczenia wtargnęli strażnicy i zaniepokojony Sinfjotl. Panny wydawały okrzyki przerażenia, kawalerowie gotowi byli rzucić się na Morholta z pięściami, Sigrlin stała jak posąg, a Cormac sapał z oburzenia i wołał:
– Obraza! Natychmiast opuszczam to miejsce! Siodłać mi konia!
Sinfjotl z okrzyków i ponagleń dość szybko zorientował się w sytuacji i kazał ująć Morholta, który w ogóle się temu nie sprzeciwiał. Po twarzy Sigrlin płynęły łzy. Stała osamotniona, podczas gdy inni usiłowali odwieść Cormaka od pomysłu wyjazdu z Wierniry, lecz on tylko wzruszył ramionami i wyszedł. Za nim ruszyli inni, nawet nie spojrzawszy na Sigrlin, która wciąż płakała bezgłośnie, przyciskając do piersi porzucony i zapomniany Traktat o magii i logice Gotfryda z Harii, przetłumaczony kiedyś przez Sigrlin z Topazów Starszą.

Epilog

Epilog   Hredrik wsunął ręce pod jej koszulę i łapczywie szukał ust kochanki, ale Gyrda odsunęła się, wstała i zawiązała tasiemkę u piersi. ...