14
stycznia
Wróciłam. Wróciłam,
choć nie wierzyłam, że będzie mi to jeszcze dane. Żyję.
Jak odległy wydaje mi
się poranek! Jak z innego świata.
Czy to wciąż jestem ja?
Sigrlin z Topazów, córka Ginmera i Klotyldy? Aż podeszłam do lustra, by
zobaczyć, czy wyglądam tak samo. Dziw to jednak, mówi się, że przeżycia tak
zmieniają człowieka. I ja się czuję zmieniona wewnętrznie bardzo. Muszę od nowa
ustalić, co jestem winna światu, a świat mnie.
Czuję lęk. Lęk przed
sobą. Przed tą częścią mnie, która bierze swoje początki od przodków. Przodków
– zbrodniarzy. Czy i ja będę zbrodniarką? Patrzyłam sobie w oczy w lustrze,
długo, gdyby ktoś mnie zobaczył, pomyślałby, że próżna nastolatka podziwia
swoją urodę lub rozpacza nad jej brakiem. A ja szukałam swojego spojrzenia. Nie
jest moją winą, że moi przodkowie, których uważałam za bohaterów i
wyzwolicieli, popełniali straszne zbrodnie. Nie jest również moją winą, że
potomkowie, w tym ja, zaprzeczają strasznej prawdzie, obwiniają ofiary i nie
starają się uchylić zasłony zapomnienia. Nie tak. Ale to wszystko trwa, to
kłamstwo. Jeżeli będę żyła tak jak oni, to nic się nie zmieni, dalej prawdziwi
kaci będą bohaterami, a ofiarom będzie wmawiane, że zasłużyły na swój los, bo
to ich wina, że byli głupi, zapóźnieni, nie znali pisma ani nie mieli magów…
Dlaczego to wstrząsnęło
mną aż tak? Wszak niejedno okrucieństwo widziałam. Dziś mówi się, że każdego
człowieka należy szanować, ale jeszcze w dzieciństwie widziałam, jak świętej
pamięci dziad mój, ojciec matki, na śmierć zakatował chłopca stajennego, bo ten
nie dopilnował najlepszego ogiera. Bił, aż chłopak stracił przytomność. Parę
dni później stajenny zmarł. Nikt złego słowa nie powiedział, babka tylko kiwała
głową, że dziad zawsze miał ciężką rękę, ale to dobrze, bo pańskie oko konia
tuczy. Dziś mówi się o szacunku, mieszczanie, a nawet bogatsi chłopi wysyłają
swoje dzieci do szkół… ale niejedno widziałam. Dlaczego więc to się ze mną
dzieje? Tam, w lesie, potem w lochu… przez chwilę słowa mi uciekły, jakby
porażone. Gdy stanęłam przed lustrem, by zbadać siebie, na chwilę wydało mi
się, jakby ktoś moją twarz połamał na kawałki i krzywo poskładał. Przez chwilę
widziałam jedno oko na wysokości brody, a nos na czole… aż odskoczyłam, ale
wtedy już było dobrze.
Jak cicho. Wszyscy
śpią. Piszę ostrożnie, by nie zbudzić Berty i dziewcząt. Słowa wróciły. Chyba
jestem gotowa, by opisać dzisiejszy dzień.
Pogoda była
prześliczna, wprost wymarzona na kulig. Czekało na nas pięć sań, każde z nich
mieściło dwie osoby. Kasylda, jak to ona, wymyśliła, że pojadą z Sinfjotlem w
pierwszych, a w pozostałych kawalerowie będą siadać z pannami. Było nas więcej
niż sanie mogły zmieścić, więc najpierw pojechali inni, ja zdecydowałam się
zaczekać. Byłabym rada w ogóle poniechać tej rozrywki, lecz słowo ciotuni jest
dla mnie rozkazem, szczególnie ostatnimi czasy, gdy chodzi tak poruszona
ostatnimi wypadkami. Coś niecoś dolatuje i do moich uszu… szykują się wielkie
zmiany. Dziwna rzecz, jak cieszyłabym się niedawno, a jak obojętne jest mi to
teraz!
I gdy tak czekałam,
wyszywając na tamborku, znikąd pojawił się Morholt. Był chyba skrępowany, tak
jak i ja. W końcu podszedł do mnie i powiedział cicho:
–
Czy wybaczyłaś mi śmiałość?
–
Tak – odszepnęłam.
Wyprostował się i
odszedł w róg pokoju, a ja siedziałam i tępo patrzyłam w ogień, a serce biło mi
szybko. Dziwna rzecz, przez tyle dni, kiedy nie widziałam Morholta, niezliczoną
ilość razy w myślach zaprzeczałam mu, kłóciłam się, wytaczałam ważkie
argumenty. Lecz teraz, gdy go ujrzałam, gotowa byłam wszystkie je zapomnieć.
Moje uczucie do niego nie wygasło przez te dni, przeciwnie, nieobecność tylko
je podsyciła. Ale w mojej naturze nie leży poddawanie się wielkim porywom
emocji. Dlatego gdy tamci wrócili i przyszła nasza kolej, by zająć miejsca w
saniach, wybrałam ostatnie i, korzystając z przysługującego damom prawa wyboru
towarzysza, poprosiłam służącego, by przywołał pana herbu Korab, cudzoziemca.
Przyszedł, uszczęśliwiony. Ja jednak uprzedziłam srogo:
–
Panie, twoje towarzystwo sprawia mi
ogromną przyjemność, nade wszystko jednak chciałabym uczciwie zdać sprawę z
tego, czego dowiedziałam się przez te dni.
Wiedziałam, że ciotunia
dowie się, z kim pojechałam i że nie wzbudzi to jej aprobaty. Ale tę sprawę,
która gnębiła mnie od kilku dni, należało wreszcie wyjaśnić.
W milczeniu usiedliśmy,
opatulił mnie troskliwie baranią skórą. Hajduk dał znak, dzwoneczki
zabrzęczały, ruszyliśmy z miejsca, choć nasz woźnica jakoś opóźniał się i
postękiwał. Jakie piękne jest mroźne powietrze w słoneczny dzień! Dolatywały do
nas śmiechy i przekomarzania, widziałam objętych młodych ludzi. Sama jednak
siedziałam sztywno. Morholt milczał, pełen uszanowania. Jechaliśmy po polach,
mijając ośnieżone lasy. Z dala zobaczyłam zamarzniętą taflę jeziora. Przez chwilę
obawiałam się, że Kasylda i Sinfjotl zechcą przejechać się po niej i przelękłam
się, bo wróciło do mnie wspomnienie wypadku Aldony. Lecz na szczęście
pojechaliśmy w inną stronę, płosząc tabuny czarnego ptactwa.
–
Panie – wydusiłam z siebie w końcu. –
Winnam ci jest przeprosiny. Nie mogę powiedzieć, bym w pełni uwierzyła w twoją
opowieść, lecz nie mogę jej z pełnym przekonaniem zaprzeczyć, bowiem
przewertowałam źródła i pewne wzmianki są zgodne z twoją wykładnią historii
Janaru.
Morholt nic nie odpowiedział,
tymczasem wjechaliśmy w las. Konie zwolniły nieco.
–
Zechciej mi powiedzieć, pani, czy nie
miałaś wśród przodków kogoś z rodu Diamentów?
Zaskoczyło mnie to
pytanie, lecz uczciwie się zastanowiłam.
–
Tak, gdzieś ze sto pięćdziesiąt lat
temu, jedna z moich przodkiń, Ulwilda, poślubiła mężczyznę imieniem Myrkwid z
Diamentów. Mieli córkę i syna, córka wsławiła się pożądaniem wiedzy i noszę po
niej imię. Syn piastował dość zaszczytne stanowisko na dworze, niestety nie
pamiętam jego imienia. Wybacz mi – usprawiedliwiłam się – lecz Diamentowie
okryli się tak wielką niesławą, że nikt już o nich nie pamięta, nie godzi się
ich nawet wspominać.
–
Rozumiem – odparł Morholt.
–
Mogę wiedzieć, skąd to pytanie?
–
O ile dobrze pamiętam, zawołaniem
rodowym Diamentów jest „Prawda”, co pasuje do twojej osoby. Chcesz poznać rzecz
taką, jaka jest w istocie, nie bacząc na pozory i dumę rodową.
Zaczerwieniłam się.
Teraz gdy o tym myślę,
sądzę, że to słuszne spostrzeżenie. Widzę jednak już, że ważne jest nie tylko
dążenie i poznanie prawdy, ale i życie według niej. Czy będę miała dość odwagi
w sobie, by umieć to uczynić?
O czym ja w ogóle
myślę?
Potem on zapytał:
–
Czy to nie o tamtej innej Sigrlin
mówiłaś wtedy, tam w komnacie?
Pamiętał!
–
Tak, o niej właśnie. Żyła ponad sto
lat temu, ale jest mi dziwnie bliska.
–
Opowiesz mi o niej?
–
To krótka historia. Mówi się u nas w
rodzie, że to była kobieta szalenie żądna wiedzy, tak jak i ja. Gromadziła
księgi, jeździła na dysputy, a co więcej, brała w nich czynny udział. Cieszyła
się długo wolnością, lecz w końcu jej rodzice zaaranżowali małżeństwo. Sigrlin,
niechętnie, lecz zgodziła się na zamążpójście, lecz w okresie narzeczeństwa
okazało się, że przyszły małżonek nie chce, by tyle czasu poświęcała na swoje
wykształcenie. W tamtym czasie Sigrlin przebywała w jego rodowej siedzibie,
Odzie. Po wielkiej kłótni udała się do Wierniry, stwierdzając, że odrzuca tego
konkurenta i w ogóle każdego innego, bo żaden mężczyzna nie będzie rozumiał jej
celów i ambicji. Brat ją poparł, lecz rodzice pozostali niewzruszeni, bowiem
była ostatnią kobietą z Topazów i powinna była urodzić chociaż jedną córkę. Tak
więc została siłą wydana za mąż. Urodziła trzy córki i jednego syna. Przy
ostatnim porodzie zmarła. Ot, i cała historia. Zostały po niej notatki, lubiła
zajmować się przekładami. Nie wiem, czy wiesz, ale w tamtym czasie to nie
janarska Akademia była w największym rozkwicie, lecz haryjska, dlatego
większość ówczesnych traktatów była pisana w ich języków. Moja praprababka w
wolnym czasie zdołała przełożyć trzy, w tym jeden dotyczący optyki, jeden z
logiki i jeden z geometrii. Wszystkie czytałam. – Trochę niezręcznie mi było
tak się przechwalać, ale nie mogłam się powstrzymać.
–
Wspaniała kobieta – szepnął Morholt.
Nie powiedziałam na to nic, ale było mi bardzo radośnie, że widzi nie tylko
wady moich przodków, ale też i zasługi.
Pochłonięci rozmową,
nie spostrzegliśmy, że nasze konie biegły coraz wolniej, a inne sanie oddaliły
się. Nagle woźnica spadł z kozła, krzyknęliśmy, sanie na chwilę stanęły i
zachybotały się, a konie zaczęły wierzgać, lecz po chwili znów podjęły bieg, a
my mocno trzymaliśmy się siedzeń, by nie wypaść. Morholt mimo wszystko zdołał
jakoś wspiąć się na kozioł i zatrzymać zwierzęta. Czym prędzej wyskoczyłam i
dopadłam biednego człowieka, na szczęście wpadł w zaspę, więc nie potłukł się,
lecz stracił przytomność. Tymczasem Morholt dokonywał oględzin. Z niewesołą
miną podszedł do mnie wreszcie i powiedział:
–
Płozy się złamały, nie pojedziemy już
na tych saniach. My dwoje moglibyśmy wsiąść na konie i odjechać, ale jest
woźnica. Muszę sprowadzić pomoc, jednak boję się ciebie tu zostawić.
Ja też się lękałam, w
okolicy grasowały wilki i niedźwiedzie. Jednak nie mogłam pojechać wraz z nim,
bo przecież nieszczęsny chory nie mógł pozostać sam. Zaczęłam więc gorąco, acz
nieszczerze przekonywać, że będę bezpieczna, wszak krewni w chwilach wolnych od
narad z zapałem oddają się polowaniom z liczną sforą psów i z sokołami, więc
wszelkie drapieżniki z pewnością zostały już doszczętnie wytępione. Mój
towarzysz słuchał mnie z powątpiewaniem. W końcu pomógł mi dotaszczyć chorego
na sanie i ułożyć, po czym wsiadł na konia i odjechał, obiecując gorąco, że
wróci czym prędzej z pomocą.
Zostałam więc sama w
lesie, nie licząc nieprzytomnego. Dla uspokojenia zaczęłam nucić pieśni, lecz
rychło urwałam, bojąc się, że przywabi to zwierzęta. Zaczęłam więc się czujnie
rozglądać. Drzewa rosły tu licznie, lecz między nimi widziałam polany,
gdzieniegdzie wznosiły się niewielkie pagórki. Trzymałam głowę woźnicy na
kolanach i próbowałam go grzać rękami, lecz wkrótce sama zaczęłam ziębnąć.
Okryłam więc chorego baranią skórą i wyszłam z sań, chuchając na ręce.
Podeszłam z ciekawości do najbliższego prześwitu, chcąc ogrzać się nieco w
słońcu. Śnieg skrzypiał mi pod nogami. Doszłam i zobaczyłam lód, nie poważyłam
się więc pójść dalej, rozumiejąc, że trafiłam na zamarznięte bagno. Trwałam
więc w cieniu i podziwiałam refleksy promieni na lodzie. Po chwili usłyszałam
skrzypienie, a koń zaparskał. Serce podeszło mi do gardła, lecz uspokoiłam się
nieco, gdy zobaczyłam nędznie odzianego starca. Niósł na plecach wiązkę
chrustu. Zdumiał się widząc mnie, podobnie jak ja patrząc na niego, przy czym
wciąż nie wiem, czy moje zdumienie wynikało stąd, że się pojawił, czy z tego,
jak wyglądał, bowiem na tym mrozie był odziany tak nędznie, w dodatku był boso
(!), tak, że ja już bym dawno wyzionęła ducha na jego miejscu, zwłaszcza że
wyglądał na jakieś sto lat, choć wiem, że w przypadku osoby z ludu postarza nie
wiek, tylko praca. Stanął i patrzył się na mnie podejrzliwie, więc czym prędzej
podeszłam do niego, a potem nie wiedziałam, co powiedzieć, nigdy bowiem nie
rozmawiałam z człowiekiem z gminu. Owszem, służba, owszem, jacyś tam kupcy…
lecz nigdy nie zdarzyło mi się ot tak, zagadnąć prostego dziada z chrustem. Nie
wiedziałam więc, co rzec, przemogłam się jednak i powiedziałam:
–
Pomóż mi, proszę, człowieku.
On zaś powiedział
schrypniętym głosem:
–
A cóż taka panna robi na Kościanym
Polu?
–
Kościanym Polu? – powtórzyłam, a po
plecach przeszedł mi dreszcz. Podeszłam jednak bliżej. Wówczas dostrzegłam jego
wyblakłe już, szare oczy.
–
Państwo mieszkacie tu, a nie wiecie,
że tu jest Kościane Pole? – zapytał ni to z drwiną, ni z przyganą.
Zapomniałam, że w
saniach leżał człowiek, który wymagał pomocy. W tamtej chwili jedyne, co
czułam, to ożywienie i ciekawość. Poprosiłam gorąco:
–
Proszę, powiedz mi z łaski swojej,
dlaczego to miejsce zwie się Kościanym Polem. Zapłacę ci. Zaraz przybędą po
mnie, na moje słowo otrzymasz godziwą zapłatę.
Zaśmiał się, po czym
zastanowił.
–
Dziwią mnie twoje słowa – powiedział
powoli. – Nas, starych, nikt nie chce już słuchać. Wnuki moje są w mieście,
prawnuki pobierają nauki, wzorem uczonych magów, a gdy przyjeżdżają, kręcą
tylko nosem: dlaczego tu tak brudno? Dlaczego na obiad tylko kwaśne mleko z
chlebem? Synową mam złą, wygnała po chrust, nawet chodaków nie pozwoliła wziąć,
tylko wrzeszczy, żeby bez chrustu nawet w chałupie się nie pojawiać…
Starałam się nie
przerywać wynurzeń starego człowieka, choć aż płonęłam z niecierpliwości.
–
Kościane Pole – podpowiedziałam.
Starzec usadowił się na
zwalonym pniu i sapnął ciężko. Przypomniałam sobie o chorym, wskoczyłam do sań
i odczekałam kilka chwil, upewniając się, czy oddychał. Z jego ust unosiły się
obłoczki pary. Uspokojona, otuliłam go szczelniej i wróciłam do starca.
–
Mów – zażądałam.
–
Opowiadał mi mój pradziad, gdy jeszcze
krowy pasałem, że w dawnych czasach panowie budowali tu zamek. Ciężka to była
budowa. Panowie niecierpliwili się, a teren trudny, bagnisty. Było tu kilka
wiosek, zamieszkanych z dawien dawna, gdy jeszcze nikomu się nie śniło o Panach
Zza Gór, za to żyły tutaj takie dziwy, o jakich dziś tylko w bajkach mówią…
Najpierw więc spędzili na plac wszystkich z wiosek i powiedzieli: silni budują,
słabi odjeżdżają. I rozdzielili ich, starych, obłąkanych, niemowlęta popakowali
na wozy i odwieźli, gdzie, tego nie wiem. Mówili tym, którzy zostali: „Macie
budować, to zobaczycie rodziny”. Więc budowali, a żyli może po sto dni, nie
więcej. Wtedy panowie wozami sprowadzali innych, i ci też marli. Ale że dużo
ich było, to panowie wcale się tym nie troskali, tylko kazali pracować nowym.
Zamek więc wznosił się coraz wyżej i wyżej, a tych, którzy marnieli przy
robocie, chowali tutaj. Zamek budował się długo, musiał być wspaniały, godny
panów. I był. Trzeba było wznieść wieże, to wznieśli. Wykopać podziemia, to
wykopali. A chłopów umierało coraz więcej, więc coraz więcej znosili tu. Płytko
chowali, bo co tu chować, skoro trzeba wracać do roboty? Więc śmierdziało
tutaj, czasem i dziś wykopuje się kości. Ale nie wszyscy chcieli robić, o nie.
Byli tacy, co wprost krzyczeli, że nie godzi się, by człowiek człowiekowi robił
takie rzeczy. Żądali, by zwrócić im domy, ziemię, rodzinę. Mówi się, że jednemu
odebrali córeczkę dopiero co urodzoną, innemu za nieposłuszeństwo dali wybór:
zabić siebie lub ojca. Pan zamknął zbuntowanych w lochach, a potem przywołał
magów. Ciała kazał pochować już następnego dnia. Ale nie starczyło tego
przykładu, ale i inni się buntowali, więc dopadła ich nieznana zaraza. Jedna,
druga, trzecia. A potem zamek był już ukończony, więc panowie odesłali
wszystkich precz. Ale niewiele ich już pozostało, więc zza gór przybyli inni,
następni. Osiedli tutaj. Otrzymali ziemie, herby, sługi. A gdy nie udało im
się, to sobie sami zabierali.
Siedziałam bez ruchu,
patrząc tylko na niego. Zaśmiał się chrapliwie.
–
Nie wierzysz mi, prawda? Weź patyk i
podejdź do tamtej górki. Kop w śniegu, śmiało. Kop. Tych nawet nie grzebali,
więc tam jest tylko śnieg.
Podeszłam we wskazane
miejsce, ale nie podjęłam się kopania. Wątpiłam, żebym mogła wątłym patykiem
przebić się przez zamarzniętą ziemię. Przyglądałam się tylko pagórkowi,
usiłując zgadnąć, czy to bajania niewykształconych, biednych ludzi, czy rzeczywiście
miałam przed sobą usypisko kości. Gdy wróciłam, starca już nie było, zobaczyłam
tylko jego ślady. Zza drzew dobiegły mnie głosy ludzi i rżenie koni; mój na
miejscu odpowiedział parskaniem. To przybyła pomoc z Morholtem na czele.
Ucieszyłam się, że nie zawiódł, pragnęłam gorąco ogrzać się i zjeść ciepły
posiłek. Lecz nade wszystko chciałam, by pokazał mi lochy, a szczególnie to
miejsce, gdzie trzymano tamtych więźniów. Prędko, szeptem wyraziłam swoje
pragnienie. Zaskoczony, spojrzał na mnie z powagą i powiedział:
–
Dobrze, pani, gdy tylko zajedziemy na
miejsce.
Jednak w Wiernirze
wszyscy byli tak podnieceni i przestraszeni moją przygodą, że nie miałam chwili
spokoju. Otoczono mnie wielką troską, w innej chwili myślałabym o niej z
wielkim wzruszeniem, lecz w tamtej pragnęłam tylko, aby wszyscy sobie poszli,
więc milczałam. Dopiero gdy przybył uzdrowiciel, zaprotestowałam, mówiąc, że ja
jestem tylko wyziębiona i że godzi się, by najpierw obejrzał woźnicę. Kasylda i
ciotunia zdziwiły się, bo zwyczajem jest do służby wzywać tylko felczera. Nie
godzi się wszak, by wykształcony w Akademii uzdrowiciel, który dziesięć lat
zgłębiał tajniki wiedzy medycznej, poświęcał uwagę byle biedakowi. I ja tak
myślałam. Wczoraj jeszcze i ja wezwałabym felczera. Ale dziś odmieniło mi się i
mojemu życzeniu stało się zadość, choć wzbudziło to niemałą sensację.
Dopiero po wieczerzy
Morholt, pod pretekstem odprowadzenia mnie do komnaty po trudnych przeżyciach,
mógł zabrać mnie w miejsce, które i chciałam, i bałam się zobaczyć.
Wzięliśmy pochodnię i
zeszliśmy do lochów. Pod naszymi nogami przemykały szczury i myszy. Drżałam, bo
oczywiście nikt tam nie palił, w dodatku wszystko przenikała straszna wilgoć.
Morholt otwierał wciąż nowe, ciężkie drzwi lochów i opowiadał:
–
Tutaj wsadzali leniwych, by ginęli
śmiercią głodową… tutaj zamykali ludzi sam na sam ze szczurami, by pożerały
nieszczęśników żywcem… tutaj trzymali ludzi, na których magowie sprawdzali, jak
przenosi się zaraza… tutaj – wskazał celę poniżej poziomu podłogi. – Tu jest najzimniej
i najciaśniej, więc wsadzali w to miejsce ludzi, kazali stać i przychodzili
popatrzeć, co mróz robił z ich ciałami…
Robiło mi się niedobrze
od tych okropieństw. A to jeszcze nie był koniec. Z nadmiaru przeżyć nawet
zapomniałam go zapytać, skąd o tym wszystkim wie. Ale może za granicą mówią o
naszych przewinieniach otwarcie? Jeśli tak, to czas i na nas, by się z nimi
zmierzyć.
–
To jest ta cela, którą chciałaś
zobaczyć. – Otworzył drzwi i weszliśmy. Miejsca było niewiele. Jednak zdumiały
mnie ściany i wewnętrzna drzwi – były pokryte dziwnymi kreskami.
–
Tu stłoczono trzydzieści osób –
powiedział Morholt cicho.
–
Trzydzieści? Jak? – Trudno mi było to
sobie wyobrazić.
–
Nie wiem. Te ślady, które widzisz, to
ich paznokcie. Próbowali się wydostać za wszelką cenę. Zmarli w ciągu jednej
nocy, wszyscy. Nie wiadomo, jak ich zamordowano, lecz na pewno magowie brali w
tym udział. Próbowali, jak różne substancje uśmiercają ludzi.
Myślałam, że po tym
zawrócimy, lecz Morholt poprowadził mnie dalej, wśród wilgoci i szczurzych
szkieletów. Nie wiedziałam, że podziemia są tak rozległe. Z czasem znikła cegła
i kamień, a została jedynie skała. Wkrótce wyszliśmy na zewnątrz i poznałam, że
jesteśmy za murami. Doleciał do mnie fetor nieczystości. Latem musiało tu
niemożebnie cuchnąć. Morholt wskazał mi strumień brudnej wody, lejącej się do
rowu z przybudówki nieopodal. Poznałam, że to wylot z ustronnych bocznych
pomieszczeń, dobudowanych przy komnatach wielmożnych. Wokół widziałam też
resztki jedzenia, słomę, skrawki łachmanów, skorupy glinianych garnków i
wszelkie inne odpadki. Uniosłam suknię i przysunęłam się bliżej ognia. Bałam
się szczurów i innego plugastwa.
–
Co tu robimy?
–
Będziemy kopać.
–
Kopać?…
–
Co jakiś czas przysypują te
nieczystości ziemią, więc musi tu być jakiś schowek na narzędzia. Poszukamy?
W istocie, znaleźliśmy
budkę, a w niej łopatę i oskard. Morholt wręczył mi pochodnię, kazał mi czuwać
i rozglądać się za strażnikami, po czym przystąpił do kopania wśród tych
nieszczęsnych odpadków. Ja zaś stałam i drżałam z zimna i z lęku, że ktoś nas
dostrzeże i nie będzie jak się wytłumaczyć. Jednocześnie bałam się, że za
chwilę chluśnie na nas strumień nieczystości. To dopiero byłaby katastrofa!
–
Chodźmy stąd – poprosiłam.
–
Już… już… Sigrlin – wydyszał.
Chwilę potem
usłyszałam:
–
Już. Chodź i popatrz.
Morholtowi udało się
wykopać jamę. Błyskało w niej coś białego. Mój towarzysz wyciągnął zza pazuchy
szmatę, zszedł do dołu, wyciągnął kilka rzeczy, oczyścił je szybko i
powiedział:
–
Zobacz.
Prawie krzyknęłam, ale
zatkałam sobie usta. Trzymał w ręku niewielką kość. W pierwszej chwili
pomyślałam, że to może świni czy jakiegoś dzikiego zwierzęcia. Lecz po chwili
wręczył mi drugie swoje znalezisko – i zobaczyłam malutką czaszkę. Główkę
dziecka. Gdy zdałam sobie sprawę, co trzymałam w ręce, upuściłam ją. Morholt
bez słowa wziął czaszkę i ze czcią odłożył z powrotem.
Bez słowa przyjrzeliśmy
się jamie. Takich kości było jeszcze więcej. Nie wiem, czy to rzeczywistość,
czy moje imaginacje w migotliwym świetle pochodni, lecz widziałam żebra,
piszczele, małe odciski rączek i stópek. Patrzyłam na to i nagle zawirowało mi
w oczach. Odwróciłam się. Po chwili Morholt z powrotem wziął się za łopatę, by
zasypać dziurę. Potem zaczęliśmy razem udeptywać ziemię.
Nagle smród wydał mi
się tak okropny, że zrobiło mi się niedobrze.
–
Chodźmy stąd – wydyszałam.
Schowaliśmy narzędzia.
Kolejną nieznaną mi drogą (i znów: skąd on to wszystko wie?), przez kuchenne
schody, dotarliśmy do głównego hallu, potem do komnat. Wciąż wydawało mi się,
że cuchnę, jakby te opary z wydalin, śmieci i trupów na mnie osiadły. Ale
musiałam wiedzieć.
–
A to… skąd?
–
Niedawno usłyszałem od jednej ze
starych pomywaczek, że krąży opowieść, że część młodych kobiet została
oszczędzona od zaraz i pracy, by móc sprawiać uciechę młodym panom. I że zawsze
mówiło się na kuchni, że gdzieś tam, gdzie wyrzuca się nieczystości, leżą ich
bękarty.
Już nie dodałam nic.
Nie potrafiłam. Myślałam o słowach starego człowieka, o fragmentach z ksiąg i
wszystko to układało się w mej głowie niby w układance. Weszłam do komnaty,
przywołałam Bertę i zażądałam kąpieli. Długo szorowałam się w wannie, aż woda
stała się zimna. Gdy wyszłam, pozostałe dziewczęta już spały w łożach,
zasiadłam więc do pisania.
Nie mogę już dłużej
zamykać oczu na rzeczywistość. Ci sami ludzie, których uczono mnie poważać,
chlubić się ich cnotami; których mieni się dobrodziejami, nie zasługują na to
miano. A inni, których całe życie szanowałam dla ich wiedzy, czciłam jako
ludzi, którzy mogą okazać się bogami, a ich nauczycielom oddawałam hołd w
świątyniach, okazali się spadkobiercami tradycji, która u swojego zarania miała
zbrodnię. Jak mam dalej żyć? Nie mogę udawać, że nic się nie stało. Do jednej
zbrodni dorzuciłabym drugą – milczenia o niej. Ale jak mam o tym mówić?…
Powinnam iść spać. Ale
jak to tak, spać nad miejscami męki? Wyrzucać odpadki na groby? Teraz tak
myślę… ile takich grobów ma moja ukochana Sobna? A ile inne piękne zamki
Janaru? Morholt mówił o Jaskółczym Gnieździe. Ile mamy jeszcze takich Kościanych
Pól, o których nic nie wiadomo, bo nikt tam nie przeżył? Bo wytępiły ich miecze
i baty szlachetnych rycerzy i zarazy uczonych magów?...
Słyszę kroki. To
wartownik, czy ktoś inny?
Godzinę później
To był Morhołt,
domyślił się widać, że trudno mi będzie zasnąć. Szeptem zaprosił mnie na
przechadzkę. Narzuciłam więc na siebie gruby szal i poszliśmy w kierunku
korytarza, wiodącego do izb służby. Tam strażnicy zapuszczali się rzadko, a
służący śpią przecież mocnym snem.
Kłębiło się we mnie
tyle uczuć, że nie wiedziałam wręcz, od czego zacząć, więc milczałam. On zaczął
z drżeniem w głosie:
–
Sigrlin, wybacz mi, że zakłóciłem twój
spokój. Wiem, że nic nie będzie takie samo. Jednak gdy tylko cię zobaczyłem,
taką jasną, poważną, taką prawdziwą, wiedziałem, że ty to uniesiesz jak nikt
inny. Czy się pomyliłem?
–
Uniosę – potwierdziłam. Oby to była
prawda.
–
Samotne dźwiganie prawdy jest trudne –
ostrzegł mnie.
–
Więc zostawisz mnie z nią samą?… –
zapytałam mimowolnie i poczułam głęboki żal.
Przystanął i spojrzał na
mnie bacznie.
–
A chcesz nieść to ze mną?
–
Chcę. – Nigdy niczego nie byłam tak
pewna, jak tego właśnie.
Morholt zrobił wtedy
coś cudownego. Chwycił mnie w pasie, przytulił do piersi i zakręcił ze
śmiechem. Zabrakło mi tchu, ale po chwili zaczęłam się głośno zaśmiewać, było
mi tak radośnie, jak jeszcze nigdy, nigdy.
–
Sigrlin moja ty! Mogę tak mówić? Moja?
–
Możesz – odparłam bez wahania.
–
Znalazłem cię! Jaki ja jestem
wdzięczny losowi, że cię spotkałem! Kobieta, z którą można uczynić ten świat
lepszym!
Patrzył się na mnie z
takim wyrazem szczęścia na twarzy, że dziw, że nie odchodziły od niego
promienie.
–
Wracajmy – powiedziałam.
–
Zaczekaj jeszcze – powiedział i
wyciągnął z kieszeni niewielką bransoletkę z różnobarwnych nici. – Daj rękę.
Przewiązał mi ją na
przegubie lewej dłoni.
–
Nie wolno mi jeszcze dać ci
pierścionka, a i tak nie będzie on nigdy tak wystawny, jak klejnoty, do których
przywykłaś. Wiedz jednak, że w wyplatanie tego drobiazgu włożyłem całe moje
serce.
W odpowiedzi tylko go
pocałowałam.
Potem poszliśmy z
powrotem, a on opowiadał mi, jak chciałby przywrócić sprawiedliwość, oddać
wszystkim dobro za wyrządzone krzywdy, jak chciałby, żeby zamknąć rachunek
zbrodni i zdrad. A ja słuchałam i wciąż zdumiewałam się, jak niezwykli potrafią
być ludzie.
Mój Morholt. Morholt.
Morholt. Mój rycerz. Jedyny, najukochańszy mój.
Mój ulubiony rozdział... Aż szkoda, że wiem, co będzie później.
OdpowiedzUsuńPozdrowienia. Th.