Siedzieli na koniach.
Rohałt przy swym nowym rumaku, w pięknych szatach, starannie ogolony
prezentował się tak okazale, jak chyba jeszcze nigdy w życiu. Jego trzech
towarzyszy zasiadało już na swych wierzchowcach. Czekali cierpliwie.
– Jacy oni piękni! –
westchnęła Świetlana.
Blancheflor milczała,
ogarnięta nagłym wzruszeniem. To mój mąż, uświadomiła sobie. Chciała do niego
podbiec, ucałować go i uściskać, ale powstrzymała się. Cała okolica przybyła,
by pożegnać Rohałta. Już każdy zdążył objąć go, życzyć mu wszystkiego dobrego i
zapłakać ze wzruszenia. Teraz patrzyli na niego i spodziewali się, że zaraz,
zgodnie z pradawnym obyczajem, nakaże, by wszyscy usiedli na chwilę przed
drogą, ukłoni się w pas na cztery strony świata, przeprosi obecnych i ucałuje
świętą ziemię.
Blancheflor również o tym
myślała, ale z przestrachem. Nie rób tego, błagała go w myślach. Nie teraz, gdy
dołączasz do tych, do których z urodzenia przynależymy. Zostawiasz Nawę. Nie
rób tego!
Rohałt wahał się przez
chwilę. Rozejrzał się bezradnie. Zrobił ruch, jakby zamierzał uklęknąć, ale
powstrzymał się.
– Panie, wsiadasz? –
zawołał Egil z wysoka.
– Tak – odparł. Nagle
zdecydowany, przytulił Olwen, ucałował w policzek Blancheflor i wskoczył na
konia. Skinął głową obecnym i powiedział:
– Możemy jechać.
– Więc jedźmy – zarządził
Egil.
Konie ruszyły. Mieszkańcy
wioski zaczęli niespokojnie szeptać.
Olwen powiedziała:
– Ojciec nie zrobili tego,
co trzeba.
– Tam, gdzie jedzie,
należy zachowywać się inaczej – wyjaśniła Blancheflor pogodnie i szybkim ruchem
poprawiła córce kaptur.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz