piątek, 29 maja 2020

Podzielona Kraina - IV.12

Korm, 6 maja 258 roku od Z. F.

Najdroższy Ingwaldzie, jeżeli to czytasz, oznacza to, że posłaniec wywiązał się z powierzonego mu zadania i przekazał Ci, jak uczynić atrament widzialnym. Proszę Cię, byś odpowiedź do mnie ukrył w taki sam sposób: mój człowiek udzieli Ci szczegółowych informacji.

Teraz nasze sprawy. Wracające niedobitki armii naszego krewniaka opowiadają całkowicie niedorzeczne i niewiarygodne historie, godne piastunek małych dzieci, lecz potwierdziło się już z całkowitą pewnością, że Bredegar poniósł druzgocącą klęskę. Na jaw wychodzą kolejne szczegóły: jaka dokładnie była liczebność tej armii, uzbrojenie i tak dalej. Mam dziwne wrażenie, że choć, logicznie rzecz biorąc, jest to przerażająca wiadomość, bo tak potężne wojsko nie zdołało pokonać pięciuset wieśniaków i to jest naprawdę wielkie zagrożenie, spotykani przez mnie magowie (a, jak wiesz, nie zaniedbuję ofiar dla bóstw!) mają dziwnie zadowolone miny. Logika nakazuje, by nie wierzyć w bezsens, lecz sama widzę: gdy dyskutują o tej klęsce, wydają się bardziej usatysfakcjonowani, że ich przewidywania okazały się zgodne z prawdą, niż zagrożeniem ze strony potencjalnie niepokonanych hord obłąkanych. Doprawdy, nie miałam dotychczas powodu, by nienawidzić magów, owszem, szanowałam i poważałam tę grupę, wszak z nich wywodzą się nasi bogowie i obrońcy. Lecz całokształt tej sytuacji naprawdę niepokoi.

Cały Korm żyje tymi wieściami. Wzmożono czujność. Pachołcy miejscy o wiele surowiej wypytują przybyszy i podejrzliwie przyglądają się orszakom. Trwają prace nad wzmocnieniem bram miejskich. Rada Miejska zaleciła inspekcję baszt cechowych, czy są utrzymane w należytym porządku. Ludzie są w panice. Codziennie przyjeżdża wóz z oskarżonymi w łańcuchach. W ostatnim tygodniu powieszono lub spalono dwadzieścia kobiet i mężczyzn, których oskarżono o sięganie po wiedzę zastrzeżoną dla szlachetnych i wywołanie obłąkania. Sąd grodzki i sąd ziem ościennych obradują nieustannie. Na Rynku stale już ktoś jest zakuty w dyby. Ludziom tak spowszedniał ten widok, że nawet nie obrzucają skazanych odpadkami. Ot, od niechcenia ktoś od czasu do czasu podrwi, a potem w strachu idzie dalej. Niedawno byliśmy z Pwyllem na egzekucji, gdy powieszono mężczyznę i dwie kobiety. Straszny to był widok. Ledwo powłóczyli nogami, złamani przez tortury i do ostatka pokornie błagali o przebaczenie za winy.

Upadek Bredegara wywołał poruszenie wśród znanych mi kupców. Powód jest nader prozaiczny – okazuje się, oboje z Groą zapożyczyli się na tą całą ich hojność wobec biedaków i swoje wojenne wyprawy. Ich dług opiewa na pokaźne sumy. Teraz wierzyciele obawiają się niewypłacalności i głośno narzekają, bo pewnie będą teraz musieli dochodzić swych praw sądownie, a wiadomo, że w sporze ze szlachtą sędziami zostają szlachcice. W rezultacie takich sporów niejeden kupiec zbankrutował przez rycerza, ale rycerz przez kupca jeszcze nigdy.

Mój syn miewa się dobrze. Trudno jest mi w czymkolwiek go pochwalić – chyba tylko w tym, że mówi niewiele. Często wychodzi, by błąkać się po mieście. Zezwalam mu na to, bo wiem, że z trudem nawiązuje kontakt z obcymi i na pewno nie będzie chełpił się na lewo i prawo, kim jest. Uważam, że dobrze, by rozeznał się w tutejszych stosunkach, zanim stąd wyjedziemy. Poza tym, nie wiem, co mam z nim robić. Nie mogę nająć mu preceptorów, by nadrobił braki w edukacji, bowiem nie chcę, by wieść o nim rozniosła się ponad miarę – nie jesteśmy tu tak bezpieczni, jak w rodowej siedzibie. Jednak chciałabym, by podjął nauki jak najszybciej i z każdym dniem utwierdzam się bardziej, że to Ty powinieneś podjąć się tego zadania – inaczej ten chłopak zgubi nas wszystkich. Przykro mi, że muszę tak mówić o moim synu, dziecku swego świętej pamięci ojca, lecz powiem jasno: to czystej krwi pastuch i są chwile, w których wstyd mi za niego. Gdy już się odezwie, przemawia dziwacznie, nie wie o najprostszych rzeczach, a to, co jest mu mówione, rozumie opacznie, tak, że nieraz ogarnia mnie rozpacz. Gdy oglądaliśmy egzekucję skazanych, gdy kat założył pętle na szyje i utrącił stołki spod nóg, mój syn przyglądał się temu przez chwilę, po czym odwrócił się do mnie i rzekł: „Głowy zbyt pełne światła przyciągają ćmy. Teraz motyle triumfują, a zwieszone głowy tańczą na złamanych szyjach”. Aż ludzie obok obejrzeli się wymownie. Nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć, w domu skarciłam go za taką dziwaczność, mam jednak wrażenie, że nie pojął sensu mojej reprymendy. Ingwaldzie, muszę Ci wyznać, że czuję się bezradna wobec tej mieszaniny hardości i zamknięcia w sobie. Próbuję w sobie rozbudzić czułość wobec tego chłopaka, odnaleźć podobieństwo do jego ojca lub mojej rodziny, lecz nie widzę go. To, co u Begelda świadczyło o sile charakteru: niezależność, małomówność i spokój, u jego syna przeradza się w karykaturę, nad czym ubolewam. Mój świętej pamięci mąż mógł mieć godniejszego siebie dziedzica. Lecz może jeszcze z tego chłopaka coś wyjdzie i nie wszystkie jego talenty zostały zaprzepaszczone przez pasanie owiec.

Co do wyjazdu, doprawdy nie wiem, co robić. Udzieliłam ci wszelkich pełnomocnictw, byś mógł wypełnić plan, o którym rozmawialiśmy. Podtrzymuję tę decyzję. Ufam Ci zupełnie. Ja sama jednak nie wiem, czy nasz plan jest słuszny. Bredegar zginął. Groa już dawno musiała otrzymać o nim wieści. Czy to właściwy moment, by powracać? Nie sądź, że kieruję się sentymentem lub współczuciem dla wdowy. Aż za dobrze pamiętam, co oni uczynili ze mną, gdy sama owdowiałam. Lecz boję się, czy nasze prawa zostaną uznane. Zginęło wielu świadków tamtej sprawy, a ja krótko mieszkałam w Odzie i nie wszyscy mnie pamiętają. Zostały kobiety podległe władzy Groi. Poza tym, wciąż nęka mnie wątpliwość, czy moje kupieckie zajęcie jednak nie pozbawiło mnie szlachectwa, przyznanego przez małżeństwo. Zaprzyjaźnieni magowie szukali w miejskich i świątynnych archiwach, przeglądali dawne wilkierze, kroniki i wyroki sądów szlacheckich, lecz nie znaleźli żadnego precedensu, choćby w przybliżeniu podobnego do mojej sytuacji.

Ingwaldzie, poradź mi, bowiem waham się i naprawdę nie wiem, co należy czynić. Moja sytuacja jest niejasna, okoliczności zmieniły się radykalnie, no i przyznam, że dla mnie to też jest wyzwanie – porzucić coś, co własnym wysiłkiem i dzięki dobremu imieniu śp. rodziców zdołałam zbudować i przenieść się tam, gdzie nie będzie miało to najmniejszego znaczenia. No i te długi. Czy Bredegar i Groa obciążyli swoje własne ziemie, czy rodowe? Niby nie mogą obciążyć majątku rodowego, lecz ja już niczemu nie ufam.

Z niecierpliwością czekam na Twoją odpowiedź.

Twoja najserdeczniejsza przyjaciółka

Idun z Rubinów

 

Czarnowody, 20 maja 258 r. od Z.F.

Najdroższa Idun,

dziękuję Ci za wskazanie bezpiecznego sposobu na przekazanie tak poufnych treści. Twój człowiek wypełnił swoje zadanie. Dziękuję Ci również, że zechciałaś mi się zwierzyć z trapiących Cię wątpliwości. Rozumiem je, choć nie podzielam i jestem zdania, że powinniśmy udać się do Ody jak najszybciej i jest to w tej chwili sprawa najwyższej wagi. W związku z tym chciałbym, żebyś wraz z synem, gdy tylko otrzymacie ten list, niezwłocznie udała się w drogę do Ody. Proszę Cię również, żebyś wcześniej uważnie rozpytała o bezpieczeństwo drogi. Wspomniałaś, że mi ufasz – proszę Cię więc, a wręcz zaklinam, byś zastosowała się do mojej rady.

Jest to konieczne z kilku względów. Nie wiem, czy słyszałaś, że od pewnego czasu Geryn odbiera kobietom ziemie i przekazuje je wiernym sobie ludziom. Dowiedziałem się, że działo się tak już od jakiegoś czasu, lecz szerszy oddźwięk sprawa znalazła dopiero wówczas, gdy Hermina z Topazów została pozbawiona Sobnej. Nie była to rodowa siedziba, lecz nie możemy ryzykować: Groa nie ma już dzieci i nie będzie ich miała, mężczyźni z Rubinów w większości zginęli, a o Pwyllu synu Begelda nikt poza nami nie pamięta ani się o niego nie upomni. Jeżeli przyjadą królewscy urzędnicy, Oda i jej ziemie będą stracone. Geryn na pewno nie zechce stracić takiej okazji. Dlatego musimy się spieszyć. Gromadzę ludzi. Ten list wysyłam Ci przez zaufanego człowieka. Podaruj mu swoją miniaturę, jeśli jeszcze wciąż je masz, aby mógł przekazać Twój wizerunek swoim ludziom. Będą czekać w umówionym miejscu, którego położenie mój człowiek przekaże Ci ustnie.

Co do moich zamiarów: chcę napisać list do Groi, że wracam do Ody i ofiaruję jej swoją opiekę. Nie ma podstaw, by mi odmówić. Dobrze się złożyło, że wracałem z gór krótszą drogą i nie rozgłosiłem powrotu syna Begelda. Dzięki temu Groa nie nabrała jeszcze podejrzeń co do mnie. Twoje informacje na temat interesów z kormskimi kupcami są bardzo cenne, będę mógł ją nimi nieco nastraszyć, a w obecnym stanie ducha nie będzie raczej okazywała swojej zwykłej dumy i pewnie pozwoli mi zajrzeć w księgi rachunkowe. Nie obawiaj się – jej i jej męża długi nie obciążają nas w żaden sposób, majątku rodowego nie można zadłużyć, tak jak i nie wolno go zastawić ani sprzedać. Gdyby zaś to uczynili, łatwo będzie podważyć te posunięcia w sądzie.

Mam już kilkudziesięciu ludzi. Z tego co wiem, Oda jest zupełnie pozbawiona obrońców, lecz to potężny zamek i obleganie go może zająć wiele dni i zabrać siły, których w tej chwili nie mamy. Chcę więc uczynić w następujący sposób: gdy już znajdę się za murami i obsadzę kluczowe posterunki, wyślę do Ciebie umyślnego. Czekaj na mnie w pogotowiu z ludźmi, których zwerbowałem. Na jego sygnał, wyrusz w drogę do Ody. Moi ludzie Cię wpuszczą i wtedy będziemy mieć siedzibę Rubinów całkowicie pod kontrolą. Co do Twoich i Pwylla praw – są przecież dokumenty i na pewno znajdą się ludzie, którzy pamiętają, że Begeld miał syna. Wszak wiele osób przyjechało na tamten pamiętny turniej z okazji jego narodzin. Musimy wszystkim przypomnieć, że to nie Terwagant ani Tybald synowie Bredegara są dziedzicami, jak wielu przywykło o nich myśleć, lecz Pwyll syn Begelda, wywieziony niegdyś w góry, rzekomo z racji słabego zdrowia. Gdy to uczynimy, może objawią się utajeni wrogowie Bredegara – wiadome jest, że nie wszyscy jego wasale poszli za wezwaniem. Trzeba będzie więc zaprosić tych ludzi jak najprędzej i odebrać przysięgę na wierność dziedzicowi… ale to w dalszej przyszłości. Póki co – bądź w pogotowiu, Najdroższa Krewniaczko. Niejednokrotnie w swoim życiu musiałaś wykazać się zimną krwią i hartem ducha. Ufam, że i tym razem Twoje męstwo Cię nie zawiedzie. Twoja odwaga w walce o swoją przyszłość potwierdza, że w pełni przynależysz do rodu Rubinów.

Co do chłopaka– możesz mi wierzyć, że gdy tylko uporam się z moimi obowiązkami, chętnie podejmę się roli wychowawcy tego młodzieńca, choć w jego wieku charakter jest już w dużym stopniu ukształtowany, a pewne szkodliwe nawyki utrwalone. Lecz ufam, że zarówno ja, jak i Ty zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by przywrócić porządek, sprawiedliwość i chwalę domu Rubinów. Bogowie zakpili z nas, zsyłając tak zniekształcone narzędzie do przywrócenia właściwego porządku świata, lecz niejeden metal zahartował się w ogniu, a dobro rodu i zabezpieczenie przyszłości to sprawa priorytetowa i czyjś wypaczony charakter nie może przeszkodzić w spełnieniu ważnego zadania. Szczególnie teraz, gdy zostało nas tak niewiele, a samozwańczy pan rodu tak lekkomyślnie wywiódł ludzi na zatracenie, położenie fundamentów pod dalszą przyszłość to zadanie, nad które nie ma istotniejszych. Cierpliwości, Droga Krewniaczko. Od wieków wiadomo, że przewodnictwo mężczyzny pozwoli ukształtować mężczyznę. Nie jest zatem aktem nierozumnym, by czekać i pielęgnować nadzieję na korzystniejszy obrót spraw. Wszyscy ryzykujemy w tym wielkim dziele. Ja również rzucam na szalę największy swój majątek – honor i moje dobre imię. Ku chwale domu Rubinów!

Nie przesyłaj mi już listów, ale pamiętaj o swojej miniaturze – a najlepiej kilku, bym jedną z nich mógł schować na sercu, gdy będę z dala od Ciebie.

Twój oddany sługa i krewny

Ingwald z Rubinów

 

Idun z Rubinów i Pwyll syn Begelda wkroczyli do Ody trzeciego lipca dwieście pięćdziesiątego ósmego roku od Zwycięstwa Fryderyka. Matka, z uniesioną wysoko głową, odziana w kolorowe szaty szlachetnych dam, kroczyła dumnie przez przystrojony kwiatami hall. Syn stąpał sztywno i sprawiał wrażenie nieobecnego duchem. Odpowiadał jednak na ukłony i kilka razy wymamrotał parę konwencjonalnych powitań. Oboje dotarli wreszcie do nowo mianowanego seneszala, który wygłosił długą orację, a następnie wręczył Pwyllowi krótki miecz na znak, że ten stał się opiekunem i obrońcą Ody, a Idun klucze, jako nowej pani. Potem usunął się w bok, a jego miejsce zajęła młodziutka córka seneszala, odziana w biel, z koszem pełnym czerwonych róż. Wręczyła po jednej synowi i matce, mówiąc:

– Czerwień to kolor Rubinów. Przyjmij, panie, ten kwiat i strzeż ogrodu, w którym rośnie. Przyjmij, pani, ten kwiat i strzeż ogrodu, w którym rośnie.

Dygnęła i odeszła, by wraz z rówieśniczkami wręczać pozostałe róże zgromadzonym. Pwyll i Idun zasiedli w końcu w fotelach, Pwyll na honorowym miejscu, jego matka po prawej, a Ingwald za oparciem. Obecni ruszyli kolejno pozdrowić nowego pana Ody i zamienić kilka słów. Choć nikt poza Groą nie nosił żałobnych szat, a wszystkie paradne komnaty udekorowano na przywitanie, jednak nastrój tłumu był daleki od radości. Nie tak dawno spodziewano się przecież powrotu zupełnie innego pana. Szlachcice i szlachcianki, ustawieni według rang i starszeństwa, wymieniali uśmiechy i formułki, jakby śpiewali na zmianę kolejne zwrotki pieśni poznanej przez nich jeszcze w kołysce. Kątem oka zerkali na twarze pana i jego matki, usiłując wyczytać, co też się na nich zapisało: okrucieństwo czy łagodność? Wierne damy z orszaku Groi szeptały gniewnie – wręczenie kluczy Idun było oczywistą zniewagą dla pani Rubinów.

Mimo to, pierwsza podeszła właśnie odziana w czerń Groa, za nią jej damy. Jedynie ona nie wysilała się na uśmiech. Nie pochyliła również głowy przed bratankiem męża. Wymamrotała tylko:

– Pamiętam cię jako małe dziecko, a ty stałeś się młodzieńcem. Jak moi synowie…

I umilkła. Pwyll w spontanicznym odruchu ujął jej rękę. Twarz wdowy na moment rozjaśniła się uśmiechem. Ingwald sarknął, Idun energicznie powstała z miejsca.

– Chcę powiedzieć – zaczęła donośnym głosem, przeszywając Groę spojrzeniem – że mąż tej oto kobiety, uznany za bohatera, choć wywiódł tysiące ludzi na pewną śmierć, brat mojego świętej pamięci męża Begelda i ojca tu obecnego Pwylla z Rubinów, człowiek, zwany Bredegarem z Rubinów, szesnaście lat temu zabił mojego bezbronnego męża. Bredegar rzucił nożem w swego rodzonego brata! A ja, nosząc wtedy syna pod sercem, widziałam na własne oczy, jak mój ukochany mąż padał, powalony z ręki najbliższego krewnego! Ten, na szczęście już nieżywy, bratobójca i tu obecna wdowa po nim latami ukrywali ten czyn! Świadkiem jestem ja i wszystkim znany Ingwald z Rubinów. Byliśmy związani przysięgą milczenia. Lecz dziś właśnie sprawiedliwości stało się zadość. Latorośle bratobójcy już nie zasiądą na ukradzionym miejscu, a prawowity dziedzic powrócił, by wam przewodzić ku chwale rodów Kamieni!

Groa na przemian bladła i czerwieniała, słuchając tego wywodu. Nagle zachwiała się i upadła. Zrobiło się zamieszanie, jej damy krzyczały i załamywały dłonie, któraś uklękła i ostrożnie umieściła głowę pani na swoich kolanach. Prędko zjawił się felczer z sakwą w rękach. Dopadł Groi i spróbował ją ocucić. Po chwili jednak pokręcił głową i wstał.

– Atak serca. Nie żyje.

W całym hallu zaszumiało od szlochów i okrzyków grozy. Cała wyreżyserowana i ćwiczona wielokrotnie ceremonia powitania nowego dziedzica uległa przerwaniu. Seneszal usiłował zaprowadzić porządek, by nie dopuścić do wybuchu paniki. Paru mężczyzn położyło ciało Groi na desce, przykryło naprędce przyniesioną tkaniną i przeniosło do świątyni. Idun zagryzała wargi. Pwyll otworzył szeroko oczy i przez chwilę próbował coś powiedzieć, ale po chwili zrezygnował. A Ingwaldowi z Rubinów kołatała się w głowie myśl: więc jednak nie wiedziała. Przez cały ten czas nic nie wiedziała…


Podzielona Krain - IV.11

W porównaniu z ogromną armią Bredegara przeciwnicy wyglądali wręcz żałośnie, aż co ambitniejsi szlachcice zaczęli sarkać, że zwycięstwo nad takim plugastwem to żadna chwała, a wręcz nawet hańba: potem będzie się mówiło, że dzielni wojownicy pokonali bezbronnych podczas tanecznej zabawy. Bredegar zgromił wzrokiem jątrzących, ale gdyby nie Audun, który za pomocą swych sieci prześledził całą drogę do Wierniry, pana na Odzie również ogarnęłyby wątpliwości.

Istotnie, z daleka wyglądało to tak, jakby nieco ponad pięciuset nieuzbrojonych ludzi zebrało się na polanie nad Ścianką i postanowiło uczcić powracającą wiosnę tańcami i śpiewem. Mężczyźni, kobiety i dzieci poruszali się nieustannie: tworzyli kręgi i korowody, wyginali ciała w nienaturalne pozycje, podrygiwali lub wirowali wokół własnej osi. Gdy jednak czoło armii zbliżyło się do brodu na Ściance niemal na odległość strzału z łuku, najwięksi sceptycy musieli przekonać się, że w tej grupie ludzi działo się coś nienaturalnego. Nikt z nich nie zareagował na ukazanie się armii na horyzoncie. Nie rozległy się żadne okrzyki, piski, wieśniacy nie rozbiegli się na boki. Dalej wykonywali swoje figury dziwacznego tańca. Jak mechanizm nakręconego zegara, w którym wszystko musiało poruszać się w ściśle określonym rytmie i nic nie mogło się zaciąć, tak ludzie ci wykonywali swoje bezsensowne gesty z dziwną precyzją.

Bredegarowi serce zabiło mocniej. Od tych paru miesięcy, podczas których zdecydował się włączyć czynniej w życie polityczne kraju, czuł, że wreszcie zaczął dokonywać naprawdę wielkich czynów. Jakby mu łuski spadły z oczu: mógł patrzeć szerzej, decydować, wywierać wpływ, zmieniać bieg spraw wokół siebie. Obok niego, po prawej zasiadał na bojowym koniu Tybald, po lewej Audun. Tuż za nimi ustawili się chorążowie. Proporzec z Rubinem łopotał na wietrze. Bredegar nagle poczuł się dumny, że syn może stać u jego boku w dniu, w którym jego ojciec znajdował się u szczytu chwały: jako mąż, który nie wahał się poprowadzić innych do ocalenia kraju. Widząc taką gromadkę na łące, w duchu zaśmiał się z króla, który pozwalał tak nielicznym wyrządzać tak wielkie szkody. Sztandary jego ludzi dumnie łopotały na wietrze, konie rwały się do boju, zbroje i broń błyszczały w słońcu, tak jak oczy młodych, spragnionych sławy. Już widział oczami wyobraźni, jak kawaleria w mgnienie oka rozprawia się z tą hałastrą i jak jego ludzie ruszają dalej, po drodze, wiwatując, przyłączają się do nich inni, potem otwierają się przed nimi bramy kolejnych miast i zamków, aż w końcu, jako zwieńczenie wszystkiego, armia dociera do samego Jaskółczego Gniazda...

Prędko się jednak otrząsnął, przywołał dowódców i wydał rozkazy. Armia przekraczała bród i formowała szyk. Ktoś zaczął nucić starą Pieśń o rozpruwaniu brzuchów, po chwili podchwycili ją wszyscy, i konni, i piesi – wiedziano, że w tym starciu jeńców brać się nie będzie. Zresztą, jakiego okupu można się spodziewać po chłopach?

A tamci, jak zamknięci w zaczarowanym świecie z dawnych opowieści, nadal tańczyli do niesłyszalnej melodii.

Gdy przebrzmiała ostatnia zwrotka starej pieśni, łucznicy zaatakowali. Obecnym zdawało się, że niebo na chwilę pociemniało. Rozsądek spodziewałby się, że po takim ostrzale z łuków dwu tysięcy strzelców ludzie padną jak muchy i na łące znajdą się same trupy, a starcie przejdzie do opowieści jako Bitwa Łuczników. Lecz tak się nie stało. Wydawało się, że żadna ze strzał nawet nie drasnęła tańczących. Tylko ich figury stawały się jeszcze dziwaczniejsze. Kilka serii ataków łuczników przyniosło ten sam rezultat: wydawało się, że strzały się tych ludzi nie imają.

Gdy zabrakło już strzał w kołczanach łuczników, a na ziemi nie pojawił się ani jeden trup, wojsko zaczęło szeptać. W oczach niejednego wojownika pojawił się przestrach. Należało działać szybko. Po krótkiej naradzie dowódców zapadła decyzja o szarży kawalerii. Ten i ów jeszcze sarknął o hańbie, lecz inni uciszali malkontentów, pytając ironicznie, czy są tacy cnotliwi, że nawet bękartów się nie dorobili.

Bredegar włożył hełm, naciągnął rękawice, ustawił pewniej nogi w strzemionach i obejrzał się, czy jego ludzie stali już w gotowości. Stali: jego syn, jego mag, giermek, chorążowie i inni. Spiął więc konia i z wyciągniętym mieczem, na czele swych ludzi, krzycząc „Odwaga!” pogalopował w stronę zagadkowej hordy wieśniaków. Audun i Tybald trzymali się tuż za nim. Nagle z ręki maga trysnęły ogniste promienie. Bredegar poczuł, jak iskry ze strumienia ognia osmaliły mu policzki. Promień z zegarmistrzowską precyzją trafił w brzuch jednego z mężczyzn, który wirował na prawej stopie. Bredegar przymknął na chwilę oczy, ale zaraz je otworzył. Spodziewał się wrzasku, widoku i swądu płonącego ciała. Ale promień ześlizgnął się po łachach i dosłownie rozpłynął w powietrzu.

Audun zaklął głośno. Bredegar wyskoczył naprzód i zamachnął się mieczem na nastoletnią dziewczynę w jednym z kręgów. Ale broń złamała się na jej ciele. Ostrze upadło pod kopyta wierzchowca. Dziewczyna nawet nie wypuściła dłoni towarzyszy. Wokół pojawili się inni, nacierali z okrzykami. Od tętentu koni drgała ziemia. Chorąży Adaret, zdyszany od machania mieczem, wykrzyknął:

– Panie, cofnij się!

Ale bojowy koń Bredegara zarżał dziko i zaczął wierzgać. Rycerz nie był w stanie utrzymać się w siodle, po krótkiej walce zeskoczył i wpadł prosto w kotłowaninę rąk, nóg, mieczy, zbroi, włóczni, berdyszów i buzdyganów. Podniósł się, płytowa zbroja tylko trochę spowalniała jego ruchy. Adaret gdzieś zniknął. Bredegar usiłował odnaleźć wzrokiem któregoś z towarzyszy, ale trudno mu było zorientować się we wszechobecnym chaosie. Dostrzegł jednak powalone konie i trupy, nie wieśniacze, lecz rycerskie. Zdawało mu się, że z daleka zobaczył szatę Auduna zaraz obok zbroi Tybalda. Zaschło mu w ustach. Spróbował się przebić w tamtą stronę. Potknął się o zwłoki jednego ze swych wasali. Obok niego leżały porzucone miecz i pawęż. Jego własny miecz był już bezużyteczny, więc chwycił znalezioną broń i zamachnął się na pierwszą dostrzeżoną osobę. Traf chciał, że znów była to dziewczyna. Tańczyła w korowodzie. Ostrze, wycelowane w jej ramię, znów złamało się na pół i spadło na podłoże. A ona otworzyła oczy i wbiła w niego niesamowite spojrzenie zza kurtyny skołtunionych, ciemnych włosów. Minęła go, podrygując dalej w niepojętym tańcu i jednym szybkim ruchem wyciągniętej ręki rozłupała pawęż na pół. Rycerz odrzucił prędko zniszczony oręż. Rozpaczliwie rozglądał się za czymkolwiek, co mogłoby go chociaż osłonić. Tymczasem za dziewczyną nadchodził młody mężczyzna w zgrzebnej koszuli i portkach. Znalazł się tuż przed Bredegarem. Rycerz poczuł dreszcz przerażenia na plecach. Mimo to, starał się nie stracić głowy. Uskoczył w bok i wyciągnął mizerykordię. Błyskawicznie ciął, celując mężczyźnie w oko, lecz i ta broń rozprysła się na kawałki, gdy tylko zetknęła się z ciałem wieśniaka. Tamten, nie puszczając nawet rąk towarzyszących mu kobiet, zrobił krok i nastąpił na nogę Bredegara.

Rycerz wrzasnął tak, że przebiło to nawet wszechobecne rżenie koni, szczęk oręża i krzyki pokonanych – ból był nie do zniesienia, gorszy nawet, niż przy złamaniu nogi. Upadł na kolana, ciężko dysząc. Tymczasem mężczyzna minął go z obojętną miną. Nadeszła następna kobieta, która kręcąc się w piruecie przewróciła go i nastąpiła na drugą nogę. Ból był jeszcze straszniejszy, jeszcze bardziej dojmujący, tak, że na chwilę go zamroczyło – to nie był ciężar człowieka lecz głazu, góry, kamiennej budowli… Opadł bezwładnie, spocony, dyszący, błagając w myślach o całkowitą utratę przytomności, która pozwoliłaby mu nie czuć tak strasznego bólu. Wokół nikt nie zwracał na niego uwagi, podobnie jak on leżących i krzyczących było coraz więcej. Pachołkowie, giermkowie, włócznicy, łucznicy, chorążowie, mag – wszyscy walczyli o życie wśród zadeptujących ich istot, których już chyba nie można było nazwać ludźmi. Nieliczni, stojący jeszcze na nogach, za wszelką cenę usiłowali się na nich utrzymać. Na koniu nie pozostał nikt. Gdy Bredegar odwrócił z trudem głowę, napotkał szkliste spojrzenie powalonego Adareta, ściskającego w ręce drzewce z proporcem Rubinów.

Każdy zapomniał już o hańbie. Myślał jedynie o własnym ocaleniu.

Tymczasem kobieta przeszła obok obojętnie i nadszedł kolejny mężczyzna z nieruchomym grymasem na twarzy. Stawiał kroki raz w lewo, raz w prawo, kiwał się w tył i w przód.

Zrobił nieco ukośny krok – i Bredegar poczuł, jak ciężka stopa miażdży mu żołądek, wątrobę i jelita, jak łamie mu żebra, jak chyba przebija na wylot przez ciało, dochodząc aż do kręgosłupa. Zrobiło mu się czerwono przed oczami, krzyczał tak, jak jeszcze nigdy w życiu. A mężczyzna szedł dalej w korowodzie podobnych mu dziwnych istot, obojętnych na ból, które zadawały. Z nieba zaczął padać deszcz, jakby miłosierna pogoda chciała zaoszczędzić skazańcom odrobiny męki. Bredegar otworzył usta i łapczywie chwytał krople, trafiające mu do ust.

Następna dziewczyna z korowodu podążała według rytmu: krok – i obrót wokół własnej osi, krok – i obrót… Gdy wykonywała ostatni piruet, jej mokra zgrzebna suknia musnęła rycerza w zakrzepły od krwi policzek.

Ostatnim widokiem, jaki Bredegar ujrzał w życiu, była ubłocona, drobna stopa ze zrogowaciałą podeszwą, wisząca tuż nad jego oczami.


Podzielona Kraina - IV.10

Wasale Bredegara i ochotnicy przybywali tłumnie wraz ze swymi ludźmi. Nie wszyscy rycerze związani przysięgą lojalności pojawili się w Odzie. Krążyły słuchy, że sporo właścicieli małych spłachetków ziem odpowiedziało odmownie na wezwanie pana z Rubinów, bo skusiła ich perspektywa królewskich nadań, o których wieści zataczały coraz szersze kręgi. Paru drobnych rycerzy otwarcie wypowiedziało posłuszeństwo Bredegarowi, powołując się na królewską wolę. Pan Ody nie skomentował relacji swoich wysłanników ani słowem, ale bliscy mu ludzie wiedzieli, że zawsze miał znakomitą pamięć i imiona wiarołomnych rycerzy na pewno się w niej zapisały, mimo nawału innych spraw.

Tymczasem wciąż przybywali kolejni konni rycerze, łucznicy, włócznicy, słudzy i rzemieślnicy w orszakach kolejnych panów. Obóz pod Odą stawał się coraz większy, ruchliwszy i bardziej gwarny. Dołączali do niego licznie uciekinierzy zgromadzeni na podzamczu, widząc w tym okazję do zemsty, wzbogacenia się lub nauki wojennego rzemiosła. Znad licznych kuźni unosiły się dymy – kowale mieli pełne ręce roboty przy zbrojach i broni. Krawcy dokonywali ostatnich poprawek, a cieśle kończyli robotę przy drewnianych częściach taboru. Zjeżdżali się dostawcy mąki, jaj, serów i mięsa. Codziennie przybywali kupcy, chcący dobić korzystnego targu, kolejne kobiety, chcące wojakom umilić czas, a także nieodzowni igrce i śpiewacy, przewyższający niejednego dostojnika swym wojennym doświadczeniem. Młodzieńcy ścierali się w obowiązkowych ćwiczeniach, a potem przechadzali się po obozie, podziwiając z daleka bojowe wierzchowce wielmożnych i szacując wartość końskich rzędów.

Wodzowie nocowali na zamku. W ciągu dnia jednak wracali wraz z Bredegarem do największego, bogato zdobionego namiotu z proporcem Rubinów, by przyjąć raporty zwiadowców i omówić strategię. Plan ewoluował: to, co początkowo miało być tylko niewielkim zrywem, wywołanym przez oburzenie i gniew, stawało się przemyślanym działaniem, mającym na celu zmianę królewskiej polityki względem szlachetnie urodzonych. Otwarcie rozważano, które miasta mogłyby przejść na stronę zbuntowanych, a które pozostaną lojalne względem króla. Wysłano kilkoro zaufanych mężczyzn i kobiet z tajną instrukcją, by solidnie wystraszyć, a potem przeciągnąć na stronę Rubinów jak największą liczbę kasztelanów i rajców. Na pergaminach księgowano wydatki, rysowano mapy i linie zaopatrzenia.

Aż wreszcie nadszedł dzień wymarszu.

Audun na prowizorycznym ołtarzu, na którym spoczywały sztandar Rubinów i miecz Bredegara, przewodniczył zbiorowym modłom. Pięciuset konnych rycerzy, dwa tysiące łuczników, tysiąc włóczników i pozostała niezliczona zgraja złożona z rzemieślników, sług, kupców, igrcow i kobiet lekkich obyczajów polecało się w opiekę bogom. Najważniejszymi z panteonu byli Aelort z Wierzbni, znakomity wojownik, a także Egil z Tantu, który ponoć za życia był tak wytrawnym uzdrowicielem, że nawet wskrzeszał umarłych. Potężny chór głosów niósł słowa modlitw i pieśni daleko poza przedpola Ody. Ci, do których z daleka dolatywały pobożne słowa, dołączali swoje szeptane prośby o zdrowie i opiekę dla obrońców Janaru.

Pomocnicy Auduna rozpostarli sztandar. Pięknie wyszyty Rubin na czarnym tle błyszczał w złotej oprawie przed oczami zgromadzonych. Bredegar powstał ze swego honorowego miejsca, wspiął się do ołtarza, przypasał miecz, odwrócił się do tłumu i rzekł głośno:

– Wielmożni, szlachetni i pracowici! W tym dniu jednoczycie się, aby dać świadectwo najwyższej z cnót Korony: odwadze!

Przerwał, gdy rozległy się wiwaty.

– Bo tylko odważni mogą, tak jak my to czynimy, porwać się na rzeczy wielkie. A ci, którzy tego dokonują, dostępują chwały, sięgającej tak daleko, jak trwa pamięć ludzka. I nas zapamiętają! Czy domyślacie się, w jaki sposób? Jako tych, którzy wbrew spiskom i knuciom wyruszyli, by spotkać się w polu z wrogiem. Jako tych, którzy wbrew woli możnych tego świata mieli dość odwagi, by wyruszyć bronić ojczyzny! Ku chwale Janaru!

– Chwała Janaru! – odkrzyknął tłum.

Bredegar zszedł z podwyższenia, dając tym samym znak do wymarszu. Zaczął się ruch i hałas, podprowadzano konie do orszaków wielmożnych, ustawiano tabory i pieszych. Wyznaczeni dowódcy wydawali rozkazy, pilnując porządku. Tu i ówdzie rozlegały się złorzeczenia, gdzie indziej żegnano się już ostatni raz. Groa przez chwilę stała bez słowa naprzeciwko męża i patrzyła mu w oczy. Nagle podeszła, oparła ręce na jego ramionach i pocałowała go mocno. Bredegar oddał jej pocałunek i pogładził ją po policzku. Po tej krótkiej pieszczocie znów stali przez chwilę, trzymając się za obie ręce, jak w tańcu. Wreszcie Bredegar z niechęcią cofnął się, dając miejsce synowi. Tybald podszedł do matki i pocałował ją w rękę. Groa wyszeptała matczyne błogosławieństwo. Potem głośno wyrzekła:

– Wróćcie.

– Wrócimy – odparł Bredegar.

Groa zwróciła się do Auduna:

– Opiekuj się nimi.

– Po to jadę, pani – odpowiedział mag.

– Od dwudziestu lat nigdzie nie ruszałam się bez ciebie. Wahałam się, czy zgadzać się, byś towarzyszył mojemu mężowi… ale myślę, że jemu i jego ludziom twoja wiedza i umiejętności przydadzą się bardziej niż mnie.

– Pani, jesteś całkowicie bezpieczna. Moi felczerzy zostali przeze mnie poinstruowani i przeszkoleni. Cieszę się, że wyświadczyłaś mi ten zaszczyt, zgadzając się na moją prośbę o wzięcie udziału w tej wyprawie. Mam nadzieję, że nie zawiodę.

Groa była blada, ale trzymała się prosto.

Pachołkowie podprowadzili wierzchowce. Bredegar, Audun i Tybald wskoczyli na konie i za dwójką heroldów, wołających:

– Miejsce dla pana z Rubinów! – Dostojnie przejechali wśród swoich ludzi na czoło armii. Trębacze uroczyście zadęli w rogi. Człowiek za człowiekiem, koń za koniem, wóz za wozem – po kolei na dany znak ruszali w wyznaczonym kierunku – na południe, w stronę pokonanej Wierniry.

Groa wytrwale spoglądała za nimi. Gdy ostatnie wozy z taboru dźwignęły się w drogę, uklękła na kobiercu przy ołtarzu, a za nią gromadka dam i paziów. Tak jak wcześniej męskie, tak teraz żeńskie i chłopięce głosy powtarzały:

– Aelorcie, tchnij moc w miecze, włócznie i strzały. Nadaj oczom bystrość sokoła, a rękom pewność śmierci... Egilu, daj mądrość medykom, udziel im łaski skutecznego leczenia, by dzielni wojownicy, wolni od chorób, ran i niedomagań, wrócili w chwale do swych żon i córek…

Słowa przebijały się przez turkot wozów, stuk końskich kopyt, nawoływania i strofy rycerskich pieśni

sobota, 23 maja 2020

Podzielona Kraina - IV.9


Ludzie Idun zajęli się końmi, a podróżni zostali uprzejmie poprowadzeni schodami w kierunku komnat. Dom wyraźnie dzielił się na część handlową na parterze i mieszkalną na górnych piętrach. Dystyngowany, stary sługa głębokim głosem poprosił, by zechcieli łaskawie usadowić się na krzesłach, tymczasem on poprosi panią. Ten wie, dla kogo służy, pomyślał Ingwald i zadumał się nad tym, jak nieraz łatwo jest rozpoznać ludzi związanych długo z domem: upodabniają się do swoich państwa, przejmują ich zwyczaje i w pewnym sensie nasiąkają duchem siedziby.
Czekali, podziwiając obrazy na ścianach i wzorzyste tapety. Ingwaldowi komnaty spodobały się niemal od pierwszej chwili. Nie było tu nadmiaru w podkreślaniu bogactwa, za to panowały umiar i wkomponowane w przestrzeń drobiazgi, których artyzm uwydatniał się właśnie dzięki prostocie tła. Na przykład rzeźbione w kwiaty drzwi albo malowidła na kaflach pieca w rogu komnaty – Ingwald aż wstał, by się im lepiej przyjrzeć. Kolorowe i delikatne alegorie pór roku zachwycały go finezją wykonania.
W tej komnacie można by uczyć młodzież sztuki, pomyślał i odwrócił się do Pwylla, by wskazać mu malowidła i wzory. Nie zdążył jednak, bo sługa otworzył drzwi i powiedział donośnie:
– Pani prosi.
Ingwald podniósł się, nakazał Geirmundowi zostać, a Pwyllowi zaś iść za sobą. Wkroczyli więc do komnaty, która wyglądała jak gabinet solidnego kupca. Widać było, że pergaminy, kałamarz i pióro, leżące na sekretarzyku, pozostawały w użyciu. Na półkach pyszniły się wagi, mapy, szkatuły i księgi rachunkowe. Pośrodku, na aksamitnym dywanie, stała uśmiechnięta Idun.
Rycerz zawahał się, gdy ich spojrzenia się zetknęły. Była jeszcze piękniejsza niż ją zapamiętał. Duże orzechowe oczy spoglądały na niego z porcelanowo białej twarzy. Włosy koloru pszenicy upięła w kok i otoczyła srebrną siateczką. Tak samo srebrny był naszyjnik z Rubinem, który pysznił się na jej dekolcie. To była jedyna ozdoba do czarnej, prostej sukni. Ingwald pomyślał, że zazwyczaj, zwłaszcza u kobiet, czas zabiera piękno wraz z młodością. Ale stojącej przed nim kobiety to prawo zdawało się w ogóle nie dotyczyć: wiek, zamiast zabrać, dodał jej wdzięku, siły i czaru.
Przez moment Idun spoglądała na Ingwalda. Uśmiechnęła się i przeniosła wzrok na syna. Pwyll stał i wpatrywał się w nią, jakby usiłował dopasować to zjawisko przed nim do znanego mu od dawna pojęcia matki. Potem podszedł do niej, skłonił się i pocałował ją w rękę. Ona położyła mu swoją białą dłoń na głowie i tak trwali przez chwilę, a potem odsunęli się od siebie na stosunkowo dużą odległość. Teraz, gdy widział ich oboje razem, Ingwald jeszcze raz przekonał się o ich wzajemnym podobieństwie, również w dystansie, jaki zachowywali wobec siebie. Spotkanie matki i syna po tylu latach nie mogło być pełne prawdziwej czułości i przywiązania – przecież zupełnie nie znali siebie nawzajem. Jednak wiele osób na ich miejscu spróbowałoby chociaż uczynić zadość konwenansom: udawać uczucia, które nie mogły istnieć. Ale oni oboje nie odczuwali takiej potrzeby – i, odrzucając wszelkie pozory, zachowywali nie jak ktoś mógłby oczekiwać po matce i synu, tylko według tego, czym byli dla siebie naprawdę – dwojgiem obcych ludzi.
Wreszcie Idun powiedziała:
– Witaj, synu. Witaj, Ingwaldzie z Rubinów. Wreszcie się ponownie spotykamy, choć w innych okolicznościach niż ostatnim razem. Zechciejcie usiąść, proszę. Każę przynieść wam poczęstunek.
Głos miała niższy niż zapamiętał, już nie dziewczęcy, ale wciąż dźwięczny i głęboki. Zapewne bardzo dobrze śpiewała.
Do licha, myślał Ingwald, spotkałem tyle dam, żon i córek rycerzy i dostojników, ale żadna z nich nie była tak wytworna, tak arystokratyczna, jak ta córka kupca!
Tymczasem usiedli w wygodnych fotelach i ujęli w dłonie puchary z winem. Pwyll w drodze już zdążył przywyknąć do innego otoczenia niż dotychczas, ale wciąż jeszcze nie oswoił się zupełnie i trzymał swój puchar ze zbytnią ostrożnością. Matka zdawała się tego nie zauważać.
– Zatem, panowie – podjęła Idun – przyjechaliście. Rada jestem, widząc tu mojego syna, dziedzica swego ojca. Zarówno mnie, jak i jego, bezprawnie oszukano. Wdzięczna ci jestem, Ingwaldzie, żeś ujął się za nami i cieszę się, że mój syn jest przy mnie, znajdzie tu dom i opiekę, oczywiście. Przyznam, że byłam zaskoczona twoim listem wysłanym przez sieć. Gdyby nie były to sieci Auduna, podejrzewałabym podstęp, ale ten człowiek jest jednym z nielicznych, którym jeszcze ufam.
– Rad jestem, że i mnie zdecydowałaś się zaufać, pani.
Idun z godnością skinęła głową i podjęła spokojnie.
– Zrobiłam, czego żądałeś, a ty w zamian zwróciłeś mi syna. Natomiast nie wiem, czego ode mnie oczekujesz względem dalszych kroków. Jestem wdową po dziedzicu Rubinów, a mój syn sam jest dziedzicem, natomiast żeby się utrzymać, muszę, tak jak moi rodzice, sprzedawać lustra. A dziedzictwo mojego syna zostało zagarnięte. Doprawdy nie wyobrażam sobie, żeby Pwyll z Rubinów miał się przyuczać do handlu!
Ingwald doskonale ją rozumiał. Jemu również pomysł wydawał się całkowicie niedorzeczny. Odparł uspokajająco:
– Nie, nie po to go tu sprowadziłem. Chcę, żeby odzyskał swój majątek i pozycję, a w przyszłości, gdy dorośnie i nabierze sił i zręczności, mógł stać się obrońcą i opiekunem twoim, pani, i swego rodu.
– To będzie trudne – szepnęła Idun.
– Lecz wykonalne, droga krewniaczko.
– Miłe, że mnie tak nazywasz – zauważyła z uśmiechem. Ujął jej dłoń i pocałował. Zarumieniła się lekko.
– Chciałbym, żebyś powróciła do Ody wraz z Pwyllem i żebyście objęli rządy, należne dziedzicowi i jego matce.
Roześmiała się.
– Chyba nie powiesz mi, że Bredegar i Groa dobrowolnie zgodzili się ustąpić?
– Nie… ale Bredegar z ludźmi wyruszyli przeciwko hordzie obłąkanych, która spowodowała upadek Wierniry. Zamek prawie nie ma obrońców. Wiem, że nie możesz wystawić armii, lecz pewnie wystarczy ci środków na gromadę żołdaków? Mnie wpuszczą na zamek, a wtedy ja wpuszczę ciebie – was – i ludzi.
Idun wyprostowała się gwałtownie. Przez chwilę mięła w dłoniach rąbek sukni.
– To ryzykowne – szepnęła wreszcie.
Ingwald wzruszył ramionami.
– Nie sądzę, że aż tak. Okoliczności układają się aż nadto sprzyjająco. Terwagant zginął, a Tybald wyruszył wraz z Bredegarem na tę dziką hordę. Nie sądzę, żeby mieli wrócić. Może nawet zamkowi powitają nas z ulgą… ktoś musi kierować Rubinami.
Idun spojrzała na niego uważnie.
– Tak chłodno o tym mówisz. Z opowieści, które o tobie krążyły, prędzej spodziewałabym się, że podążysz wraz z nimi w tę drogę bez powrotu. Śpiewając pieśń o odwadze i honorze.
Ingwald roześmiał się gorzko.
– Wygnali mnie – wyjaśnił i nagle uświadomił sobie, że po raz pierwszy w życiu komukolwiek o tym powiedział.
– Wszyscy mówili, że sam wyjechałeś… że pragnąłeś sławy i zaszczytów. Choć miałam wtedy przeczucie, że to nie do końca się tak przedstawia.
– A ty, dlaczego zostawiłaś im chłopaka?
– Chłopaka, czyli mnie? – uściślił głośno Pwyll. Drgnęli, zupełnie zapomnieli o jego obecności. Do tej pory nie odezwał się ani razu. Okazało się jednak, że był obecny nie tylko ciałem i słuchał ich bardzo uważnie. Ingwald zląkł się przez chwilę, czy nie powiedział za dużo. Po chwili uspokoił się jednak. Ten niedorosły, nieokrzesany chłopak był ich sojusznikiem i legitymizacją wszystkich czynów, jakie zamierzali podjąć. I musiał zrozumieć, dlaczego obecny stan rzeczy prezentował się właśnie w ten sposób.
– Tak, o ciebie – potwierdziła Idun. – Doświadczałam w Odzie wielu trudności. Nie chcieli mnie tam, a i ciebie z trudem znosili. Póki żyli Ermengarda, Eywor i Inga, jeszcze się to jakoś układało – im zależało, żeby ród trwał, bez względu na to, co się działo po drodze. Ale potem, Bredegar i Groa objęli wszystko we władanie, nawet mnie nie pytając o formalną zgodę, a przecież powinni, bo choć z urodzenia nie byłam z Rubinów, przecież mój świętej pamięci mąż, za królewską zgodą nawet! Dał mi swoje imię i stałam się szlachcianką z nadania. Trzymałam się jednak kurczowo miejsca, bo wiedziałam, że jeśli wyjadę, dochodzenie swoich praw i powrót będą niemożliwe. Zmusili mnie jednak. Powiedzieli, że wiano oraz moja oprawa wdowia mi się nie należą. Mój ślub z twoim ojcem, Pwyllu, był zawarty naprędce, bez zachowania zwyczajów uznanych wśród szlachty. Na ogół na ślubach odczytuje się wobec świadków dokument o przyznanym małżonce wianie i o jej oprawie wdowiej: pieniądzach, ziemiach, dworach, klejnotach i sprzętach. Na naszym ślubie tego nie było, jedynie urzędnik królewski po przysiędze małżeńskiej potwierdził, że jestem odtąd żoną mojego męża i mam prawo ogłaszać, że należę do Rubinów, a wszystko to, co spisał mój mąż, pozostaje w mocy.
– Bo tak jest – potwierdził Ingwald. – Należysz do Rubinów poprzez małżeństwo i nikt nie ma prawa podważać ani tego faktu, ani dziedzictwa twojego syna.
– Dodajesz otuchy swoimi słowami, Ingwaldzie, Bredegar i Groa uważali jednak inaczej. Zażądali świadków odczytania dokumentu. Nie mogłam ich przedstawić, bo ich nie było. Powiedzieli mi, że wobec tego umowa ślubna jest nieważna. A Begeld zadbał o mnie i przyznał mi wiele dworów ze swoich ziem. Nie zdążył jednak wypłacić mi wiana, a po jego śmierci nagle okazało się, że nasze ustalenia nie miały żadnej mocy prawnej. Podobno nie mógł przepisać żonie ziem rodowych, a jedynie swoje własne, tych miał ponoć za mało… I tak dalej, przedstawiono mi mnóstwo powodów, dla których miałam zostać bez dochodu i wpływu na cokolwiek. Dopiero później dowiedziałam się, że nie była to prawda. Powiedzieli mi, że pozwolą mi zachować część z tych ziem, jeżeli pozostawię im ciebie, Pwyllu, i wrócę do siebie. Wzdragałam się, gdy patrzyłam w twarz zabójcy mojego męża i musiałam oddać mu mojego syna. Pwyllu, byłeś wówczas taki maleńki. Trzymałam cię zawsze przy sobie, a oni sarkali na mnie, że powinnam dać ci mamkę i piastunkę. Ale ty byłeś mój, jedyny, wszystko inne było przerażające i obce, miałam jednak ciebie, byłeś zarazem moją tarczą, ale i przekleństwem, bo trwałam tam głównie po to, byś nie utracił swoich praw…
Pwyll słuchał tego monologu ze wzrokiem uważnie badającym twarz matki. Trudno było powiedzieć, co myślał i czuł. Nie uczynił żadnego ruchu, by pocieszyć lub objąć matkę. Idun odczekała chwilę, może licząc na jakiś komentarz czy pytanie, ale nic takiego nie nastąpiło. Podjęła więc swoją opowieść:
– Wreszcie, któregoś dnia ludzie Groi zjawili się w naszej komnacie i po prostu wzięli ciebie Pwyllu. Jak ty płakałeś! Jak wyciągałeś ręce do mamy! A potem Bredegar i Groa zaprosili mnie do siebie do komnaty i zażądali niezwłocznego wyjazdu. Obiecali opiekę nad tobą, wychowanie, odpowiadające twojej przyszłej randze, uczynienie z ciebie wojownika i wodza Rubinów. Zobaczyłam, że nic tu po mnie. Bo czego ja cię mogłam nauczyć? Rachowania i negocjacji handlowych? Może za wcześnie, ale poddałam się i wyjechałam. Nie pożegnałam się wtedy z tobą, nie pozwolono mi. Przebywałeś w komnacie wśród zaufanych Groi. Pozwolili mi łaskawie zachować tytuł szlachecki, ale nawet te sprzęty, które przywiozłam ze sobą jako panna młoda lub które Begeld kupił za mój posag, musiały pozostać w Odzie, bo podobno „posag to dar panny dla rodu”. Nie miałam nikogo, ojciec i matka nie mogliby mi pomóc. Więc wróciłam, prawie tak jak stałam, jedynie z osobistymi rzeczami. Szczęściem, rodzice jeszcze żyli i, widząc, co się stało, upoważnili mnie do wszelkich operacji handlowych, tak więc mogłam po ich śmierci przejąć ich dorobek, choć oczywiście łączyło się z to z oburzeniem ze strony Rubinów, że hańbię ród, parając się handlem. Zupełnie, jakbym miała jakikolwiek inny wybór, poza umieraniem z głodu, oczywiście. Słyszałam, że wśród szlachty jest mnóstwo panien bez posagu, żyjących na łasce krewnych czy wdów, którym nie pozwala się pracować, bo to hańbi rodzinę. Nigdy nie rozumiałam i nie rozumiem, w czym praca jest gorsza niż jej brak i dlaczego żyjąc z moich zdolności do handlu, miałabym hańbić kogokolwiek. Więc nie zważając na kolejne awantury i ponaglenia, wdrożyłam się do kupiectwa i przeprowadziłam kilka transakcji. To oczywiście stanowiło dobry pretekst do odebrania mi resztki tych ziem po Begeldzie, które jeszcze zachowałam. Bo niby utraciłam już wszelkie prawa do szlachectwa. Bez sądu, bez wyroku, po prostu na mocy faktów dokonanych… Ale, jak widzicie, żyję dostatnio, wiadomo, kto sprzedaje lustra, ten nie cierpi biedy. Tutaj jestem wśród swoich, mój głos w Kormie się liczy. A w Odzie? Byłabym tylko parweniuszką, choć przecież wciąż pieczętuję się jako Idun z Rubinów i nie zmienię tego nigdy, bo przyjęłam to imię jako własne.
Ingwald był wstrząśnięty jej opowieścią, a jeszcze bardziej widokiem mówiącej. Chwilami zaciskała mocno powieki, by po chwili wbić w rozmówcę wyzywające spojrzenie. Piękny głos na przemian wznosił się, opadał, załamywał i nabierał mocy. Z każdą chwilą jego właścicielka wydawała się Ingwaldowi coraz bardziej zachwycająca. Bezwiednie przysunął fotel nieco bliżej. Idun pochyliła się blisko ku niemu. Kosmyk jej jasnych włosów wymknął się spod siateczki i delikatnie łaskotał go po grzbiecie dłoni. Czuł delikatny zapach olejku różanego.
Ingwald odetchnął i mocnym głosem powiedział:
– Widzę teraz, że w dobry czas wróciłem do Janaru. Za młodu mówiono nam, że rycerz to ten, kto broni słabszych i w szczególnej opiece ma wdowy i sieroty. Zawsze o tym pamiętałem, kilka razy wypełniłem ten obowiązek, ale nigdy w Janarze i nawet nigdy nie przypuszczałem, że będę musiał podjąć się bronienia słabszych przed moim własnym krewnym.
Idun potaknęła. Oczy jej błyszczały.
– Wrócisz do domu, synu – powiedziała.
Pwyll wpatrywał się w posadzkę i milczał

Podzielona Kraina - IV.8



Jeszcze zanim przekroczyli Bramę Pasamoników, musieli przejechać przez zatłoczone przedmieścia stolicy. Korm ze wszystkich stron był otoczony przez wsie i miasteczka, które, choć wciąż się rozrastały i zyskiwały na znaczeniu, nie były otoczone murami obronnymi. Pwyll wiedział, dlaczego, wyczytał to w którejś z ksiąg od matki – już sto lat temu król Gilbert I Mądry zakazał stawiania murów wokół osad na przedmieściach, aby obserwatorzy z baszt strażniczych mogli z daleka widzieć nadchodzące nieprzyjacielskie wojska. Do niedawna w kraju panował pokój, ludzie zdążyli się oswoić z poczuciem bezpieczeństwa i dobrobytu, więc wsie i miasteczka zdążyły się gęsto zaludnić. Teraz jednak ludzie poszukiwali spokoju za murami miast i kto miał taką możliwość, wolał schronić się w Kormie. Mimo oznak pewnego opuszczenia, wciąż widać było, że mieszkańcy przedmieść stolicy w większości żyli w dostatku. Kamienne domy, czyste gospody, szerokie ulice, bogato zdobione świątynie robiły wrażenie, zwłaszcza gdy podziwiał je przybysz z dalekiej prowincji.
Gdy wreszcie wkroczyli do stolicy, Pwylla oszołomiło wszystko: wysokie kamienne budowle, różnobarwne szaty ludzie, zgiełk, nadmiar towarów, kolorów i języków. Geirmund zsiadł ze swojego konia i ostrożnie prowadził rycerzy przez tłum. Pwyll, siedząc na człapiącym koniu, spoglądał z wysoka, jak chudzi nędzarze uśmiechali się bezzębnymi ustami i wyciągali ręce po datek, po czym, pogonieni batem, usuwali się sennie w bok. Zaraz obok nich szli dwaj magowie, pochłonięci rozmową. Wrzaskliwe przekupki zachwalały swój towar, zachęcając do nabycia ryb, jaj, serów i warzyw. W pewnym momencie tuż za Pwyllem jakiś cienki dziecięcy głosił zawył straszliwie: okazało się, że to dziewczynka w podartej sukience i szarej chustce, która już od dłuższego czasu dreptała boso obok jego konia. Gdy usiłowała niepostrzeżenie sięgnąć do sakwy w jukach, Ingwald, który jechał obok Pwylla i wyjaśniał mu wszystko, smagnął ją w rękę batem. Teraz, siedząc na ulicznym bruku, zanosiła się płaczem. Oni szli dalej, mijając kupieckie kramy chyba ze wszystkim, co mogło istnieć na świecie. Pwyll wprost nie wiedział, na co patrzeć: czy na sukna i płótna, czy na gliniane dzbany i garnce, czy może na występy dwóch igrców, z których jeden przygrywał na flecie, a drugi na przemian to chodził na rękach, to stroił miny, strasząc zgromadzone dzieci. Zerkał też w okna mijanych warsztatów cechowych. W drzwiach jednej z kamienic, należącej do jubilera, stanęła piękna, roześmiana dziewczyna z zaczesanymi wysoko włosami. Pwyll zapatrzył się na nią. Oczy jej błyszczały, gdy obserwowała uliczny gwar. Napotkała wzrok Pwylla, uśmiechnęła się jeszcze szerzej, odwróciła się przez ramię i coś do kogoś krzyknęła, wskazując na niego ręką. Chłopak poczuł rumieniec na twarzy i prędko odwrócił wzrok.
Mieszały się zapachy: słodu, końskiego nawozu, skór i kwiatów. Dolatywały słowa różnych języków. Pwyll nie rozpoznawał ich oczywiście, lecz nieodłączny Ingwald wyjaśniał: to hegański, to nedywiański, to haryjski.
W pewnym momencie musieli się zatrzymać. Gdy zegar na Ratuszu wybił południe, spod mijanej właśnie świątyni boga Aralta wyruszyła procesja cechu kuśnierzy. Pwyll z ciekawością obserwował barwne widowisko. Odziani we wzorzystą odzież mistrzowie, ich żony i dzieci, czeladnicy i terminatorzy wyruszyli przez ulice Kormu z pieśnią sławiącą cuda swego boga. Przewodzili im dwaj magowie w zielonych szatach z kapturem, za nim jakiś bardzo godnie wyglądający mężczyzna w średnim wieku niósł gobelin z wizerunkiem bóstwa: brodatego starca w fioletowej szacie, trzymającego w ręce kawałek wyprawnej skóry. Kroczące jego śladem dwie kobiety w identycznych szarych sukniach wyklaskiwały rytm i wyśpiewywały frazę, którą potem jak echo powtarzała reszta. Gdy mijali widzów, mężczyźni zdjęli czapki i pochylili głowy. Pwyll siedział prosto.
– Okaż szacunek – nakazał szeptem wyraźnie niezadowolony Ingwald.
– Ja nie znam tego bóstwa – zaprotestował Pwyll.
– I cóż z tego, że nie znasz? Ono tu włada, to jego ziemia. Lepiej, żeby Aralt nie musiał okazywać swego gniewu z powodu ignorancji domorosłego mędrka!
Pwyll pochylił pokornie głowę. Umilkły śmiechy i nawoływania. Tymczasem ludzie w procesji śpiewali, jak to Aralt po swojej śmierci uratował uczciwego czeladnika od oskarżenia o kradzież, jak znalazł młodemu mistrzowi piękną i pracowitą małżonkę albo jak, cudownie napełniając sakiewki sierotom, uchronił dobre dziewczęta od nierządu.
Ludzie stali nieruchomo, słuchali i wzruszali się dobrocią bóstwa. Jednak gdy tylko procesja zniknęła w jednej z bocznych uliczek, wszyscy ocknęli się i na nowo podjęli swoje działania. Życie wróciło do znanego rytmu.
Geirmund znalazł jakiegoś obdartusa, który za opłatą zgodził się ich poprowadzić do kamienicy, której szukali. Ruszyli za przewodnikiem. Po drodze, w nadziei na dodatkowy zarobek, opowiadał im w drodze o najnowszych nakazach, wygłoszonych ostatnio przez królewskich heroldów: gdyby ktoś napotkał felczera lub kobietę, którzy usiłują zdobyć wiedzę, przynależną magom, mają to zgłosić do włodarzy miejskich. Każda osoba, która pojmie i przyprowadzi podejrzanych, otrzyma sowitą zapłatę.
– Skądże takie nowe zarządzenie? – zapytał Geirmund.
– A bo, panie – odpowiadał gorliwie obdarty chłopak – heroldzi ogłosili, że ta plaga, co pustoszy kraj, ci niepokonani obłąkańcy, zostali zaczarowani przez ludzi z gminu i kobiety, którzy ośmielili się sięgnąć po wiedzę, która z urodzenia należy się tylko szlachetnym mężom. Że jest taka grupa, która bez zgody i wiedzy króla wykrada księgi z Akademii i Domów Magów. Sądy potwierdziły, że ci niegodni uczą z nich zaklęć. I przez to właśnie ludzie stają się obłąkani! Mędrcy już od dawna myśleli, skąd się bierze ta klęska kraju, a to okazało się, że to przez tych, którzy nie wiedzą, gdzie ich miejsce! Słusznie ich spotyka kara!
– Doprawdy? – mruknął Geirmund z przekąsem. – Twierdzisz, że słusznie wieszają takich jak ty? A nie chciałbyś może uszczknąć coś wiedzy z tych ksiąg i stać się potężnym magiem na dworze wielmożnych? Miałbyś ciepło, jedzenie i piękne szaty!
– A niech bogowie uchronią! – wołał chłopak, a Pwyll słuchał tego z przykrością. – Ja tam i bez magii wiem, gdzie się zakręcić, żeby mieć co jeść. Ot, dacie mi panowie datek, to może i dobry obiad zjem – wyszczerzył bezczelnie zęby. – A w tych ich szatach, to cud boski, że się bez przerwy nie potykają!
Zabrzmiało to zaskakująco szczerze.
Tymczasem Ingwald dał znak Geirmundowi, by ten pytał dalej.
– I to nowe prawo jest przestrzegane?
– A jakże! Niedawno złapali Myrę, córkę Arnolda powroźnika. Trzy dni siedziała zakuta w dyby na Rynku, aż ją potem powiesili.
Pwyll poczuł się nieswojo.
– A kto zadecydował o karze? – zapytał Geirmund.
– Rada Miejska, panie.
Wreszcie dotarli pod drzwi okazałej kamienicy.
– To tutaj, szlachetni panowie.
Ingwald rzucił niedbale monetę, którą chłopak zręcznie złapał i bez pożegnania zniknął w ulicznym tłumie.
Przyjrzeli się fasadzie. Na gzymsie widniały kamienne maszkary. Nad wejściem nieco starty już napis informował: HERMAN, KUPIEC – LUSTRA NAJCZYSTSZE. Zaglądając przez okna, dało się w istocie zobaczyć wielką liczbę małych, średnich i dużych luster w kunsztownie zdobionych ramach. Największe ze zwierciadeł musiały kosztować majątek.
Geirmund podszedł do drzwi i zastukał kołatką.
A Pwyllowi nagle zaschło w gardle.

Podzielona Kraina - IV.7


Ingwald poprosił Auduna, by wykorzystał swoje sieci do nawiązania kontaktu z Idun. Wysłali do siebie jedynie kilka krótkich, rzeczowych listów. Z jej odpowiedzi trudno było wywnioskować, czy była ucieszona, zaskoczona czy może podejrzewała podstęp. Jednak w końcu dała się przekonać i udzieliła mu wszelkich niezbędnych informacji, które pozwoliły mu zlokalizować folwark. Wyjechał z Ody najszybciej jak było to możliwe, odebrał od posłańca podarunki w umówionym miejscu i, jak przez ostatnie kilkanaście lat, znów wyruszył w drogę do miejsca, które nie było jego domem.
Pożegnanie z Bredegarem i Groą przebiegło uprzejmie, lecz chłodno. Pan Ody nie zdołał ukryć rozczarowania. Liczył, że imię Ingwalda przyciągnie pod sztandary Rubinów młodych ludzi, chcących zdobyć chwałę w walce. Odjazd słynnego rycerza w trakcie przygotowań do wielkiego wymarszu przeciwko pladze pustoszącej kraj zrobił wielkie wrażenie na wszystkich mieszkańcach zamku. Ingwald zadbał, by wszyscy wiedzieli, że wyrusza obejrzeć swój nowy dwór, otrzymany od Najjaśniejszego Pana i jego małżonki. Wiele o tym mówiono, aczkolwiek nikt nie odważył się sformułować zarzutu wprost – zapewne z obawy przed pojedynkiem. Ale Ingwald wyczuł zmianę w nastawieniu ludzi wokół i zastanawiał się, czy uważają go za tchórza, czy też wiarołomcę. Gdyby wiedzieli, kto tu był tak naprawdę wierny…
Bredegar, na mocy swojej funkcji, mógłby nakazać Ingwaldowi pozostanie, ale z jakiegoś powodu tego nie uczynił. Może uznał, że w tej chwili miał ważniejsze sprawy na głowie, a może nie chciał używać swojej władzy wobec człowieka, który przypomniał mu o istnieniu innego uprawnionego do jej sprawowania.
Jadąc z Pwyllem do Kormu, Ingwald czuł narastające zniechęcenie. Rzucił na szalę swoje dobre imię i przyszłość dla chłopaka, który prawie nic nie umiał, niewiele wiedział, a gdy z rzadka raczył się odezwać, to zadawał niepojęte pytania. Na przykład, gdy przygotowywali się do odjazdu, podszedł do Ingwalda i rzekł cicho:
– Panie, chciałbym cię o coś poprosić.
– Mów.
– Weźmy ze sobą Taralda i Halkatlę.
Ingwald uniósł brwi.
– Panie mój, jesteś za duży, by potrzebować nianiek – odpowiedział.
Geirmund, czyszczący konia nieopodal, parsknął cicho. Pwyll milczał. Wreszcie dodał:
– Są starzy.
– Wszystkich nas to czeka – odparł rycerz natychmiast. – Zobowiązali się mieć w pieczy ten folwark i muszą tu pozostać. Byli tu na tyle długo, że z pewnością zdołali zabezpieczyć się na starość. Darzysz ich sentymentem, to zrozumiałe. Ale ich los to nie twoja rzecz.
– Moja – sparował Pwyll twardo. – Nigdy ich nie zawiodłem i z radością spełniałem najcięższe nawet obowiązki, aby tylko im ulżyć.
– I wcale nie przynosi ci to chluby. Myślisz, że ludzie z Rubinów z radością powitają pana, który trzymał w rękach cep i widły, a nie miecz? Cóż to będzie za przywódca? Zakazuję ci mówić komukolwiek o twoich gospodarskich powinnościach, bo narazisz na kpiny siebie, a w konsekwencji wszystkich mężów z Rubinów. Przecież to niegodne rycerskiego syna. Gdyby ktokolwiek się dowiedział, że orałeś lub woziłeś gnój jak chłop... Ty i twoi potomkowie nosilibyście plamę na honorze przez pokolenia! Przecież ty nic nie potrafisz!
– Umiem naprawić metalowe elementy w kuźni, zrobić stół czy zydel, wypleść kosz i odnaleźć drogę w górach i w lesie. Bardzo pojemne to moje „nic” – zauważył Pwyll, patrząc Ingwaldowi prosto w oczy, bezczelnie, jakby był mu równy wiekiem.
Rycerz zakipiał gniewem i spoliczkował młodzieńca.
Ten rzucił mu nieodgadnione spojrzenie i odszedł, zapewne do swoich szop z narzędziami. Inwald pomyślał: u licha, muszę nauczyć chłopaka manier, zachowuje się gorzej niż nasi posługacze!
I tak rzeczywiście było. Gdy wyruszyli i znaleźli się między ludźmi, okazało się, że pan z Rubinów, przyszła męska głowa rodu, nie znał ogólnie przyjętych zwyczajów, nie wyczuwał niuansów sytuacji i niemal w każdym momencie potrzebował podpowiedzi. Czuł się wyraźnie nieswojo w kosztownej odzieży, którą musiał ubrać na polecenie Ingwalda, a przecież był to tylko podróżny strój. Gdy odwiedzali karczmy, przejeżdżali przez miasta i wsie, wstępowali do lokalnych świątyń i zostawiali ofiary, witali się z napotykanymi orszakami czy kupowali coś z żywności, Pwyll gubił się zupełnie. Zamiast zachować się godnie i odpowiadać jak należy na ukłony i pozdrowienia, jedynie przyglądał się otoczeniu szeroko otwartymi oczami i tak wyraźnie nie wiedział, co i jak miał uczynić, że dostrzegali to wszyscy.
Ingwald kilka razy skarcił ostro chłopstwo za śmiechy i komentarze w rodzaju: „Niby pan, a zupełnie nie zachowuje się po pańsku!”, chociaż w duchu przyznawał im rację. Co rusz musiał upominać chłopaka, że kłaniał się nie dość zgrabnie i brzydko się garbił, siedząc w siodle. Gdy w którejś ze świątyń dyżurny mag powiedział:
– Witajcie, szlachetni, w progach domu bożego! Chwała bogom i królowi! – Pwyll odparł:
– I uczennicom Ormy, bo one bardzo dobrze leczą, chociaż mojemu opiekunowi Taraldowi pewnie już nie pomogą.
Mag przez chwilę stał oniemiały, następnie spróbował obrócić sytuację w żart, czego oczywiście Pwyll już nie zrozumiał i zaczął tłumaczyć, kim była ta cała Orma (zielarką czy inną tam położną). Ingwald musiał prędko ratować sytuację. Zaczął wychwalać istotnie piękne witraże świątyni i haft na ołtarzach, co podchwycił mag i obaj zagłębili się w konwencjonalne wzajemne wychwalanie zasług magów i rycerstwa ku chwale Janaru. Pwyll zamarł w połowie słowa na temat Ormy. Stał przez chwilę, wyłączony z rozmowy, rozglądał się niemądrze po świątyni i po chwili zdecydował się wreszcie z niej wyjść. Oczywiście zapomniał przy tym oddać stosowny pokłon bóstwu. Zauważył to Geirmund, pochwycił go za kark i ruchem ręki zmusił go do pochylenia głowy, jak niesfornego szczeniaka. Mag udawał, że niczego nie zauważył, chociaż musiał wszystko doskonale widzieć, bo kąciki ust zaczęły mu drgać. Młodzieńcy pośpiesznie wyszli. W dalszej drodze Ingwald na przemian płonął ze wstydu (Tak ośmieszyć herb Rubinów! I to jeszcze przed magami!) i zastanawiał się, czy ma nagrodzić Geirmunda, czy wychłostać go za bezceremonialność. Wreszcie rozsądek zwyciężył i podarował pachołkowi złotą monetę, zastrzegając jednakowoż, żeby na przyszłość wszelkie akcje ratownicze podejmował z należytym poszanowaniem.
Pwyll w kolejnych miejscach nie odzywał się już w ogóle, mimo wyraźnych znaków i surowych napomnień. Nie wiadomo było, czy zrozumiał swoje przewinienie i nie chciał się więcej narażać na popełnienie kolejnej gafy, czy chciał swoim milczeniem ukarać towarzyszy. Wyglądało na to, że zaciął się w uporze – zupełnie jak dawniej jego ojciec. Ingwald zaciskał usta, usiłując powściągnąć wybuch. Geirmund ukradkiem śmiał się w kułak.
Nie było jednak czasu na wychowywanie młodziana, chociaż Ingwald widział już, że trzeba będzie się za to wziąć ostro i szybko. Mimo że wiedział, że to całe nieobycie nie jest bynajmniej winą chłopaka, złościł się – bo przewidywał, jaka będzie reakcja otoczenia, gdy okaże się, że w chwili próby opuścił głowy rodu, by przywieźć z gór młodzieńca, który miał przewodzić mężom z Rubinów zamiast Bredegara, a zupełnie się do tego nie nadawał. Ingwald, jadąc w góry, planował, że w drodze powrotnej nadłożą nieco drogi, by odwiedzić trafiające się po drodze zamki i dwory rodów Kamieni i pomniejszych, aby wieść o powrocie dziedzica Rubinów rozniosła się wśród szlachty. Widział już jednak, że w ten sposób mogliby się co najwyżej ośmieszyć, dlatego zdecydował, że pojadą najkrótszą trasą. Odzywał się rzadko, mówił zwięźle, nakazywał krótkie odpoczynki i w drodze co rusz popędzał konie, aby jak najszybciej dotrzeć do matki chłopaka i nareszcie podzielić się z nią ich wspólną odpowiedzialnością.

piątek, 15 maja 2020

Podzielona Kraina - IV.6


 Ingwald z Rubinów mimowolnie powstał, nie tylko z szacunku, ale przede wszystkim dlatego, że z napięcia trudno mu było usiedzieć na miejscu. Mimo zapewnień Auduna, gdy wraz z Geirmundem zmierzali do Ścian, wciąż dręczyła go myśl, że może jednak stary uzdrowiciel wprowadził go w błąd i Pwyll rzeczywiście jest słaby na ciele i umyśle. Gdy więc dotarli na miejsce, po wylewnym przywitaniu przez gospodynię zaraz zapytał o chłopaka. Usłyszawszy, że go nie było, bo swoim zwyczajem poszedł w góry na kilka dni, Ingwald w pierwszej chwili pomyślał, że chłopi go okłamują i trzymają dziedzica w szopie na łańcuchu, jak to dawniej czyniono ze chorymi umysłowo. Jednak dał sobie chwilę na uspokojenie się, i, poproszony wśród okrzyków zaskoczenia i zachwytu o zaczekanie, odwiesił swój płaszcz, odpiął broń i przyjął miskę zupy. W międzyczasie z paplaniny starej kobiety dowiedział się wielu rzeczy: że jej mąż leżał akurat ciężko chory w izbie obok, że młody panicz to taki dobry chłopak, że w tym roku zima, na szczęście, nie była szczególnie sroga i udało się utrzymać całe bydło przy życiu, że… Słuchał, potakiwał i czekał. Halkatla za wszelką cenę chciała, by obaj z Geirmundem, jego pachołkiem, odwiedzili jej męża, więc usiedli przy łóżku chorego, wymamrotali coś uprzejmie i najszybciej, jak tylko pozwalała przyzwoitość, odeszli. Potem Geirmund usiadł na zydlu pod ścianą i zdrzemnął się, a Ingwald odpowiadał na pytania gospodyni, czy na nizinach w tym roku też zima łaskawie ich oszczędziła i czy Najjaśniejszy Pan miewa się dobrze. Swoje pytania przerywała rozkazami w kierunku dziewczyny i parobka, by wypchać sienniki, nałożyć pościel i przygotować miejsce do spania na strychu. Innego pomieszczenia, gdzie można by przyjąć gości, nie było, a na spanie na sianie w stodole było jeszcze zbyt chłodno. Jedyne łoże było zajęte przez chorego, a choć Halkatla zaofiarowała je wielmożnemu panu, ten stanowczo odmówił, nie tylko ze współczucia, ale i z obawy, czy Tarald nie zapadł na zakaźną chorobę.
Rycerza ogarniała momentami senność, ale zdecydował się czekać nawet do późna w nocy, choć chłopka uprzedzała, że Pwyll znikał zwykle na kilka dni i nigdy nie wiadomo było dokładnie, kiedy powróci.
Jego cierpliwość została wynagrodzona, gdy usłyszał kroki i ujrzał w drzwiach wysokiego, szczupłego chłopaka.
Jaki on jest podobny do matki, pomyślał Ingwald. Pwyll miał jej blond włosy, orzechowe oczy i białą skórę. Stał przez chwilę, po czym bez słowa wkroczył do izby i pozdrowił go młodzieńczym, łamiącym się trochę głosem:
– Witaj, panie.
I ukłonił się niezgrabnie.
Ingwald uspokoił się już zupełnie. Chłopak nie był niemową i zachował się do rzeczy.
Rycerz potrząsnął ramieniem pachołka. Geirmund zerwał się z zydla i nieco chwiejnie ukląkł na klepisku. Ingwald podszedł do chłopaka, przyklęknął na jedno kolano, skłonił głowę i wygłosił zwyczajową formułę:
– Witam cię, panie mojego rodu. Ofiarowuję ci moje usługi. Przyrzekam bronić cię moim ramieniem i służyć ci radą w każdej sprawie, jakiej tylko potrafię.
Odczekał chwilę, ale zwyczajowa odpowiedź oczywiście nie nastąpiła, natomiast wszyscy wokół szeroko otworzyli oczy. Halkatla, uznawszy zapewne, że tak należy, gwałtownie opadła na kolana, aż zatrzeszczało.
Pwyll zapytał gniewnie:
– Czy to jakaś kpina?
Rycerz wstał, otrzepał szatę i odparł swobodnie:
– Nie. Tak witają się szlachetni panowie, gdy widzą pierwszy raz dziedzica rodowego zamku. Witaj, młody panie. Nazywam się Ingwald z Rubinów. Jak sądzisz, kim jestem?
Pwyll obrzucił go nieufnym spojrzeniem i zarumienił się. Rycerz czekał chwilę, ale chłopak milczał. Halkatla, która również się podniosła, zawołała:
– Paniczyku mój kochany, panowie tu ledwo co dotarli, aleście się zeszli! – I zwróciwszy się do Ingwalda, zapytała: – Nie pytałam was, kto zacz, ale któż by to mógł być inny, jak nie posłańcy? I jakie piękne urządziliście powitanie, jeszcze nikt takiego nam nie pokazywał! Z podarkami przyjechaliście, jak to zwykle na wiosnę. Pani Idun o nas pamięta. I cóż to w tym roku macie dla naszego panicza?
Ta bezpośredniość zbiła Ingwalda z tropu, ale, zawsze uprzejmy, odpowiedział powściągliwie:
– Dobra kobieto, w istocie, gdy zawiadomiłem panią Idun, że zamierzam się tu wybrać, przekazała mi przez posłańca podarunki dla ciebie i twojego małżonka. Mam je w sakwie. Geirmund!
Pachołek stanął na baczność.
– Skocz no po dary dla pracowitych Halkatli i Taralda oraz reszty domowników. Są w tej większej sakwie.
Geirmund wyszedł na zewnątrz. Ingwald ciągnął dalej:
– Dla młodego pana nie mam nic, a to z tej przyczyny, że go zabieram ze sobą.
Zapadła cisza. Rycerz zerknął na Pwylla, ciekaw jego reakcji. Chłopak cofnął się i oparł o ścianę. Nie skomentował nowiny ani słowem.
– Jakie szczęście! Tyle lat czekania! – wykrzyknęła Halkatla i wybiegła z izby. Usłyszeli jej głos, gdy wołała do męża:
– Mężu, wielmożni zabierają naszego panicza! Tug, Adelajda! Chodźcie no tu, czas zacząć wyprawiać paniczyka w drogę!
Zostali więc z Pwyllem we dwóch. Chłopak dalej nic nie mówił, Ingwald więc powiedział:
– Jestem rycerzem, krewnym twojego ojca i stryja. Mieszkałeś tu wiele lat, ale czas już, byś wrócił do swoich.
Pwyll obrzucił go badawczym spojrzeniem. W tej chwili bardzo przypominał swego ojca: przejawiał tę samą małomówność i rezerwę.
– Czy nie jesteś ciekaw, dokąd pojedziesz? – zapytał Ingwald surowo.
– Jestem – odparł chłopak po chwili.
– Zabieram cię do matki.
Pwyll milczał. W międzyczasie do izby weszli równocześnie Geirmund i zapłakana Halkatla. Zaczęło się więc zamieszanie, wyrażanie radości, żalu z powodu odejścia panicza, podziwu nad podarunkami, w czym mieli udział również parobek i dziewczyna, dla których też przywieziono upominki. Idun hojnie wynagrodziła ludzi czuwających nad jej synem. Ingwalda rozbolała głowa od tego hałasu, poprosił więc o świecę i wraz z Geirmundem udali się na spoczynek. Ta wyprawa górską trasą bardzo ich znużyła. Zanim postawił stopę na szczeblu drabiny, odwrócił się i powiedział głośno do Pwylla:
– Młody panie, chciałbym, abyś starannie przyszykował się do drogi. Wyruszymy za kilka dni, jak tylko konie należycie wypoczną. Dobrze wykorzystaj czas, jaki ci pozostał.
Chłopak kiwnął głową i zniknął w drzwiach do izby, w której na łożu spoczywał chory Tarald.

Epilog

Epilog   Hredrik wsunął ręce pod jej koszulę i łapczywie szukał ust kochanki, ale Gyrda odsunęła się, wstała i zawiązała tasiemkę u piersi. ...