Ingwald poprosił Auduna,
by wykorzystał swoje sieci do nawiązania kontaktu z Idun. Wysłali do siebie
jedynie kilka krótkich, rzeczowych listów. Z jej odpowiedzi trudno było
wywnioskować, czy była ucieszona, zaskoczona czy może podejrzewała podstęp.
Jednak w końcu dała się przekonać i udzieliła mu wszelkich niezbędnych
informacji, które pozwoliły mu zlokalizować folwark. Wyjechał z Ody najszybciej
jak było to możliwe, odebrał od posłańca podarunki w umówionym miejscu i, jak
przez ostatnie kilkanaście lat, znów wyruszył w drogę do miejsca, które nie
było jego domem.
Pożegnanie z Bredegarem i
Groą przebiegło uprzejmie, lecz chłodno. Pan Ody nie zdołał ukryć
rozczarowania. Liczył, że imię Ingwalda przyciągnie pod sztandary Rubinów
młodych ludzi, chcących zdobyć chwałę w walce. Odjazd słynnego rycerza w
trakcie przygotowań do wielkiego wymarszu przeciwko pladze pustoszącej kraj
zrobił wielkie wrażenie na wszystkich mieszkańcach zamku. Ingwald zadbał, by
wszyscy wiedzieli, że wyrusza obejrzeć swój nowy dwór, otrzymany od
Najjaśniejszego Pana i jego małżonki. Wiele o tym mówiono, aczkolwiek nikt nie
odważył się sformułować zarzutu wprost – zapewne z obawy przed pojedynkiem. Ale
Ingwald wyczuł zmianę w nastawieniu ludzi wokół i zastanawiał się, czy uważają
go za tchórza, czy też wiarołomcę. Gdyby wiedzieli, kto tu był tak naprawdę
wierny…
Bredegar, na mocy swojej
funkcji, mógłby nakazać Ingwaldowi pozostanie, ale z jakiegoś powodu tego nie
uczynił. Może uznał, że w tej chwili miał ważniejsze sprawy na głowie, a może nie
chciał używać swojej władzy wobec człowieka, który przypomniał mu o istnieniu
innego uprawnionego do jej sprawowania.
Jadąc z Pwyllem do Kormu,
Ingwald czuł narastające zniechęcenie. Rzucił na szalę swoje dobre imię i
przyszłość dla chłopaka, który prawie nic nie umiał, niewiele wiedział, a gdy z
rzadka raczył się odezwać, to zadawał niepojęte pytania. Na przykład, gdy
przygotowywali się do odjazdu, podszedł do Ingwalda i rzekł cicho:
– Panie, chciałbym cię o
coś poprosić.
– Mów.
– Weźmy ze sobą Taralda i
Halkatlę.
Ingwald uniósł brwi.
– Panie mój, jesteś za
duży, by potrzebować nianiek – odpowiedział.
Geirmund, czyszczący konia
nieopodal, parsknął cicho. Pwyll milczał. Wreszcie dodał:
– Są starzy.
– Wszystkich nas to czeka
– odparł rycerz natychmiast. – Zobowiązali się mieć w pieczy ten folwark i
muszą tu pozostać. Byli tu na tyle długo, że z pewnością zdołali zabezpieczyć
się na starość. Darzysz ich sentymentem, to zrozumiałe. Ale ich los to nie
twoja rzecz.
– Moja – sparował Pwyll
twardo. – Nigdy ich nie zawiodłem i z radością spełniałem najcięższe nawet
obowiązki, aby tylko im ulżyć.
– I wcale nie przynosi ci
to chluby. Myślisz, że ludzie z Rubinów z radością powitają pana, który trzymał
w rękach cep i widły, a nie miecz? Cóż to będzie za przywódca? Zakazuję ci
mówić komukolwiek o twoich gospodarskich powinnościach, bo narazisz na kpiny
siebie, a w konsekwencji wszystkich mężów z Rubinów. Przecież to niegodne
rycerskiego syna. Gdyby ktokolwiek się dowiedział, że orałeś lub woziłeś gnój
jak chłop... Ty i twoi potomkowie nosilibyście plamę na honorze przez
pokolenia! Przecież ty nic nie potrafisz!
– Umiem naprawić metalowe
elementy w kuźni, zrobić stół czy zydel, wypleść kosz i odnaleźć drogę w górach
i w lesie. Bardzo pojemne to moje „nic” – zauważył Pwyll, patrząc Ingwaldowi
prosto w oczy, bezczelnie, jakby był mu równy wiekiem.
Rycerz zakipiał gniewem i
spoliczkował młodzieńca.
Ten rzucił mu
nieodgadnione spojrzenie i odszedł, zapewne do swoich szop z narzędziami.
Inwald pomyślał: u licha, muszę nauczyć chłopaka manier, zachowuje się gorzej
niż nasi posługacze!
I tak rzeczywiście było.
Gdy wyruszyli i znaleźli się między ludźmi, okazało się, że pan z Rubinów,
przyszła męska głowa rodu, nie znał ogólnie przyjętych zwyczajów, nie wyczuwał
niuansów sytuacji i niemal w każdym momencie potrzebował podpowiedzi. Czuł się
wyraźnie nieswojo w kosztownej odzieży, którą musiał ubrać na polecenie
Ingwalda, a przecież był to tylko podróżny strój. Gdy odwiedzali karczmy,
przejeżdżali przez miasta i wsie, wstępowali do lokalnych świątyń i zostawiali
ofiary, witali się z napotykanymi orszakami czy kupowali coś z żywności, Pwyll
gubił się zupełnie. Zamiast zachować się godnie i odpowiadać jak należy na
ukłony i pozdrowienia, jedynie przyglądał się otoczeniu szeroko otwartymi
oczami i tak wyraźnie nie wiedział, co i jak miał uczynić, że dostrzegali to
wszyscy.
Ingwald kilka razy skarcił
ostro chłopstwo za śmiechy i komentarze w rodzaju: „Niby pan, a zupełnie nie
zachowuje się po pańsku!”, chociaż w duchu przyznawał im rację. Co rusz musiał
upominać chłopaka, że kłaniał się nie dość zgrabnie i brzydko się garbił,
siedząc w siodle. Gdy w którejś ze świątyń dyżurny mag powiedział:
– Witajcie, szlachetni, w
progach domu bożego! Chwała bogom i królowi! – Pwyll odparł:
– I uczennicom Ormy, bo
one bardzo dobrze leczą, chociaż mojemu opiekunowi Taraldowi pewnie już nie
pomogą.
Mag przez chwilę stał
oniemiały, następnie spróbował obrócić sytuację w żart, czego oczywiście Pwyll
już nie zrozumiał i zaczął tłumaczyć, kim była ta cała Orma (zielarką czy inną
tam położną). Ingwald musiał prędko ratować sytuację. Zaczął wychwalać istotnie
piękne witraże świątyni i haft na ołtarzach, co podchwycił mag i obaj zagłębili
się w konwencjonalne wzajemne wychwalanie zasług magów i rycerstwa ku chwale
Janaru. Pwyll zamarł w połowie słowa na temat Ormy. Stał przez chwilę,
wyłączony z rozmowy, rozglądał się niemądrze po świątyni i po chwili zdecydował
się wreszcie z niej wyjść. Oczywiście zapomniał przy tym oddać stosowny pokłon
bóstwu. Zauważył to Geirmund, pochwycił go za kark i ruchem ręki zmusił go do
pochylenia głowy, jak niesfornego szczeniaka. Mag udawał, że niczego nie
zauważył, chociaż musiał wszystko doskonale widzieć, bo kąciki ust zaczęły mu
drgać. Młodzieńcy pośpiesznie wyszli. W dalszej drodze Ingwald na przemian
płonął ze wstydu (Tak ośmieszyć herb Rubinów! I to jeszcze przed magami!) i
zastanawiał się, czy ma nagrodzić Geirmunda, czy wychłostać go za
bezceremonialność. Wreszcie rozsądek zwyciężył i podarował pachołkowi złotą
monetę, zastrzegając jednakowoż, żeby na przyszłość wszelkie akcje ratownicze
podejmował z należytym poszanowaniem.
Pwyll w kolejnych
miejscach nie odzywał się już w ogóle, mimo wyraźnych znaków i surowych
napomnień. Nie wiadomo było, czy zrozumiał swoje przewinienie i nie chciał się
więcej narażać na popełnienie kolejnej gafy, czy chciał swoim milczeniem ukarać
towarzyszy. Wyglądało na to, że zaciął się w uporze – zupełnie jak dawniej jego
ojciec. Ingwald zaciskał usta, usiłując powściągnąć wybuch. Geirmund ukradkiem
śmiał się w kułak.
Nie było jednak czasu na
wychowywanie młodziana, chociaż Ingwald widział już, że trzeba będzie się za to
wziąć ostro i szybko. Mimo że wiedział, że to całe nieobycie nie jest
bynajmniej winą chłopaka, złościł się – bo przewidywał, jaka będzie reakcja
otoczenia, gdy okaże się, że w chwili próby opuścił głowy rodu, by przywieźć z
gór młodzieńca, który miał przewodzić mężom z Rubinów zamiast Bredegara, a
zupełnie się do tego nie nadawał. Ingwald, jadąc w góry, planował, że w drodze
powrotnej nadłożą nieco drogi, by odwiedzić trafiające się po drodze zamki i
dwory rodów Kamieni i pomniejszych, aby wieść o powrocie dziedzica Rubinów
rozniosła się wśród szlachty. Widział już jednak, że w ten sposób mogliby się
co najwyżej ośmieszyć, dlatego zdecydował, że pojadą najkrótszą trasą. Odzywał
się rzadko, mówił zwięźle, nakazywał krótkie odpoczynki i w drodze co rusz
popędzał konie, aby jak najszybciej dotrzeć do matki chłopaka i nareszcie
podzielić się z nią ich wspólną odpowiedzialnością.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz