Świat dalej trwał, choć
Sigrlin była już inna. Nawet pogoda się nie zmieniła, choć mogłoby się wydawać,
że powinno nastąpić trzęsienie ziemi, burza albo co najmniej (odpowiednia do
pory roku) wielka śnieżyca. Jak to się dzieje, pytała Sigrlin samą siebie, że w
człowieku wszystko wywraca się na nice, a rzeczywistość dookoła pozostaje taka
sama, jakby nic się nie wydarzyło?
Między nią a innymi w
ciągu jednej nocy pojawiła się bariera. Gdy rankiem wszyscy wstali od
śniadania, a słudzy zaczęli wynosić misy z resztkami, Sigrlin aż zdrętwiała na
myśl, że oto kolejne śmieci trafią na groby niemowląt. Chciała biec i odwołać
służących, ale powstrzymało ją poczucie śmieszności. Gdy przyjechali kolejni
goście i rozpoczynali od obowiązkowego zachwytu nad pięknem Wierniry, pomyślała
o tych wszystkich, którzy ponieśli ofiarę, by ten zamek mógł powstać.
Tylko Morholt mógłby ją
zrozumieć i wesprzeć, lecz nie będąc oficjalnym narzeczonym, nie mógł jej
towarzyszyć, gdy panny i kawalerowie przebywali osobno. Rozumiała zresztą, choć
spełnił rolę drogowskazu, dalsze podążanie ścieżką należało do niej. Nie mogła
wymagać od niego, by ogłaszał wszystkim o ich odkryciu: był cudzoziemcem, a to
narażało go po dwakroć. Sigrlin miała wrażenie, że było jej więcej, nie w
sensie cielesnym, nie urosła przecież, lecz w duchowym, jakby przyjęła w siebie
Morholta i teraz on stanowił część niej samej.
Było to trochę znane – ile
razy przecież w jej głowie rozbrzmiewał karcący lub pochwalny głos ciotki? –
ale bardziej nowe, bo to ona sama go tam wpuściła i chciała, by pozostał.
Od tej nocy jestem
człowiekiem z rozszerzoną duszą.
Tak brzmiał zapis w dzienniku z tego dnia.
Ale fizycznie przy niej
ukochanego nie mogło być i to samo w sobie, nawet odrzucając wszystko inne,
stanowiło udrękę. Tak bardzo potrzebowała z kimś porozmawiać!
Jednak największą próbą
okazało się wieczorne spotkanie w komnacie, gdzie młodzież zgromadziła się, by
posłuchać czytania w wykonaniu Cormaka z Tantu. Jak na ironię, to Hermina z
Topazów, widząc przygnębienie siostrzenicy i jej jednoczesny brak
zainteresowania zabawami, uznała, że odmiana w postaci wspólnej lektury dzieła
naukowego będzie z pożytkiem i dla niej, i dla wszystkich innych. Chociaż więc
nie przepadała za Cormakiem, uprzejmie poprosiła go o dobór lektury na wieczór,
na co on, równie dwornie, zaproponował Traktat o magii i logice Gotfryda
z Harii, przetłumaczony ongiś przez Sigrlin z Topazów Starszą. Młodzież z
mieszaniną niechęci i przerażenia na twarzach zasiadła na swoich miejscach,
poganiana przez swych opiekunów, którzy podejrzanie pośpiesznie opuszczali
komnatę.
Wobec oczywistego
zadowolenia Herminy z tej wielce pożytecznej rozrywki nikt nie śmiał jej
powiedzieć, że oprócz niej (i Cormaka) nie było entuzjastów tego
przedsięwzięcia. Ostatnie tygodnie upłynęły na tańcach, śpiewach, żywych
obrazach, grze w mariasza, ślepą babkę, warcaby, kości i wiele innych. Wśród
tych czynności płynął ożywczy prąd energii. Dało się go wyczuć w taksujących
spojrzeniach, jakie matrony rzucały na potencjalnych zięciów, gestach, gdy
dwoje młodych ludzi muskało potajemnie swoje ręce, czy tonie głosu, gdy
najniewinniejsza uwaga o pogodzie stawała się kluczem do flirtu. Kilka par
wyraźnie miało się ku sobie, kilka wciąż rzucało sobie zalotne spojrzenia, nie
mogąc zdobyć się na bardziej stanowcze kroki. Pożądane więc były westchnienia,
komplementy, zwierzenia i przypadkowe spotkania, a nie jakieś wydumane abstrakcje
– przynajmniej tak uważali prawie wszyscy zgromadzeni na sali. Nie sprzeciwili
się jednak, rozumiejąc, że choć w tej chwili byli jeszcze w grupie wiekowej,
którą starsi przywykli oświecać i umoralniać, to czas jednak działał na ich
korzyść.
