sobota, 23 maja 2020

Podzielona Kraina - IV.7


Ingwald poprosił Auduna, by wykorzystał swoje sieci do nawiązania kontaktu z Idun. Wysłali do siebie jedynie kilka krótkich, rzeczowych listów. Z jej odpowiedzi trudno było wywnioskować, czy była ucieszona, zaskoczona czy może podejrzewała podstęp. Jednak w końcu dała się przekonać i udzieliła mu wszelkich niezbędnych informacji, które pozwoliły mu zlokalizować folwark. Wyjechał z Ody najszybciej jak było to możliwe, odebrał od posłańca podarunki w umówionym miejscu i, jak przez ostatnie kilkanaście lat, znów wyruszył w drogę do miejsca, które nie było jego domem.
Pożegnanie z Bredegarem i Groą przebiegło uprzejmie, lecz chłodno. Pan Ody nie zdołał ukryć rozczarowania. Liczył, że imię Ingwalda przyciągnie pod sztandary Rubinów młodych ludzi, chcących zdobyć chwałę w walce. Odjazd słynnego rycerza w trakcie przygotowań do wielkiego wymarszu przeciwko pladze pustoszącej kraj zrobił wielkie wrażenie na wszystkich mieszkańcach zamku. Ingwald zadbał, by wszyscy wiedzieli, że wyrusza obejrzeć swój nowy dwór, otrzymany od Najjaśniejszego Pana i jego małżonki. Wiele o tym mówiono, aczkolwiek nikt nie odważył się sformułować zarzutu wprost – zapewne z obawy przed pojedynkiem. Ale Ingwald wyczuł zmianę w nastawieniu ludzi wokół i zastanawiał się, czy uważają go za tchórza, czy też wiarołomcę. Gdyby wiedzieli, kto tu był tak naprawdę wierny…
Bredegar, na mocy swojej funkcji, mógłby nakazać Ingwaldowi pozostanie, ale z jakiegoś powodu tego nie uczynił. Może uznał, że w tej chwili miał ważniejsze sprawy na głowie, a może nie chciał używać swojej władzy wobec człowieka, który przypomniał mu o istnieniu innego uprawnionego do jej sprawowania.
Jadąc z Pwyllem do Kormu, Ingwald czuł narastające zniechęcenie. Rzucił na szalę swoje dobre imię i przyszłość dla chłopaka, który prawie nic nie umiał, niewiele wiedział, a gdy z rzadka raczył się odezwać, to zadawał niepojęte pytania. Na przykład, gdy przygotowywali się do odjazdu, podszedł do Ingwalda i rzekł cicho:
– Panie, chciałbym cię o coś poprosić.
– Mów.
– Weźmy ze sobą Taralda i Halkatlę.
Ingwald uniósł brwi.
– Panie mój, jesteś za duży, by potrzebować nianiek – odpowiedział.
Geirmund, czyszczący konia nieopodal, parsknął cicho. Pwyll milczał. Wreszcie dodał:
– Są starzy.
– Wszystkich nas to czeka – odparł rycerz natychmiast. – Zobowiązali się mieć w pieczy ten folwark i muszą tu pozostać. Byli tu na tyle długo, że z pewnością zdołali zabezpieczyć się na starość. Darzysz ich sentymentem, to zrozumiałe. Ale ich los to nie twoja rzecz.
– Moja – sparował Pwyll twardo. – Nigdy ich nie zawiodłem i z radością spełniałem najcięższe nawet obowiązki, aby tylko im ulżyć.
– I wcale nie przynosi ci to chluby. Myślisz, że ludzie z Rubinów z radością powitają pana, który trzymał w rękach cep i widły, a nie miecz? Cóż to będzie za przywódca? Zakazuję ci mówić komukolwiek o twoich gospodarskich powinnościach, bo narazisz na kpiny siebie, a w konsekwencji wszystkich mężów z Rubinów. Przecież to niegodne rycerskiego syna. Gdyby ktokolwiek się dowiedział, że orałeś lub woziłeś gnój jak chłop... Ty i twoi potomkowie nosilibyście plamę na honorze przez pokolenia! Przecież ty nic nie potrafisz!
– Umiem naprawić metalowe elementy w kuźni, zrobić stół czy zydel, wypleść kosz i odnaleźć drogę w górach i w lesie. Bardzo pojemne to moje „nic” – zauważył Pwyll, patrząc Ingwaldowi prosto w oczy, bezczelnie, jakby był mu równy wiekiem.
Rycerz zakipiał gniewem i spoliczkował młodzieńca.
Ten rzucił mu nieodgadnione spojrzenie i odszedł, zapewne do swoich szop z narzędziami. Inwald pomyślał: u licha, muszę nauczyć chłopaka manier, zachowuje się gorzej niż nasi posługacze!
