W porównaniu z ogromną
armią Bredegara przeciwnicy wyglądali wręcz żałośnie, aż co ambitniejsi
szlachcice zaczęli sarkać, że zwycięstwo nad takim plugastwem to żadna chwała,
a wręcz nawet hańba: potem będzie się mówiło, że dzielni wojownicy pokonali
bezbronnych podczas tanecznej zabawy. Bredegar zgromił wzrokiem jątrzących, ale
gdyby nie Audun, który za pomocą swych sieci prześledził całą drogę do
Wierniry, pana na Odzie również ogarnęłyby wątpliwości.
Istotnie, z daleka
wyglądało to tak, jakby nieco ponad pięciuset nieuzbrojonych ludzi zebrało się
na polanie nad Ścianką i postanowiło uczcić powracającą wiosnę tańcami i
śpiewem. Mężczyźni, kobiety i dzieci poruszali się nieustannie: tworzyli kręgi
i korowody, wyginali ciała w nienaturalne pozycje, podrygiwali lub wirowali
wokół własnej osi. Gdy jednak czoło armii zbliżyło się do brodu na Ściance
niemal na odległość strzału z łuku, najwięksi sceptycy musieli przekonać się,
że w tej grupie ludzi działo się coś nienaturalnego. Nikt z nich nie zareagował
na ukazanie się armii na horyzoncie. Nie rozległy się żadne okrzyki, piski,
wieśniacy nie rozbiegli się na boki. Dalej wykonywali swoje figury dziwacznego
tańca. Jak mechanizm nakręconego zegara, w którym wszystko musiało poruszać się
w ściśle określonym rytmie i nic nie mogło się zaciąć, tak ludzie ci wykonywali
swoje bezsensowne gesty z dziwną precyzją.
Bredegarowi serce zabiło
mocniej. Od tych paru miesięcy, podczas których zdecydował się włączyć czynniej
w życie polityczne kraju, czuł, że wreszcie zaczął dokonywać naprawdę wielkich
czynów. Jakby mu łuski spadły z oczu: mógł patrzeć szerzej, decydować, wywierać
wpływ, zmieniać bieg spraw wokół siebie. Obok niego, po prawej zasiadał na
bojowym koniu Tybald, po lewej Audun. Tuż za nimi ustawili się chorążowie.
Proporzec z Rubinem łopotał na wietrze. Bredegar nagle poczuł się dumny, że syn
może stać u jego boku w dniu, w którym jego ojciec znajdował się u szczytu
chwały: jako mąż, który nie wahał się poprowadzić innych do ocalenia kraju.
Widząc taką gromadkę na łące, w duchu zaśmiał się z króla, który pozwalał tak
nielicznym wyrządzać tak wielkie szkody. Sztandary jego ludzi dumnie łopotały
na wietrze, konie rwały się do boju, zbroje i broń błyszczały w słońcu, tak jak
oczy młodych, spragnionych sławy. Już widział oczami wyobraźni, jak kawaleria w
mgnienie oka rozprawia się z tą hałastrą i jak jego ludzie ruszają dalej, po
drodze, wiwatując, przyłączają się do nich inni, potem otwierają się przed nimi
bramy kolejnych miast i zamków, aż w końcu, jako zwieńczenie wszystkiego, armia
dociera do samego Jaskółczego Gniazda...
Prędko się jednak
otrząsnął, przywołał dowódców i wydał rozkazy. Armia przekraczała bród i
formowała szyk. Ktoś zaczął nucić starą Pieśń o rozpruwaniu brzuchów, po
chwili podchwycili ją wszyscy, i konni, i piesi – wiedziano, że w tym starciu
jeńców brać się nie będzie. Zresztą, jakiego okupu można się spodziewać po
chłopach?
A tamci, jak zamknięci w
zaczarowanym świecie z dawnych opowieści, nadal tańczyli do niesłyszalnej
melodii.
Gdy przebrzmiała ostatnia
zwrotka starej pieśni, łucznicy zaatakowali. Obecnym zdawało się, że niebo na
chwilę pociemniało. Rozsądek spodziewałby się, że po takim ostrzale z łuków dwu
tysięcy strzelców ludzie padną jak muchy i na łące znajdą się same trupy, a
starcie przejdzie do opowieści jako Bitwa Łuczników. Lecz tak się nie stało.
Wydawało się, że żadna ze strzał nawet nie drasnęła tańczących. Tylko ich
figury stawały się jeszcze dziwaczniejsze. Kilka serii ataków łuczników
przyniosło ten sam rezultat: wydawało się, że strzały się tych ludzi nie imają.
Gdy zabrakło już strzał w
kołczanach łuczników, a na ziemi nie pojawił się ani jeden trup, wojsko zaczęło
szeptać. W oczach niejednego wojownika pojawił się przestrach. Należało działać
szybko. Po krótkiej naradzie dowódców zapadła decyzja o szarży kawalerii. Ten i
ów jeszcze sarknął o hańbie, lecz inni uciszali malkontentów, pytając
ironicznie, czy są tacy cnotliwi, że nawet bękartów się nie dorobili.
Bredegar włożył hełm,
naciągnął rękawice, ustawił pewniej nogi w strzemionach i obejrzał się, czy
jego ludzie stali już w gotowości. Stali: jego syn, jego mag, giermek,
chorążowie i inni. Spiął więc konia i z wyciągniętym mieczem, na czele swych
ludzi, krzycząc „Odwaga!” pogalopował w stronę zagadkowej hordy wieśniaków.
Audun i Tybald trzymali się tuż za nim. Nagle z ręki maga trysnęły ogniste
promienie. Bredegar poczuł, jak iskry ze strumienia ognia osmaliły mu policzki.
Promień z zegarmistrzowską precyzją trafił w brzuch jednego z mężczyzn, który
wirował na prawej stopie. Bredegar przymknął na chwilę oczy, ale zaraz je
otworzył. Spodziewał się wrzasku, widoku i swądu płonącego ciała. Ale promień
ześlizgnął się po łachach i dosłownie rozpłynął w powietrzu.
Audun zaklął głośno.
Bredegar wyskoczył naprzód i zamachnął się mieczem na nastoletnią dziewczynę w
jednym z kręgów. Ale broń złamała się na jej ciele. Ostrze upadło pod kopyta
wierzchowca. Dziewczyna nawet nie wypuściła dłoni towarzyszy. Wokół pojawili
się inni, nacierali z okrzykami. Od tętentu koni drgała ziemia. Chorąży Adaret,
zdyszany od machania mieczem, wykrzyknął:
– Panie, cofnij się!
Ale bojowy koń Bredegara
zarżał dziko i zaczął wierzgać. Rycerz nie był w stanie utrzymać się w siodle, po
krótkiej walce zeskoczył i wpadł prosto w kotłowaninę rąk, nóg, mieczy, zbroi,
włóczni, berdyszów i buzdyganów. Podniósł się, płytowa zbroja tylko trochę
spowalniała jego ruchy. Adaret gdzieś zniknął. Bredegar usiłował odnaleźć
wzrokiem któregoś z towarzyszy, ale trudno mu było zorientować się we
wszechobecnym chaosie. Dostrzegł jednak powalone konie i trupy, nie wieśniacze,
lecz rycerskie. Zdawało mu się, że z daleka zobaczył szatę Auduna zaraz obok
zbroi Tybalda. Zaschło mu w ustach. Spróbował się przebić w tamtą stronę.
Potknął się o zwłoki jednego ze swych wasali. Obok niego leżały porzucone miecz
i pawęż. Jego własny miecz był już bezużyteczny, więc chwycił znalezioną broń i
zamachnął się na pierwszą dostrzeżoną osobę. Traf chciał, że znów była to dziewczyna.
Tańczyła w korowodzie. Ostrze, wycelowane w jej ramię, znów złamało się na pół
i spadło na podłoże. A ona otworzyła oczy i wbiła w niego niesamowite
spojrzenie zza kurtyny skołtunionych, ciemnych włosów. Minęła go, podrygując
dalej w niepojętym tańcu i jednym szybkim ruchem wyciągniętej ręki rozłupała
pawęż na pół. Rycerz odrzucił prędko zniszczony oręż. Rozpaczliwie rozglądał
się za czymkolwiek, co mogłoby go chociaż osłonić. Tymczasem za dziewczyną
nadchodził młody mężczyzna w zgrzebnej koszuli i portkach. Znalazł się tuż
przed Bredegarem. Rycerz poczuł dreszcz przerażenia na plecach. Mimo to, starał
się nie stracić głowy. Uskoczył w bok i wyciągnął mizerykordię. Błyskawicznie
ciął, celując mężczyźnie w oko, lecz i ta broń rozprysła się na kawałki, gdy
tylko zetknęła się z ciałem wieśniaka. Tamten, nie puszczając nawet rąk
towarzyszących mu kobiet, zrobił krok i nastąpił na nogę Bredegara.
Rycerz wrzasnął tak, że
przebiło to nawet wszechobecne rżenie koni, szczęk oręża i krzyki pokonanych –
ból był nie do zniesienia, gorszy nawet, niż przy złamaniu nogi. Upadł na
kolana, ciężko dysząc. Tymczasem mężczyzna minął go z obojętną miną. Nadeszła
następna kobieta, która kręcąc się w piruecie przewróciła go i nastąpiła na
drugą nogę. Ból był jeszcze straszniejszy, jeszcze bardziej dojmujący, tak, że
na chwilę go zamroczyło – to nie był ciężar człowieka lecz głazu, góry,
kamiennej budowli… Opadł bezwładnie, spocony, dyszący, błagając w myślach o
całkowitą utratę przytomności, która pozwoliłaby mu nie czuć tak strasznego
bólu. Wokół nikt nie zwracał na niego uwagi, podobnie jak on leżących i
krzyczących było coraz więcej. Pachołkowie, giermkowie, włócznicy, łucznicy,
chorążowie, mag – wszyscy walczyli o życie wśród zadeptujących ich istot,
których już chyba nie można było nazwać ludźmi. Nieliczni, stojący jeszcze na
nogach, za wszelką cenę usiłowali się na nich utrzymać. Na koniu nie pozostał
nikt. Gdy Bredegar odwrócił z trudem głowę, napotkał szkliste spojrzenie
powalonego Adareta, ściskającego w ręce drzewce z proporcem Rubinów.
Każdy zapomniał już o
hańbie. Myślał jedynie o własnym ocaleniu.
Tymczasem kobieta przeszła
obok obojętnie i nadszedł kolejny mężczyzna z nieruchomym grymasem na twarzy.
Stawiał kroki raz w lewo, raz w prawo, kiwał się w tył i w przód.
Zrobił nieco ukośny krok –
i Bredegar poczuł, jak ciężka stopa miażdży mu żołądek, wątrobę i jelita, jak
łamie mu żebra, jak chyba przebija na wylot przez ciało, dochodząc aż do
kręgosłupa. Zrobiło mu się czerwono przed oczami, krzyczał tak, jak jeszcze
nigdy w życiu. A mężczyzna szedł dalej w korowodzie podobnych mu dziwnych
istot, obojętnych na ból, które zadawały. Z nieba zaczął padać deszcz, jakby
miłosierna pogoda chciała zaoszczędzić skazańcom odrobiny męki. Bredegar
otworzył usta i łapczywie chwytał krople, trafiające mu do ust.
Następna dziewczyna z
korowodu podążała według rytmu: krok – i obrót wokół własnej osi, krok – i
obrót… Gdy wykonywała ostatni piruet, jej mokra zgrzebna suknia musnęła rycerza
w zakrzepły od krwi policzek.
Ostatnim widokiem, jaki
Bredegar ujrzał w życiu, była ubłocona, drobna stopa ze zrogowaciałą podeszwą,
wisząca tuż nad jego oczami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz