sobota, 23 maja 2020

Podzielona Kraina - IV.8



Jeszcze zanim przekroczyli Bramę Pasamoników, musieli przejechać przez zatłoczone przedmieścia stolicy. Korm ze wszystkich stron był otoczony przez wsie i miasteczka, które, choć wciąż się rozrastały i zyskiwały na znaczeniu, nie były otoczone murami obronnymi. Pwyll wiedział, dlaczego, wyczytał to w którejś z ksiąg od matki – już sto lat temu król Gilbert I Mądry zakazał stawiania murów wokół osad na przedmieściach, aby obserwatorzy z baszt strażniczych mogli z daleka widzieć nadchodzące nieprzyjacielskie wojska. Do niedawna w kraju panował pokój, ludzie zdążyli się oswoić z poczuciem bezpieczeństwa i dobrobytu, więc wsie i miasteczka zdążyły się gęsto zaludnić. Teraz jednak ludzie poszukiwali spokoju za murami miast i kto miał taką możliwość, wolał schronić się w Kormie. Mimo oznak pewnego opuszczenia, wciąż widać było, że mieszkańcy przedmieść stolicy w większości żyli w dostatku. Kamienne domy, czyste gospody, szerokie ulice, bogato zdobione świątynie robiły wrażenie, zwłaszcza gdy podziwiał je przybysz z dalekiej prowincji.
Gdy wreszcie wkroczyli do stolicy, Pwylla oszołomiło wszystko: wysokie kamienne budowle, różnobarwne szaty ludzie, zgiełk, nadmiar towarów, kolorów i języków. Geirmund zsiadł ze swojego konia i ostrożnie prowadził rycerzy przez tłum. Pwyll, siedząc na człapiącym koniu, spoglądał z wysoka, jak chudzi nędzarze uśmiechali się bezzębnymi ustami i wyciągali ręce po datek, po czym, pogonieni batem, usuwali się sennie w bok. Zaraz obok nich szli dwaj magowie, pochłonięci rozmową. Wrzaskliwe przekupki zachwalały swój towar, zachęcając do nabycia ryb, jaj, serów i warzyw. W pewnym momencie tuż za Pwyllem jakiś cienki dziecięcy głosił zawył straszliwie: okazało się, że to dziewczynka w podartej sukience i szarej chustce, która już od dłuższego czasu dreptała boso obok jego konia. Gdy usiłowała niepostrzeżenie sięgnąć do sakwy w jukach, Ingwald, który jechał obok Pwylla i wyjaśniał mu wszystko, smagnął ją w rękę batem. Teraz, siedząc na ulicznym bruku, zanosiła się płaczem. Oni szli dalej, mijając kupieckie kramy chyba ze wszystkim, co mogło istnieć na świecie. Pwyll wprost nie wiedział, na co patrzeć: czy na sukna i płótna, czy na gliniane dzbany i garnce, czy może na występy dwóch igrców, z których jeden przygrywał na flecie, a drugi na przemian to chodził na rękach, to stroił miny, strasząc zgromadzone dzieci. Zerkał też w okna mijanych warsztatów cechowych. W drzwiach jednej z kamienic, należącej do jubilera, stanęła piękna, roześmiana dziewczyna z zaczesanymi wysoko włosami. Pwyll zapatrzył się na nią. Oczy jej błyszczały, gdy obserwowała uliczny gwar. Napotkała wzrok Pwylla, uśmiechnęła się jeszcze szerzej, odwróciła się przez ramię i coś do kogoś krzyknęła, wskazując na niego ręką. Chłopak poczuł rumieniec na twarzy i prędko odwrócił wzrok.
Mieszały się zapachy: słodu, końskiego nawozu, skór i kwiatów. Dolatywały słowa różnych języków. Pwyll nie rozpoznawał ich oczywiście, lecz nieodłączny Ingwald wyjaśniał: to hegański, to nedywiański, to haryjski.
W pewnym momencie musieli się zatrzymać. Gdy zegar na Ratuszu wybił południe, spod mijanej właśnie świątyni boga Aralta wyruszyła procesja cechu kuśnierzy. Pwyll z ciekawością obserwował barwne widowisko. Odziani we wzorzystą odzież mistrzowie, ich żony i dzieci, czeladnicy i terminatorzy wyruszyli przez ulice Kormu z pieśnią sławiącą cuda swego boga. Przewodzili im dwaj magowie w zielonych szatach z kapturem, za nim jakiś bardzo godnie wyglądający mężczyzna w średnim wieku niósł gobelin z wizerunkiem bóstwa: brodatego starca w fioletowej szacie, trzymającego w ręce kawałek wyprawnej skóry. Kroczące jego śladem dwie kobiety w identycznych szarych sukniach wyklaskiwały rytm i wyśpiewywały frazę, którą potem jak echo powtarzała reszta. Gdy mijali widzów, mężczyźni zdjęli czapki i pochylili głowy. Pwyll siedział prosto.