I tak rzeczywiście było. Gdy wyruszyli i znaleźli się między ludźmi, okazało się, że pan z Rubinów, przyszła męska głowa rodu, nie znał ogólnie przyjętych zwyczajów, nie wyczuwał niuansów sytuacji i niemal w każdym momencie potrzebował podpowiedzi. Czuł się wyraźnie nieswojo w kosztownej odzieży, którą musiał ubrać na polecenie Ingwalda, a przecież był to tylko podróżny strój. Gdy odwiedzali karczmy, przejeżdżali przez miasta i wsie, wstępowali do lokalnych świątyń i zostawiali ofiary, witali się z napotykanymi orszakami czy kupowali coś z żywności, Pwyll gubił się zupełnie. Zamiast zachować się godnie i odpowiadać jak należy na ukłony i pozdrowienia, jedynie przyglądał się otoczeniu szeroko otwartymi oczami i tak wyraźnie nie wiedział, co i jak miał uczynić, że dostrzegali to wszyscy.
Ingwald kilka razy skarcił ostro chłopstwo za śmiechy i komentarze w rodzaju: „Niby pan, a zupełnie nie zachowuje się po pańsku!”, chociaż w duchu przyznawał im rację. Co rusz musiał upominać chłopaka, że kłaniał się nie dość zgrabnie i brzydko się garbił, siedząc w siodle. Gdy w którejś ze świątyń dyżurny mag powiedział:
– Witajcie, szlachetni, w progach domu bożego! Chwała bogom i królowi! – Pwyll odparł:
– I uczennicom Ormy, bo one bardzo dobrze leczą, chociaż mojemu opiekunowi Taraldowi pewnie już nie pomogą.
Mag przez chwilę stał oniemiały, następnie spróbował obrócić sytuację w żart, czego oczywiście Pwyll już nie zrozumiał i zaczął tłumaczyć, kim była ta cała Orma (zielarką czy inną tam położną). Ingwald musiał prędko ratować sytuację. Zaczął wychwalać istotnie piękne witraże świątyni i haft na ołtarzach, co podchwycił mag i obaj zagłębili się w konwencjonalne wzajemne wychwalanie zasług magów i rycerstwa ku chwale Janaru. Pwyll zamarł w połowie słowa na temat Ormy. Stał przez chwilę, wyłączony z rozmowy, rozglądał się niemądrze po świątyni i po chwili zdecydował się wreszcie z niej wyjść. Oczywiście zapomniał przy tym oddać stosowny pokłon bóstwu. Zauważył to Geirmund, pochwycił go za kark i ruchem ręki zmusił go do pochylenia głowy, jak niesfornego szczeniaka. Mag udawał, że niczego nie zauważył, chociaż musiał wszystko doskonale widzieć, bo kąciki ust zaczęły mu drgać. Młodzieńcy pośpiesznie wyszli. W dalszej drodze Ingwald na przemian płonął ze wstydu (Tak ośmieszyć herb Rubinów! I to jeszcze przed magami!) i zastanawiał się, czy ma nagrodzić Geirmunda, czy wychłostać go za bezceremonialność. Wreszcie rozsądek zwyciężył i podarował pachołkowi złotą monetę, zastrzegając jednakowoż, żeby na przyszłość wszelkie akcje ratownicze podejmował z należytym poszanowaniem.
Pwyll w kolejnych miejscach nie odzywał się już w ogóle, mimo wyraźnych znaków i surowych napomnień. Nie wiadomo było, czy zrozumiał swoje przewinienie i nie chciał się więcej narażać na popełnienie kolejnej gafy, czy chciał swoim milczeniem ukarać towarzyszy. Wyglądało na to, że zaciął się w uporze – zupełnie jak dawniej jego ojciec. Ingwald zaciskał usta, usiłując powściągnąć wybuch. Geirmund ukradkiem śmiał się w kułak.
Nie było jednak czasu na wychowywanie młodziana, chociaż Ingwald widział już, że trzeba będzie się za to wziąć ostro i szybko. Mimo że wiedział, że to całe nieobycie nie jest bynajmniej winą chłopaka, złościł się – bo przewidywał, jaka będzie reakcja otoczenia, gdy okaże się, że w chwili próby opuścił głowy rodu, by przywieźć z gór młodzieńca, który miał przewodzić mężom z Rubinów zamiast Bredegara, a zupełnie się do tego nie nadawał. Ingwald, jadąc w góry, planował, że w drodze powrotnej nadłożą nieco drogi, by odwiedzić trafiające się po drodze zamki i dwory rodów Kamieni i pomniejszych, aby wieść o powrocie dziedzica Rubinów rozniosła się wśród szlachty. Widział już jednak, że w ten sposób mogliby się co najwyżej ośmieszyć, dlatego zdecydował, że pojadą najkrótszą trasą. Odzywał się rzadko, mówił zwięźle, nakazywał krótkie odpoczynki i w drodze co rusz popędzał konie, aby jak najszybciej dotrzeć do matki chłopaka i nareszcie podzielić się z nią ich wspólną odpowiedzialnością.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Epilog

Epilog   Hredrik wsunął ręce pod jej koszulę i łapczywie szukał ust kochanki, ale Gyrda odsunęła się, wstała i zawiązała tasiemkę u piersi. ...