Ludzie Idun zajęli się
końmi, a podróżni zostali uprzejmie poprowadzeni schodami w kierunku komnat.
Dom wyraźnie dzielił się na część handlową na parterze i mieszkalną na górnych
piętrach. Dystyngowany, stary sługa głębokim głosem poprosił, by zechcieli
łaskawie usadowić się na krzesłach, tymczasem on poprosi panią. Ten wie, dla kogo
służy, pomyślał Ingwald i zadumał się nad tym, jak nieraz łatwo jest rozpoznać
ludzi związanych długo z domem: upodabniają się do swoich państwa, przejmują
ich zwyczaje i w pewnym sensie nasiąkają duchem siedziby.
Czekali, podziwiając
obrazy na ścianach i wzorzyste tapety. Ingwaldowi komnaty spodobały się niemal
od pierwszej chwili. Nie było tu nadmiaru w podkreślaniu bogactwa, za to
panowały umiar i wkomponowane w przestrzeń drobiazgi, których artyzm uwydatniał
się właśnie dzięki prostocie tła. Na przykład rzeźbione w kwiaty drzwi albo
malowidła na kaflach pieca w rogu komnaty – Ingwald aż wstał, by się im lepiej
przyjrzeć. Kolorowe i delikatne alegorie pór roku zachwycały go finezją
wykonania.
W tej komnacie można by
uczyć młodzież sztuki, pomyślał i odwrócił się do Pwylla, by wskazać mu
malowidła i wzory. Nie zdążył jednak, bo sługa otworzył drzwi i powiedział
donośnie:
– Pani prosi.
Ingwald podniósł się,
nakazał Geirmundowi zostać, a Pwyllowi zaś iść za sobą. Wkroczyli więc do
komnaty, która wyglądała jak gabinet solidnego kupca. Widać było, że pergaminy,
kałamarz i pióro, leżące na sekretarzyku, pozostawały w użyciu. Na półkach
pyszniły się wagi, mapy, szkatuły i księgi rachunkowe. Pośrodku, na aksamitnym
dywanie, stała uśmiechnięta Idun.
Rycerz zawahał się, gdy
ich spojrzenia się zetknęły. Była jeszcze piękniejsza niż ją zapamiętał. Duże
orzechowe oczy spoglądały na niego z porcelanowo białej twarzy. Włosy koloru
pszenicy upięła w kok i otoczyła srebrną siateczką. Tak samo srebrny był
naszyjnik z Rubinem, który pysznił się na jej dekolcie. To była jedyna ozdoba
do czarnej, prostej sukni. Ingwald pomyślał, że zazwyczaj, zwłaszcza u kobiet,
czas zabiera piękno wraz z młodością. Ale stojącej przed nim kobiety to prawo
zdawało się w ogóle nie dotyczyć: wiek, zamiast zabrać, dodał jej wdzięku, siły
i czaru.
Przez moment Idun
spoglądała na Ingwalda. Uśmiechnęła się i przeniosła wzrok na syna. Pwyll stał
i wpatrywał się w nią, jakby usiłował dopasować to zjawisko przed nim do
znanego mu od dawna pojęcia matki. Potem podszedł do niej, skłonił się i
pocałował ją w rękę. Ona położyła mu swoją białą dłoń na głowie i tak trwali
przez chwilę, a potem odsunęli się od siebie na stosunkowo dużą odległość.
Teraz, gdy widział ich oboje razem, Ingwald jeszcze raz przekonał się o ich
wzajemnym podobieństwie, również w dystansie, jaki zachowywali wobec siebie.
Spotkanie matki i syna po tylu latach nie mogło być pełne prawdziwej czułości i
przywiązania – przecież zupełnie nie znali siebie nawzajem. Jednak wiele osób
na ich miejscu spróbowałoby chociaż uczynić zadość konwenansom: udawać uczucia,
które nie mogły istnieć. Ale oni oboje nie odczuwali takiej potrzeby – i,
odrzucając wszelkie pozory, zachowywali nie jak ktoś mógłby oczekiwać po matce
i synu, tylko według tego, czym byli dla siebie naprawdę – dwojgiem obcych
ludzi.
Wreszcie Idun powiedziała:
– Witaj, synu. Witaj,
Ingwaldzie z Rubinów. Wreszcie się ponownie spotykamy, choć w innych
okolicznościach niż ostatnim razem. Zechciejcie usiąść, proszę. Każę przynieść
wam poczęstunek.
Głos miała niższy niż
zapamiętał, już nie dziewczęcy, ale wciąż dźwięczny i głęboki. Zapewne bardzo
dobrze śpiewała.
Do licha, myślał Ingwald,
spotkałem tyle dam, żon i córek rycerzy i dostojników, ale żadna z nich nie
była tak wytworna, tak arystokratyczna, jak ta córka kupca!
Tymczasem usiedli w
wygodnych fotelach i ujęli w dłonie puchary z winem. Pwyll w drodze już zdążył
przywyknąć do innego otoczenia niż dotychczas, ale wciąż jeszcze nie oswoił się
zupełnie i trzymał swój puchar ze zbytnią ostrożnością. Matka zdawała się tego
nie zauważać.
– Zatem, panowie – podjęła
Idun – przyjechaliście. Rada jestem, widząc tu mojego syna, dziedzica swego
ojca. Zarówno mnie, jak i jego, bezprawnie oszukano. Wdzięczna ci jestem,
Ingwaldzie, żeś ujął się za nami i cieszę się, że mój syn jest przy mnie,
znajdzie tu dom i opiekę, oczywiście. Przyznam, że byłam zaskoczona twoim
listem wysłanym przez sieć. Gdyby nie były to sieci Auduna, podejrzewałabym
podstęp, ale ten człowiek jest jednym z nielicznych, którym jeszcze ufam.
– Rad jestem, że i mnie
zdecydowałaś się zaufać, pani.
Idun z godnością skinęła
głową i podjęła spokojnie.
– Zrobiłam, czego żądałeś,
a ty w zamian zwróciłeś mi syna. Natomiast nie wiem, czego ode mnie oczekujesz
względem dalszych kroków. Jestem wdową po dziedzicu Rubinów, a mój syn sam jest
dziedzicem, natomiast żeby się utrzymać, muszę, tak jak moi rodzice, sprzedawać
lustra. A dziedzictwo mojego syna zostało zagarnięte. Doprawdy nie wyobrażam
sobie, żeby Pwyll z Rubinów miał się przyuczać do handlu!
Ingwald doskonale ją
rozumiał. Jemu również pomysł wydawał się całkowicie niedorzeczny. Odparł
uspokajająco:
– Nie, nie po to go tu
sprowadziłem. Chcę, żeby odzyskał swój majątek i pozycję, a w przyszłości, gdy
dorośnie i nabierze sił i zręczności, mógł stać się obrońcą i opiekunem twoim,
pani, i swego rodu.
– To będzie trudne –
szepnęła Idun.
– Lecz wykonalne, droga
krewniaczko.
– Miłe, że mnie tak
nazywasz – zauważyła z uśmiechem. Ujął jej dłoń i pocałował. Zarumieniła się
lekko.
– Chciałbym, żebyś
powróciła do Ody wraz z Pwyllem i żebyście objęli rządy, należne dziedzicowi i
jego matce.
Roześmiała się.
– Chyba nie powiesz mi, że
Bredegar i Groa dobrowolnie zgodzili się ustąpić?
– Nie… ale Bredegar z
ludźmi wyruszyli przeciwko hordzie obłąkanych, która spowodowała upadek
Wierniry. Zamek prawie nie ma obrońców. Wiem, że nie możesz wystawić armii,
lecz pewnie wystarczy ci środków na gromadę żołdaków? Mnie wpuszczą na zamek, a
wtedy ja wpuszczę ciebie – was – i ludzi.
Idun wyprostowała się
gwałtownie. Przez chwilę mięła w dłoniach rąbek sukni.
– To ryzykowne – szepnęła
wreszcie.
Ingwald wzruszył
ramionami.
– Nie sądzę, że aż tak.
Okoliczności układają się aż nadto sprzyjająco. Terwagant zginął, a Tybald
wyruszył wraz z Bredegarem na tę dziką hordę. Nie sądzę, żeby mieli wrócić.
Może nawet zamkowi powitają nas z ulgą… ktoś musi kierować Rubinami.
Idun spojrzała na niego
uważnie.
– Tak chłodno o tym
mówisz. Z opowieści, które o tobie krążyły, prędzej spodziewałabym się, że
podążysz wraz z nimi w tę drogę bez powrotu. Śpiewając pieśń o odwadze i
honorze.
Ingwald roześmiał się
gorzko.
– Wygnali mnie – wyjaśnił
i nagle uświadomił sobie, że po raz pierwszy w życiu komukolwiek o tym
powiedział.
– Wszyscy mówili, że sam
wyjechałeś… że pragnąłeś sławy i zaszczytów. Choć miałam wtedy przeczucie, że
to nie do końca się tak przedstawia.
– A ty, dlaczego
zostawiłaś im chłopaka?
– Chłopaka, czyli mnie? –
uściślił głośno Pwyll. Drgnęli, zupełnie zapomnieli o jego obecności. Do tej
pory nie odezwał się ani razu. Okazało się jednak, że był obecny nie tylko
ciałem i słuchał ich bardzo uważnie. Ingwald zląkł się przez chwilę, czy nie
powiedział za dużo. Po chwili uspokoił się jednak. Ten niedorosły, nieokrzesany
chłopak był ich sojusznikiem i legitymizacją wszystkich czynów, jakie
zamierzali podjąć. I musiał zrozumieć, dlaczego obecny stan rzeczy prezentował
się właśnie w ten sposób.
– Tak, o ciebie –
potwierdziła Idun. – Doświadczałam w Odzie wielu trudności. Nie chcieli mnie
tam, a i ciebie z trudem znosili. Póki żyli Ermengarda, Eywor i Inga, jeszcze
się to jakoś układało – im zależało, żeby ród trwał, bez względu na to, co się
działo po drodze. Ale potem, Bredegar i Groa objęli wszystko we władanie, nawet
mnie nie pytając o formalną zgodę, a przecież powinni, bo choć z urodzenia nie
byłam z Rubinów, przecież mój świętej pamięci mąż, za królewską zgodą nawet!
Dał mi swoje imię i stałam się szlachcianką z nadania. Trzymałam się jednak
kurczowo miejsca, bo wiedziałam, że jeśli wyjadę, dochodzenie swoich praw i
powrót będą niemożliwe. Zmusili mnie jednak. Powiedzieli, że wiano oraz moja
oprawa wdowia mi się nie należą. Mój ślub z twoim ojcem, Pwyllu, był zawarty
naprędce, bez zachowania zwyczajów uznanych wśród szlachty. Na ogół na ślubach
odczytuje się wobec świadków dokument o przyznanym małżonce wianie i o jej
oprawie wdowiej: pieniądzach, ziemiach, dworach, klejnotach i sprzętach. Na
naszym ślubie tego nie było, jedynie urzędnik królewski po przysiędze
małżeńskiej potwierdził, że jestem odtąd żoną mojego męża i mam prawo ogłaszać,
że należę do Rubinów, a wszystko to, co spisał mój mąż, pozostaje w mocy.
– Bo tak jest –
potwierdził Ingwald. – Należysz do Rubinów poprzez małżeństwo i nikt nie ma
prawa podważać ani tego faktu, ani dziedzictwa twojego syna.
– Dodajesz otuchy swoimi
słowami, Ingwaldzie, Bredegar i Groa uważali jednak inaczej. Zażądali świadków
odczytania dokumentu. Nie mogłam ich przedstawić, bo ich nie było. Powiedzieli
mi, że wobec tego umowa ślubna jest nieważna. A Begeld zadbał o mnie i przyznał
mi wiele dworów ze swoich ziem. Nie zdążył jednak wypłacić mi wiana, a po jego
śmierci nagle okazało się, że nasze ustalenia nie miały żadnej mocy prawnej.
Podobno nie mógł przepisać żonie ziem rodowych, a jedynie swoje własne, tych
miał ponoć za mało… I tak dalej, przedstawiono mi mnóstwo powodów, dla których
miałam zostać bez dochodu i wpływu na cokolwiek. Dopiero później dowiedziałam
się, że nie była to prawda. Powiedzieli mi, że pozwolą mi zachować część z tych
ziem, jeżeli pozostawię im ciebie, Pwyllu, i wrócę do siebie. Wzdragałam się,
gdy patrzyłam w twarz zabójcy mojego męża i musiałam oddać mu mojego syna.
Pwyllu, byłeś wówczas taki maleńki. Trzymałam cię zawsze przy sobie, a oni
sarkali na mnie, że powinnam dać ci mamkę i piastunkę. Ale ty byłeś mój,
jedyny, wszystko inne było przerażające i obce, miałam jednak ciebie, byłeś
zarazem moją tarczą, ale i przekleństwem, bo trwałam tam głównie po to, byś nie
utracił swoich praw…
Pwyll słuchał tego
monologu ze wzrokiem uważnie badającym twarz matki. Trudno było powiedzieć, co
myślał i czuł. Nie uczynił żadnego ruchu, by pocieszyć lub objąć matkę. Idun
odczekała chwilę, może licząc na jakiś komentarz czy pytanie, ale nic takiego
nie nastąpiło. Podjęła więc swoją opowieść:
– Wreszcie, któregoś dnia
ludzie Groi zjawili się w naszej komnacie i po prostu wzięli ciebie Pwyllu. Jak
ty płakałeś! Jak wyciągałeś ręce do mamy! A potem Bredegar i Groa zaprosili
mnie do siebie do komnaty i zażądali niezwłocznego wyjazdu. Obiecali opiekę nad
tobą, wychowanie, odpowiadające twojej przyszłej randze, uczynienie z ciebie
wojownika i wodza Rubinów. Zobaczyłam, że nic tu po mnie. Bo czego ja cię
mogłam nauczyć? Rachowania i negocjacji handlowych? Może za wcześnie, ale poddałam
się i wyjechałam. Nie pożegnałam się wtedy z tobą, nie pozwolono mi.
Przebywałeś w komnacie wśród zaufanych Groi. Pozwolili mi łaskawie zachować
tytuł szlachecki, ale nawet te sprzęty, które przywiozłam ze sobą jako panna
młoda lub które Begeld kupił za mój posag, musiały pozostać w Odzie, bo podobno
„posag to dar panny dla rodu”. Nie miałam nikogo, ojciec i matka nie mogliby mi
pomóc. Więc wróciłam, prawie tak jak stałam, jedynie z osobistymi rzeczami.
Szczęściem, rodzice jeszcze żyli i, widząc, co się stało, upoważnili mnie do
wszelkich operacji handlowych, tak więc mogłam po ich śmierci przejąć ich
dorobek, choć oczywiście łączyło się z to z oburzeniem ze strony Rubinów, że
hańbię ród, parając się handlem. Zupełnie, jakbym miała jakikolwiek inny wybór,
poza umieraniem z głodu, oczywiście. Słyszałam, że wśród szlachty jest mnóstwo
panien bez posagu, żyjących na łasce krewnych czy wdów, którym nie pozwala się
pracować, bo to hańbi rodzinę. Nigdy nie rozumiałam i nie rozumiem, w czym
praca jest gorsza niż jej brak i dlaczego żyjąc z moich zdolności do handlu,
miałabym hańbić kogokolwiek. Więc nie zważając na kolejne awantury i
ponaglenia, wdrożyłam się do kupiectwa i przeprowadziłam kilka transakcji. To
oczywiście stanowiło dobry pretekst do odebrania mi resztki tych ziem po
Begeldzie, które jeszcze zachowałam. Bo niby utraciłam już wszelkie prawa do
szlachectwa. Bez sądu, bez wyroku, po prostu na mocy faktów dokonanych… Ale,
jak widzicie, żyję dostatnio, wiadomo, kto sprzedaje lustra, ten nie cierpi biedy.
Tutaj jestem wśród swoich, mój głos w Kormie się liczy. A w Odzie? Byłabym
tylko parweniuszką, choć przecież wciąż pieczętuję się jako Idun z Rubinów i
nie zmienię tego nigdy, bo przyjęłam to imię jako własne.
Ingwald był wstrząśnięty
jej opowieścią, a jeszcze bardziej widokiem mówiącej. Chwilami zaciskała mocno
powieki, by po chwili wbić w rozmówcę wyzywające spojrzenie. Piękny głos na
przemian wznosił się, opadał, załamywał i nabierał mocy. Z każdą chwilą jego
właścicielka wydawała się Ingwaldowi coraz bardziej zachwycająca. Bezwiednie
przysunął fotel nieco bliżej. Idun pochyliła się blisko ku niemu. Kosmyk jej
jasnych włosów wymknął się spod siateczki i delikatnie łaskotał go po grzbiecie
dłoni. Czuł delikatny zapach olejku różanego.
Ingwald odetchnął i mocnym
głosem powiedział:
– Widzę teraz, że w dobry
czas wróciłem do Janaru. Za młodu mówiono nam, że rycerz to ten, kto broni
słabszych i w szczególnej opiece ma wdowy i sieroty. Zawsze o tym pamiętałem,
kilka razy wypełniłem ten obowiązek, ale nigdy w Janarze i nawet nigdy nie
przypuszczałem, że będę musiał podjąć się bronienia słabszych przed moim
własnym krewnym.
Idun potaknęła. Oczy jej
błyszczały.
– Wrócisz do domu, synu –
powiedziała.
Pwyll wpatrywał się w
posadzkę i milczał
Iii czekamy teraz wreszcie na porządną bijatykę :D
OdpowiedzUsuńPrzewidywana w następnej wrzutce, aczkolwiek spisałam ją głównie z kronikarskiego obwiązku, bo nie umiem w bitwy ;)
Usuń