sobota, 23 maja 2020

Podzielona Kraina - IV.9


Ludzie Idun zajęli się końmi, a podróżni zostali uprzejmie poprowadzeni schodami w kierunku komnat. Dom wyraźnie dzielił się na część handlową na parterze i mieszkalną na górnych piętrach. Dystyngowany, stary sługa głębokim głosem poprosił, by zechcieli łaskawie usadowić się na krzesłach, tymczasem on poprosi panią. Ten wie, dla kogo służy, pomyślał Ingwald i zadumał się nad tym, jak nieraz łatwo jest rozpoznać ludzi związanych długo z domem: upodabniają się do swoich państwa, przejmują ich zwyczaje i w pewnym sensie nasiąkają duchem siedziby.
Czekali, podziwiając obrazy na ścianach i wzorzyste tapety. Ingwaldowi komnaty spodobały się niemal od pierwszej chwili. Nie było tu nadmiaru w podkreślaniu bogactwa, za to panowały umiar i wkomponowane w przestrzeń drobiazgi, których artyzm uwydatniał się właśnie dzięki prostocie tła. Na przykład rzeźbione w kwiaty drzwi albo malowidła na kaflach pieca w rogu komnaty – Ingwald aż wstał, by się im lepiej przyjrzeć. Kolorowe i delikatne alegorie pór roku zachwycały go finezją wykonania.
W tej komnacie można by uczyć młodzież sztuki, pomyślał i odwrócił się do Pwylla, by wskazać mu malowidła i wzory. Nie zdążył jednak, bo sługa otworzył drzwi i powiedział donośnie:
– Pani prosi.
Ingwald podniósł się, nakazał Geirmundowi zostać, a Pwyllowi zaś iść za sobą. Wkroczyli więc do komnaty, która wyglądała jak gabinet solidnego kupca. Widać było, że pergaminy, kałamarz i pióro, leżące na sekretarzyku, pozostawały w użyciu. Na półkach pyszniły się wagi, mapy, szkatuły i księgi rachunkowe. Pośrodku, na aksamitnym dywanie, stała uśmiechnięta Idun.
Rycerz zawahał się, gdy ich spojrzenia się zetknęły. Była jeszcze piękniejsza niż ją zapamiętał. Duże orzechowe oczy spoglądały na niego z porcelanowo białej twarzy. Włosy koloru pszenicy upięła w kok i otoczyła srebrną siateczką. Tak samo srebrny był naszyjnik z Rubinem, który pysznił się na jej dekolcie. To była jedyna ozdoba do czarnej, prostej sukni. Ingwald pomyślał, że zazwyczaj, zwłaszcza u kobiet, czas zabiera piękno wraz z młodością. Ale stojącej przed nim kobiety to prawo zdawało się w ogóle nie dotyczyć: wiek, zamiast zabrać, dodał jej wdzięku, siły i czaru.
Przez moment Idun spoglądała na Ingwalda. Uśmiechnęła się i przeniosła wzrok na syna. Pwyll stał i wpatrywał się w nią, jakby usiłował dopasować to zjawisko przed nim do znanego mu od dawna pojęcia matki. Potem podszedł do niej, skłonił się i pocałował ją w rękę. Ona położyła mu swoją białą dłoń na głowie i tak trwali przez chwilę, a potem odsunęli się od siebie na stosunkowo dużą odległość. Teraz, gdy widział ich oboje razem, Ingwald jeszcze raz przekonał się o ich wzajemnym podobieństwie, również w dystansie, jaki zachowywali wobec siebie. Spotkanie matki i syna po tylu latach nie mogło być pełne prawdziwej czułości i przywiązania – przecież zupełnie nie znali siebie nawzajem. Jednak wiele osób na ich miejscu spróbowałoby chociaż uczynić zadość konwenansom: udawać uczucia, które nie mogły istnieć. Ale oni oboje nie odczuwali takiej potrzeby – i, odrzucając wszelkie pozory, zachowywali nie jak ktoś mógłby oczekiwać po matce i synu, tylko według tego, czym byli dla siebie naprawdę – dwojgiem obcych ludzi.
Wreszcie Idun powiedziała:
– Witaj, synu. Witaj, Ingwaldzie z Rubinów. Wreszcie się ponownie spotykamy, choć w innych okolicznościach niż ostatnim razem. Zechciejcie usiąść, proszę. Każę przynieść wam poczęstunek.
Głos miała niższy niż zapamiętał, już nie dziewczęcy, ale wciąż dźwięczny i głęboki. Zapewne bardzo dobrze śpiewała.
Do licha, myślał Ingwald, spotkałem tyle dam, żon i córek rycerzy i dostojników, ale żadna z nich nie była tak wytworna, tak arystokratyczna, jak ta córka kupca!
Tymczasem usiedli w wygodnych fotelach i ujęli w dłonie puchary z winem. Pwyll w drodze już zdążył przywyknąć do innego otoczenia niż dotychczas, ale wciąż jeszcze nie oswoił się zupełnie i trzymał swój puchar ze zbytnią ostrożnością. Matka zdawała się tego nie zauważać.
– Zatem, panowie – podjęła Idun – przyjechaliście. Rada jestem, widząc tu mojego syna, dziedzica swego ojca. Zarówno mnie, jak i jego, bezprawnie oszukano. Wdzięczna ci jestem, Ingwaldzie, żeś ujął się za nami i cieszę się, że mój syn jest przy mnie, znajdzie tu dom i opiekę, oczywiście. Przyznam, że byłam zaskoczona twoim listem wysłanym przez sieć. Gdyby nie były to sieci Auduna, podejrzewałabym podstęp, ale ten człowiek jest jednym z nielicznych, którym jeszcze ufam.
– Rad jestem, że i mnie zdecydowałaś się zaufać, pani.
Idun z godnością skinęła głową i podjęła spokojnie.
– Zrobiłam, czego żądałeś, a ty w zamian zwróciłeś mi syna. Natomiast nie wiem, czego ode mnie oczekujesz względem dalszych kroków. Jestem wdową po dziedzicu Rubinów, a mój syn sam jest dziedzicem, natomiast żeby się utrzymać, muszę, tak jak moi rodzice, sprzedawać lustra. A dziedzictwo mojego syna zostało zagarnięte. Doprawdy nie wyobrażam sobie, żeby Pwyll z Rubinów miał się przyuczać do handlu!
Ingwald doskonale ją rozumiał. Jemu również pomysł wydawał się całkowicie niedorzeczny. Odparł uspokajająco:
– Nie, nie po to go tu sprowadziłem. Chcę, żeby odzyskał swój majątek i pozycję, a w przyszłości, gdy dorośnie i nabierze sił i zręczności, mógł stać się obrońcą i opiekunem twoim, pani, i swego rodu.
– To będzie trudne – szepnęła Idun.
– Lecz wykonalne, droga krewniaczko.
– Miłe, że mnie tak nazywasz – zauważyła z uśmiechem. Ujął jej dłoń i pocałował. Zarumieniła się lekko.
– Chciałbym, żebyś powróciła do Ody wraz z Pwyllem i żebyście objęli rządy, należne dziedzicowi i jego matce.
Roześmiała się.
– Chyba nie powiesz mi, że Bredegar i Groa dobrowolnie zgodzili się ustąpić?
– Nie… ale Bredegar z ludźmi wyruszyli przeciwko hordzie obłąkanych, która spowodowała upadek Wierniry. Zamek prawie nie ma obrońców. Wiem, że nie możesz wystawić armii, lecz pewnie wystarczy ci środków na gromadę żołdaków? Mnie wpuszczą na zamek, a wtedy ja wpuszczę ciebie – was – i ludzi.
Idun wyprostowała się gwałtownie. Przez chwilę mięła w dłoniach rąbek sukni.
– To ryzykowne – szepnęła wreszcie.
Ingwald wzruszył ramionami.
– Nie sądzę, że aż tak. Okoliczności układają się aż nadto sprzyjająco. Terwagant zginął, a Tybald wyruszył wraz z Bredegarem na tę dziką hordę. Nie sądzę, żeby mieli wrócić. Może nawet zamkowi powitają nas z ulgą… ktoś musi kierować Rubinami.
Idun spojrzała na niego uważnie.
– Tak chłodno o tym mówisz. Z opowieści, które o tobie krążyły, prędzej spodziewałabym się, że podążysz wraz z nimi w tę drogę bez powrotu. Śpiewając pieśń o odwadze i honorze.
Ingwald roześmiał się gorzko.
– Wygnali mnie – wyjaśnił i nagle uświadomił sobie, że po raz pierwszy w życiu komukolwiek o tym powiedział.
– Wszyscy mówili, że sam wyjechałeś… że pragnąłeś sławy i zaszczytów. Choć miałam wtedy przeczucie, że to nie do końca się tak przedstawia.
– A ty, dlaczego zostawiłaś im chłopaka?
– Chłopaka, czyli mnie? – uściślił głośno Pwyll. Drgnęli, zupełnie zapomnieli o jego obecności. Do tej pory nie odezwał się ani razu. Okazało się jednak, że był obecny nie tylko ciałem i słuchał ich bardzo uważnie. Ingwald zląkł się przez chwilę, czy nie powiedział za dużo. Po chwili uspokoił się jednak. Ten niedorosły, nieokrzesany chłopak był ich sojusznikiem i legitymizacją wszystkich czynów, jakie zamierzali podjąć. I musiał zrozumieć, dlaczego obecny stan rzeczy prezentował się właśnie w ten sposób.
– Tak, o ciebie – potwierdziła Idun. – Doświadczałam w Odzie wielu trudności. Nie chcieli mnie tam, a i ciebie z trudem znosili. Póki żyli Ermengarda, Eywor i Inga, jeszcze się to jakoś układało – im zależało, żeby ród trwał, bez względu na to, co się działo po drodze. Ale potem, Bredegar i Groa objęli wszystko we władanie, nawet mnie nie pytając o formalną zgodę, a przecież powinni, bo choć z urodzenia nie byłam z Rubinów, przecież mój świętej pamięci mąż, za królewską zgodą nawet! Dał mi swoje imię i stałam się szlachcianką z nadania. Trzymałam się jednak kurczowo miejsca, bo wiedziałam, że jeśli wyjadę, dochodzenie swoich praw i powrót będą niemożliwe. Zmusili mnie jednak. Powiedzieli, że wiano oraz moja oprawa wdowia mi się nie należą. Mój ślub z twoim ojcem, Pwyllu, był zawarty naprędce, bez zachowania zwyczajów uznanych wśród szlachty. Na ogół na ślubach odczytuje się wobec świadków dokument o przyznanym małżonce wianie i o jej oprawie wdowiej: pieniądzach, ziemiach, dworach, klejnotach i sprzętach. Na naszym ślubie tego nie było, jedynie urzędnik królewski po przysiędze małżeńskiej potwierdził, że jestem odtąd żoną mojego męża i mam prawo ogłaszać, że należę do Rubinów, a wszystko to, co spisał mój mąż, pozostaje w mocy.
– Bo tak jest – potwierdził Ingwald. – Należysz do Rubinów poprzez małżeństwo i nikt nie ma prawa podważać ani tego faktu, ani dziedzictwa twojego syna.
– Dodajesz otuchy swoimi słowami, Ingwaldzie, Bredegar i Groa uważali jednak inaczej. Zażądali świadków odczytania dokumentu. Nie mogłam ich przedstawić, bo ich nie było. Powiedzieli mi, że wobec tego umowa ślubna jest nieważna. A Begeld zadbał o mnie i przyznał mi wiele dworów ze swoich ziem. Nie zdążył jednak wypłacić mi wiana, a po jego śmierci nagle okazało się, że nasze ustalenia nie miały żadnej mocy prawnej. Podobno nie mógł przepisać żonie ziem rodowych, a jedynie swoje własne, tych miał ponoć za mało… I tak dalej, przedstawiono mi mnóstwo powodów, dla których miałam zostać bez dochodu i wpływu na cokolwiek. Dopiero później dowiedziałam się, że nie była to prawda. Powiedzieli mi, że pozwolą mi zachować część z tych ziem, jeżeli pozostawię im ciebie, Pwyllu, i wrócę do siebie. Wzdragałam się, gdy patrzyłam w twarz zabójcy mojego męża i musiałam oddać mu mojego syna. Pwyllu, byłeś wówczas taki maleńki. Trzymałam cię zawsze przy sobie, a oni sarkali na mnie, że powinnam dać ci mamkę i piastunkę. Ale ty byłeś mój, jedyny, wszystko inne było przerażające i obce, miałam jednak ciebie, byłeś zarazem moją tarczą, ale i przekleństwem, bo trwałam tam głównie po to, byś nie utracił swoich praw…
Pwyll słuchał tego monologu ze wzrokiem uważnie badającym twarz matki. Trudno było powiedzieć, co myślał i czuł. Nie uczynił żadnego ruchu, by pocieszyć lub objąć matkę. Idun odczekała chwilę, może licząc na jakiś komentarz czy pytanie, ale nic takiego nie nastąpiło. Podjęła więc swoją opowieść:
– Wreszcie, któregoś dnia ludzie Groi zjawili się w naszej komnacie i po prostu wzięli ciebie Pwyllu. Jak ty płakałeś! Jak wyciągałeś ręce do mamy! A potem Bredegar i Groa zaprosili mnie do siebie do komnaty i zażądali niezwłocznego wyjazdu. Obiecali opiekę nad tobą, wychowanie, odpowiadające twojej przyszłej randze, uczynienie z ciebie wojownika i wodza Rubinów. Zobaczyłam, że nic tu po mnie. Bo czego ja cię mogłam nauczyć? Rachowania i negocjacji handlowych? Może za wcześnie, ale poddałam się i wyjechałam. Nie pożegnałam się wtedy z tobą, nie pozwolono mi. Przebywałeś w komnacie wśród zaufanych Groi. Pozwolili mi łaskawie zachować tytuł szlachecki, ale nawet te sprzęty, które przywiozłam ze sobą jako panna młoda lub które Begeld kupił za mój posag, musiały pozostać w Odzie, bo podobno „posag to dar panny dla rodu”. Nie miałam nikogo, ojciec i matka nie mogliby mi pomóc. Więc wróciłam, prawie tak jak stałam, jedynie z osobistymi rzeczami. Szczęściem, rodzice jeszcze żyli i, widząc, co się stało, upoważnili mnie do wszelkich operacji handlowych, tak więc mogłam po ich śmierci przejąć ich dorobek, choć oczywiście łączyło się z to z oburzeniem ze strony Rubinów, że hańbię ród, parając się handlem. Zupełnie, jakbym miała jakikolwiek inny wybór, poza umieraniem z głodu, oczywiście. Słyszałam, że wśród szlachty jest mnóstwo panien bez posagu, żyjących na łasce krewnych czy wdów, którym nie pozwala się pracować, bo to hańbi rodzinę. Nigdy nie rozumiałam i nie rozumiem, w czym praca jest gorsza niż jej brak i dlaczego żyjąc z moich zdolności do handlu, miałabym hańbić kogokolwiek. Więc nie zważając na kolejne awantury i ponaglenia, wdrożyłam się do kupiectwa i przeprowadziłam kilka transakcji. To oczywiście stanowiło dobry pretekst do odebrania mi resztki tych ziem po Begeldzie, które jeszcze zachowałam. Bo niby utraciłam już wszelkie prawa do szlachectwa. Bez sądu, bez wyroku, po prostu na mocy faktów dokonanych… Ale, jak widzicie, żyję dostatnio, wiadomo, kto sprzedaje lustra, ten nie cierpi biedy. Tutaj jestem wśród swoich, mój głos w Kormie się liczy. A w Odzie? Byłabym tylko parweniuszką, choć przecież wciąż pieczętuję się jako Idun z Rubinów i nie zmienię tego nigdy, bo przyjęłam to imię jako własne.
Ingwald był wstrząśnięty jej opowieścią, a jeszcze bardziej widokiem mówiącej. Chwilami zaciskała mocno powieki, by po chwili wbić w rozmówcę wyzywające spojrzenie. Piękny głos na przemian wznosił się, opadał, załamywał i nabierał mocy. Z każdą chwilą jego właścicielka wydawała się Ingwaldowi coraz bardziej zachwycająca. Bezwiednie przysunął fotel nieco bliżej. Idun pochyliła się blisko ku niemu. Kosmyk jej jasnych włosów wymknął się spod siateczki i delikatnie łaskotał go po grzbiecie dłoni. Czuł delikatny zapach olejku różanego.
Ingwald odetchnął i mocnym głosem powiedział:
– Widzę teraz, że w dobry czas wróciłem do Janaru. Za młodu mówiono nam, że rycerz to ten, kto broni słabszych i w szczególnej opiece ma wdowy i sieroty. Zawsze o tym pamiętałem, kilka razy wypełniłem ten obowiązek, ale nigdy w Janarze i nawet nigdy nie przypuszczałem, że będę musiał podjąć się bronienia słabszych przed moim własnym krewnym.
Idun potaknęła. Oczy jej błyszczały.
– Wrócisz do domu, synu – powiedziała.
Pwyll wpatrywał się w posadzkę i milczał

2 komentarze:

  1. Iii czekamy teraz wreszcie na porządną bijatykę :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przewidywana w następnej wrzutce, aczkolwiek spisałam ją głównie z kronikarskiego obwiązku, bo nie umiem w bitwy ;)

      Usuń

Epilog

Epilog   Hredrik wsunął ręce pod jej koszulę i łapczywie szukał ust kochanki, ale Gyrda odsunęła się, wstała i zawiązała tasiemkę u piersi. ...