– Okaż szacunek – nakazał szeptem wyraźnie niezadowolony Ingwald.
– Ja nie znam tego bóstwa – zaprotestował Pwyll.
– I cóż z tego, że nie znasz? Ono tu włada, to jego ziemia. Lepiej, żeby Aralt nie musiał okazywać swego gniewu z powodu ignorancji domorosłego mędrka!
Pwyll pochylił pokornie głowę. Umilkły śmiechy i nawoływania. Tymczasem ludzie w procesji śpiewali, jak to Aralt po swojej śmierci uratował uczciwego czeladnika od oskarżenia o kradzież, jak znalazł młodemu mistrzowi piękną i pracowitą małżonkę albo jak, cudownie napełniając sakiewki sierotom, uchronił dobre dziewczęta od nierządu.
Ludzie stali nieruchomo, słuchali i wzruszali się dobrocią bóstwa. Jednak gdy tylko procesja zniknęła w jednej z bocznych uliczek, wszyscy ocknęli się i na nowo podjęli swoje działania. Życie wróciło do znanego rytmu.
Geirmund znalazł jakiegoś obdartusa, który za opłatą zgodził się ich poprowadzić do kamienicy, której szukali. Ruszyli za przewodnikiem. Po drodze, w nadziei na dodatkowy zarobek, opowiadał im w drodze o najnowszych nakazach, wygłoszonych ostatnio przez królewskich heroldów: gdyby ktoś napotkał felczera lub kobietę, którzy usiłują zdobyć wiedzę, przynależną magom, mają to zgłosić do włodarzy miejskich. Każda osoba, która pojmie i przyprowadzi podejrzanych, otrzyma sowitą zapłatę.
– Skądże takie nowe zarządzenie? – zapytał Geirmund.
– A bo, panie – odpowiadał gorliwie obdarty chłopak – heroldzi ogłosili, że ta plaga, co pustoszy kraj, ci niepokonani obłąkańcy, zostali zaczarowani przez ludzi z gminu i kobiety, którzy ośmielili się sięgnąć po wiedzę, która z urodzenia należy się tylko szlachetnym mężom. Że jest taka grupa, która bez zgody i wiedzy króla wykrada księgi z Akademii i Domów Magów. Sądy potwierdziły, że ci niegodni uczą z nich zaklęć. I przez to właśnie ludzie stają się obłąkani! Mędrcy już od dawna myśleli, skąd się bierze ta klęska kraju, a to okazało się, że to przez tych, którzy nie wiedzą, gdzie ich miejsce! Słusznie ich spotyka kara!
– Doprawdy? – mruknął Geirmund z przekąsem. – Twierdzisz, że słusznie wieszają takich jak ty? A nie chciałbyś może uszczknąć coś wiedzy z tych ksiąg i stać się potężnym magiem na dworze wielmożnych? Miałbyś ciepło, jedzenie i piękne szaty!
– A niech bogowie uchronią! – wołał chłopak, a Pwyll słuchał tego z przykrością. – Ja tam i bez magii wiem, gdzie się zakręcić, żeby mieć co jeść. Ot, dacie mi panowie datek, to może i dobry obiad zjem – wyszczerzył bezczelnie zęby. – A w tych ich szatach, to cud boski, że się bez przerwy nie potykają!
Zabrzmiało to zaskakująco szczerze.
Tymczasem Ingwald dał znak Geirmundowi, by ten pytał dalej.
– I to nowe prawo jest przestrzegane?
– A jakże! Niedawno złapali Myrę, córkę Arnolda powroźnika. Trzy dni siedziała zakuta w dyby na Rynku, aż ją potem powiesili.
Pwyll poczuł się nieswojo.
– A kto zadecydował o karze? – zapytał Geirmund.
– Rada Miejska, panie.
Wreszcie dotarli pod drzwi okazałej kamienicy.
– To tutaj, szlachetni panowie.
Ingwald rzucił niedbale monetę, którą chłopak zręcznie złapał i bez pożegnania zniknął w ulicznym tłumie.
Przyjrzeli się fasadzie. Na gzymsie widniały kamienne maszkary. Nad wejściem nieco starty już napis informował: HERMAN, KUPIEC – LUSTRA NAJCZYSTSZE. Zaglądając przez okna, dało się w istocie zobaczyć wielką liczbę małych, średnich i dużych luster w kunsztownie zdobionych ramach. Największe ze zwierciadeł musiały kosztować majątek.
Geirmund podszedł do drzwi i zastukał kołatką.
A Pwyllowi nagle zaschło w gardle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Epilog

Epilog   Hredrik wsunął ręce pod jej koszulę i łapczywie szukał ust kochanki, ale Gyrda odsunęła się, wstała i zawiązała tasiemkę u piersi. ...