Główna adresatka tych
zabiegów siedziała apatycznie i patrzyła w okno. Choć Inunna, Aldona i inne
towarzyszki co jakiś czas rzucały słówko w jej stronę, ani razu im nie
odpowiedziała. Morholt zerkał na nią z troską z rogu pomieszczenia.
Cormac zasiadł w fotelu, odchrząknął,
po czym rozpoczął czytanie. Od kaflowego pieca buchał żar. Wszyscy rozluźnili
się, niektórzy dyskretnie przymykali oczy, tylko Sigrlin nagle usiadła prosto
jak struna i zwróciła wzrok na czytającego. Nie mrugnęła ani razu, podczas gdy
mag kontynuował:
…proces magiczny w
istocie swej to zmiana rzeczy, czy to w materii, czy w jej energii. Aby tedy
móc tę zmianę przeprowadzić, należy pojąć istotę tejże rzeczy. Trudne do
zadanie. Jedni bowiem twierdzą, iż rzecz sama zawiera się w jej nazwie, i poznając
nazwę, widzi się istotę, inni jednakowoż pewni są, że należy przyglądać się
rzeczy samej, bez uprzedzenia, jako dzieci, które jeszcze języka nie ujmują,
rzecz jest bowiem sama w sobie. Tego sporu nie jesteśmy władni rozstrzygnąć,
uważamy jednakowoż, iż ważne jest, aby o rzeczy samej ustalić pewne
niepodważalne tezy.
Pierwszą z nich jest,
iż rzecz nie może być, a zarazem nie być. Jeżeli jest, to jest, a jeżeli nie
ma, to nie ma. Drugą tezą jest, iż rzecz nie może być sobą, a jednocześnie nie
sobą. Z tego wprost można wyprowadzić, że rzecz nie może być swoim
przeciwieństwem. Trzecią tezą jest, że o rzeczach można rzec, układając zdania,
które mogą być prawdziwe, jak wtedy, gdy mówi się, że rzecz jest, kiedy jest,
lub że nie ma, kiedy nie ma, albo fałszywe, gdy mówi się, że rzecz jest, gdy
jej nie ma. Kiedy już mamy te trzy tezy, możemy mówić o oddziaływaniach…
– Więc prawda nie może być
kłamstwem? – przerwała dźwięcznie Sigrlin z Topazów.
Cormac drgnął, a pozostali
zwrócili na nią wzrok. Kątem oka dostrzegła, jak Morholt gwałtownie pomachał
rękami, jakby chciał ją zatrzymać. Nie, kochany, pomyślała. Prawda to też
życie.
– Słucham?
– Pytałam, czy rzecz może
być jednocześnie prawdą i kłamstwem – powtórzyła Sigrlin.
Mag odchrząknął.
– To bardzo dobre pytanie,
szlachetna panno. Prawda i fałsz to podstawowe kategorie logiczne i na nich
opiera się cały system. Są sobie przeciwstawne, nie mogą więc przechodzić jedna
w drugą.
– Czym zatem jest Prawda?
Ktoś ze słuchaczy sarknął,
ktoś prychnął, ale Sigrlin pozostała niewzruszona. Morholt poruszył się
niespokojnie.
– Będzie o tym mowa w
dalszej części traktatu, szlachetna panno.
– Traktat, o ile mi
wiadomo, jest dość długi, zatem dla lepszego zrozumienia, zechciej nam proszę
wytłumaczyć, czcigodny, czym jest Prawda, jedna z cnót Korony.
Teraz wszyscy zaczęli się
wiercić.
– Nie – powiedziała
Sigrlin z uśmiechem – nie nawiązuję do upadku Diamentów. Niewiele mi o tym
rodzie nie wiadomo. Chcę wiedzieć, czym jest Prawda. Ta prawdziwa.
Cormac splótł dłonie,
zamyślił się, powiódł wzrokiem po wszystkich, upił łyk wody z cynowego kubka i
tonem wprawnego wykładowcy rozpoczął:
– Prawda w logice
oznaczona jest jedynką, fałsz zaś zerem. Pozostają one w różnych relacjach:
alternatywy, wynikania jednego z drugiego, równoważności, przeczenia…
– Jeżeli Prawda jest
jedynką – Sigrlin znów mu przerwała, a otaczające ją dziewczęta odsunęły się
nieznacznie, płonąc ze wstydu za taki brak grzeczności – czy wobec tego jest
jedna i całkowita?
Mag uśmiechnął się
dobrotliwie.
– Tak myśleć mogą jedynie
nieoświecone umysły, które nie są wdrożone w subtelne rozumowanie – powiedział,
a część obecnych zachichotała. Sigrlin zacisnęła zęby, ale nie spuściła z niego
wzroku.
– Wskaż mi więc,
czcigodny, gdzie popełniam błąd.
– Prawdę lub fałsz w
logice orzeka się dla zdań, a nie ogólnie. Nie rozważamy tu wartości w ich
abstrakcji, lecz konkretny osąd, prawdziwy lub nie dla zdania. Rozumiem, że
młode panny – znów się uśmiechnął, a Sigrlin niemal zazgrzytała zębami – lubują
się w marzeniach, bo ładnie jest tak sobie usiąść w okienku, spoglądać w dal i
rozmyślać o pięknie czy o prawdzie. Ale to nie są marzenia młodych panien,
tylko podstawy nauki. Podstawy magii – dokończył surowiej i demonstracyjnie
zaczął szukać akapitu w księdze.
– Czcigodny, proszę cię
więc, w uznaniu dla bystrości twojego umysłu i dla lat, które w samozaparciu
poświęciłeś zgłębianiu magii i nauki… abyś zechciał wytłumaczyć mi tę trudną
dla mnie rzecz na przykładzie. Czy mogę? - zapytała dziewczyna głosem tak miłym
i pokornym, że wszyscy odetchnęli z ulgą.
– Możesz – zezwolił Cormac
łaskawie.
– Jeżeli powiem – Sigrlin
uśmiechnęła się łagodnie – że magowie poszukują wiedzy o chorobach, to będzie
prawda czy fałsz?
Cormac uśmiechnął się.
– W odniesieniu do magów o
specjalizacji uzdrowicielskiej. Alchemicy poszukują sposobów oddziaływania na
substancje inne niż tkanki ludzkie, takie jak…
– A jeżeli zawężę to
jeszcze bardziej i powiem: magowie o specjalizacji uzdrowicielskiej poszukują
wiedzy o chorobach kosztem życia istnień ludzkich, to będzie prawda, czy fałsz?
– Sigrlin! Opamiętaj się!
– krzyknęła Inunna.
– Tego nie wiem. Nie
jestem uzdrowicielem – odparł Cormac z rezerwą. Jego spojrzenie zmieniło się i
ze zirytowanego stało się nagle czujne, badawcze.
– Ale ja wiem –
niespodziewanie włączył się Morholt. Sigrlin odwróciła się i nieznacznie
pokręciła głową, ale młodzieniec albo jej gestu nie zauważył, albo go
zignorował. – Słyszałeś zapewne, czcigodny Cormaku, że już dwadzieścia lat temu
uzyskano w pełni zadowalające wyniki w leczeniu trądu, czy nie?
– Tak, to prawda. Lecz
miałem czytać traktat w tłumaczeniu szlachetnej przodkini obecnej tu wymownej
panny, więc…
– Zakończysz czytanie,
czcigodny, tylko zadam pytanie: dlaczego więc w Janarze w oddalonych zakątkach
kraju wciąż działają leprozoria? Czy nieprawdą jest, że magowie nie leczą
zarażonych biedaków, lecz przetrzymują ich tam, aby obserwować i notować
postępy choroby i pobierać wydzieliny z ciał? Lecz to i tak lepiej, albowiem
były czasy, gdy nie tylko nie leczyli, ale i zarażali i to gorszymi chorobami
niż ta. Słyszałem coś o wlewaniu ołowiu w kości. Czy to wciąż pozostaje w
obrębie twojej niewiedzy, czcigodny Cormaku?
Mag zatrzasnął księgę, a w
komnacie rozpętała się wrzawa. Ktoś wybiegł z pomieszczenia, mężczyźni zaczęli
wołać:
– Oszczerstwa!
Cudzoziemiec obraża nasz kraj!
Aelort z Wierzbni
doskoczył do Morholta, złapał go za poły kaftana i zawołał:
– Stawaj na ubitej ziemi!
Jutro o wschodzie słońca!
Zakotłowało się, Sigrlin
nie bacząc na nic usiłowała przecisnąć się do Morholta, ale nie udało jej się.
Pochwyciła jednak jego spojrzenie i szepnęła bezgłośnie: „Dlaczego?”. Odparł na
głos:
– Nie będziesz walczyła
sama.
Do pomieszczenia wtargnęli
strażnicy i zaniepokojony Sinfjotl. Panny wydawały okrzyki przerażenia,
kawalerowie gotowi byli rzucić się na Morholta z pięściami, Sigrlin stała jak
posąg, a Cormac sapał z oburzenia i wołał:
– Obraza! Natychmiast
opuszczam to miejsce! Siodłać mi konia!
Sinfjotl z okrzyków i
ponagleń dość szybko zorientował się w sytuacji i kazał ująć Morholta, który w
ogóle się temu nie sprzeciwiał. Po twarzy Sigrlin płynęły łzy. Stała
osamotniona, podczas gdy inni usiłowali odwieść Cormaka od pomysłu wyjazdu z
Wierniry, lecz on tylko wzruszył ramionami i wyszedł. Za nim ruszyli inni,
nawet nie spojrzawszy na Sigrlin, która wciąż płakała bezgłośnie, przyciskając
do piersi porzucony i zapomniany Traktat o magii i logice Gotfryda z
Harii, przetłumaczony kiedyś przez Sigrlin z Topazów Starszą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz