Jeszcze zanim przekroczyli
Bramę Pasamoników, musieli przejechać przez zatłoczone przedmieścia stolicy.
Korm ze wszystkich stron był otoczony przez wsie i miasteczka, które, choć
wciąż się rozrastały i zyskiwały na znaczeniu, nie były otoczone murami
obronnymi. Pwyll wiedział, dlaczego, wyczytał to w którejś z ksiąg od matki –
już sto lat temu król Gilbert I Mądry zakazał stawiania murów wokół osad na
przedmieściach, aby obserwatorzy z baszt strażniczych mogli z daleka widzieć
nadchodzące nieprzyjacielskie wojska. Do niedawna w kraju panował pokój, ludzie
zdążyli się oswoić z poczuciem bezpieczeństwa i dobrobytu, więc wsie i
miasteczka zdążyły się gęsto zaludnić. Teraz jednak ludzie poszukiwali spokoju
za murami miast i kto miał taką możliwość, wolał schronić się w Kormie. Mimo
oznak pewnego opuszczenia, wciąż widać było, że mieszkańcy przedmieść stolicy w
większości żyli w dostatku. Kamienne domy, czyste gospody, szerokie ulice,
bogato zdobione świątynie robiły wrażenie, zwłaszcza gdy podziwiał je przybysz
z dalekiej prowincji.
Gdy wreszcie wkroczyli do
stolicy, Pwylla oszołomiło wszystko: wysokie kamienne budowle, różnobarwne
szaty ludzie, zgiełk, nadmiar towarów, kolorów i języków. Geirmund zsiadł ze
swojego konia i ostrożnie prowadził rycerzy przez tłum. Pwyll, siedząc na
człapiącym koniu, spoglądał z wysoka, jak chudzi nędzarze uśmiechali się
bezzębnymi ustami i wyciągali ręce po datek, po czym, pogonieni batem, usuwali
się sennie w bok. Zaraz obok nich szli dwaj magowie, pochłonięci rozmową.
Wrzaskliwe przekupki zachwalały swój towar, zachęcając do nabycia ryb, jaj,
serów i warzyw. W pewnym momencie tuż za Pwyllem jakiś cienki dziecięcy głosił
zawył straszliwie: okazało się, że to dziewczynka w podartej sukience i szarej
chustce, która już od dłuższego czasu dreptała boso obok jego konia. Gdy
usiłowała niepostrzeżenie sięgnąć do sakwy w jukach, Ingwald, który jechał obok
Pwylla i wyjaśniał mu wszystko, smagnął ją w rękę batem. Teraz, siedząc na
ulicznym bruku, zanosiła się płaczem. Oni szli dalej, mijając kupieckie kramy
chyba ze wszystkim, co mogło istnieć na świecie. Pwyll wprost nie wiedział, na
co patrzeć: czy na sukna i płótna, czy na gliniane dzbany i garnce, czy może na
występy dwóch igrców, z których jeden przygrywał na flecie, a drugi na przemian
to chodził na rękach, to stroił miny, strasząc zgromadzone dzieci. Zerkał też w
okna mijanych warsztatów cechowych. W drzwiach jednej z kamienic, należącej do
jubilera, stanęła piękna, roześmiana dziewczyna z zaczesanymi wysoko włosami.
Pwyll zapatrzył się na nią. Oczy jej błyszczały, gdy obserwowała uliczny gwar.
Napotkała wzrok Pwylla, uśmiechnęła się jeszcze szerzej, odwróciła się przez
ramię i coś do kogoś krzyknęła, wskazując na niego ręką. Chłopak poczuł
rumieniec na twarzy i prędko odwrócił wzrok.
Mieszały się zapachy:
słodu, końskiego nawozu, skór i kwiatów. Dolatywały słowa różnych języków.
Pwyll nie rozpoznawał ich oczywiście, lecz nieodłączny Ingwald wyjaśniał: to
hegański, to nedywiański, to haryjski.
W pewnym momencie musieli
się zatrzymać. Gdy zegar na Ratuszu wybił południe, spod mijanej właśnie
świątyni boga Aralta wyruszyła procesja cechu kuśnierzy. Pwyll z ciekawością
obserwował barwne widowisko. Odziani we wzorzystą odzież mistrzowie, ich żony i
dzieci, czeladnicy i terminatorzy wyruszyli przez ulice Kormu z pieśnią
sławiącą cuda swego boga. Przewodzili im dwaj magowie w zielonych szatach z
kapturem, za nim jakiś bardzo godnie wyglądający mężczyzna w średnim wieku
niósł gobelin z wizerunkiem bóstwa: brodatego starca w fioletowej szacie,
trzymającego w ręce kawałek wyprawnej skóry. Kroczące jego śladem dwie kobiety
w identycznych szarych sukniach wyklaskiwały rytm i wyśpiewywały frazę, którą
potem jak echo powtarzała reszta. Gdy mijali widzów, mężczyźni zdjęli czapki i
pochylili głowy. Pwyll siedział prosto.
– Okaż szacunek – nakazał
szeptem wyraźnie niezadowolony Ingwald.
– Ja nie znam tego bóstwa
– zaprotestował Pwyll.
– I cóż z tego, że nie
znasz? Ono tu włada, to jego ziemia. Lepiej, żeby Aralt nie musiał okazywać
swego gniewu z powodu ignorancji domorosłego mędrka!
Pwyll pochylił pokornie
głowę. Umilkły śmiechy i nawoływania. Tymczasem ludzie w procesji śpiewali, jak
to Aralt po swojej śmierci uratował uczciwego czeladnika od oskarżenia o
kradzież, jak znalazł młodemu mistrzowi piękną i pracowitą małżonkę albo jak,
cudownie napełniając sakiewki sierotom, uchronił dobre dziewczęta od nierządu.
Ludzie stali nieruchomo,
słuchali i wzruszali się dobrocią bóstwa. Jednak gdy tylko procesja zniknęła w
jednej z bocznych uliczek, wszyscy ocknęli się i na nowo podjęli swoje
działania. Życie wróciło do znanego rytmu.
Geirmund znalazł jakiegoś
obdartusa, który za opłatą zgodził się ich poprowadzić do kamienicy, której
szukali. Ruszyli za przewodnikiem. Po drodze, w nadziei na dodatkowy zarobek,
opowiadał im w drodze o najnowszych nakazach, wygłoszonych ostatnio przez
królewskich heroldów: gdyby ktoś napotkał felczera lub kobietę, którzy usiłują
zdobyć wiedzę, przynależną magom, mają to zgłosić do włodarzy miejskich. Każda
osoba, która pojmie i przyprowadzi podejrzanych, otrzyma sowitą zapłatę.
– Skądże takie nowe
zarządzenie? – zapytał Geirmund.
– A bo, panie – odpowiadał
gorliwie obdarty chłopak – heroldzi ogłosili, że ta plaga, co pustoszy kraj, ci
niepokonani obłąkańcy, zostali zaczarowani przez ludzi z gminu i kobiety,
którzy ośmielili się sięgnąć po wiedzę, która z urodzenia należy się tylko
szlachetnym mężom. Że jest taka grupa, która bez zgody i wiedzy króla wykrada
księgi z Akademii i Domów Magów. Sądy potwierdziły, że ci niegodni uczą z nich
zaklęć. I przez to właśnie ludzie stają się obłąkani! Mędrcy już od dawna
myśleli, skąd się bierze ta klęska kraju, a to okazało się, że to przez tych,
którzy nie wiedzą, gdzie ich miejsce! Słusznie ich spotyka kara!
– Doprawdy? – mruknął
Geirmund z przekąsem. – Twierdzisz, że słusznie wieszają takich jak ty? A nie
chciałbyś może uszczknąć coś wiedzy z tych ksiąg i stać się potężnym magiem na
dworze wielmożnych? Miałbyś ciepło, jedzenie i piękne szaty!
– A niech bogowie
uchronią! – wołał chłopak, a Pwyll słuchał tego z przykrością. – Ja tam i bez
magii wiem, gdzie się zakręcić, żeby mieć co jeść. Ot, dacie mi panowie datek,
to może i dobry obiad zjem – wyszczerzył bezczelnie zęby. – A w tych ich
szatach, to cud boski, że się bez przerwy nie potykają!
Zabrzmiało to zaskakująco
szczerze.
Tymczasem Ingwald dał znak
Geirmundowi, by ten pytał dalej.
– I to nowe prawo jest
przestrzegane?
– A jakże! Niedawno
złapali Myrę, córkę Arnolda powroźnika. Trzy dni siedziała zakuta w dyby na
Rynku, aż ją potem powiesili.
Pwyll poczuł się nieswojo.
– A kto zadecydował o
karze? – zapytał Geirmund.
– Rada Miejska, panie.
Wreszcie dotarli pod drzwi
okazałej kamienicy.
– To tutaj, szlachetni
panowie.
Ingwald rzucił niedbale
monetę, którą chłopak zręcznie złapał i bez pożegnania zniknął w ulicznym
tłumie.
Przyjrzeli się fasadzie.
Na gzymsie widniały kamienne maszkary. Nad wejściem nieco starty już napis
informował: HERMAN, KUPIEC – LUSTRA NAJCZYSTSZE. Zaglądając przez okna, dało
się w istocie zobaczyć wielką liczbę małych, średnich i dużych luster w
kunsztownie zdobionych ramach. Największe ze zwierciadeł musiały kosztować
majątek.
Geirmund podszedł do drzwi
i zastukał kołatką.
A Pwyllowi nagle zaschło w
gardle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz