niedziela, 28 czerwca 2020

Podzielona Kraina - V.9

Olwen w skupieniu narysowała krąg wokół posągu, rzuciła skórzane okrycie na ziemię i usiadła na nim. Morholt stanął obok. W rześkim, czystym powietrzu obojgu oddychało się lekko. Z ust wylatywały im białe obłoczki pary, dołączając do tych na niebie, które z rzadka przemykały, na przemian zasłaniając i odsłaniając gwiazdy i księżyc.

– Niedobrze. Pełnia – zauważył Morholt.

Dziewczynka nic nie powiedziała, spojrzała tylko na księżycowe promienie i wyciągnęła ku nim rękę, jakby chciała ją posrebrzyć.

Posąg niespokojnie poruszał oczami.

Trwała cisza. Wierzchołki Kopca Lilli i małych kopczyków odbijały blask księżycowych promieni. Zdawało się, że teraz, w tym miejscu, istniały tylko dwa kolory: szary i księżycowy.

Cienie drgnęły. Olwen wstała powoli.

Ciemność zdawała się zagęszczać i formować. Pojawił się trzeci kolor: żółtych, błyszczących oczu.

Groteskowe istoty wyłoniły się z szarości i zbliżały powoli do granicy kręgu.

Były różne. Włochate, rogate diabły. Wisielcy z połamanymi szyjami. Topielice w wodorostach. Olbrzymie ropuchy z oczami jak młyńskie koła. Była ich nieprzebrana ilość. Najpierw spokojnie, potem coraz gwałtowniej próbowały przekroczyć granice kręgu. Syczały, krzyczały, wyzywały Olwen i Morholta. Ale każdej z tych istot dziewczynka z niezmąconym spokojem patrzyła prosto w oczy i wytrzymywała ich straszny wzrok tak długo, aż przeciwnik cofał się spod linii, wyznaczającej krąg, po czym znikał powoli w macierzystej ciemności.

Tak mijała godzina za godziną. Olwen, czujna, napięta, coraz bledsza, nie zachwiała się ani razu. Istoty napływały z każdej ze stron. Stawały się coraz większe i bardziej przerażające: gigantyczny kruk. Wielki wąż w koronie i jego wężowe sługi wraz z nim. Wilki. Już nie odchodziły, tylko otaczały krąg coraz ciaśniejszą ścianą, a za nimi pojawiały się wciąż nowe, wychodzące ze swych wierzb, widmowych młynów, niespokojnych jezior, mórz i innych, dawno zapomnianych grobów.

Księżyc przesuwał się powoli po niebie, oświetlając coraz to nowe szczegóły tej ruchliwej hałastry.

Morholtowi zrobiło się duszno. Istoty wyciągały ręce, usiłując sięgnąć za linię kręgu. Zawodziły, śmiały się, groziły, sapały, przesuwały we wszystkich kierunkach. Olwen wciąż trzymała głowę prosto. Mężczyzna zauważył, że lewa, biała ręka zaczęła jej lekko drżeć.

Przybył człowiek-zwierz w swym skórzanym odzieniu. Stanął nieopodal Morholta i wyszczerzył kły.

A potem zjawili się tamci troje: kobieta z jabłkiem w ręce, dziewczynka z falującymi włosami i mężczyzna w szacie maga. Olwen krzyknęła i instynktownie przywarła do swego towarzysza. Morholt nie wiedział, kim są ci ludzie, lecz był świadom, że należało działać szybko. Bardzo szybko.

– Już blisko do piania koguta! – powiedział i ścisnął jej rękę.

Olwen odetchnęła i zbliżyła się do krawędzi kręgu, wciąż z dłonią w dłoni Morholta. Tamci troje stali tuż przed nią. Z wahaniem podniosła głowę i po kolei popatrzyła każdemu z nich w oczy. Kobieta z jabłkiem w ręce uśmiechnęła się i powiedziała dalekim głosem:

– Piękna gromada pod moim grobowcem. Chcesz do niej dołączyć?

I ku przerażeniu Morholta, swobodnie przeszła przez linię kręgu. Olwen stała jak sparaliżowana.

Wszystko stracone, pomyślał.

Kobieta wyciągnęła dłoń do szyi dziewczynki i chwyciła palcami nitkę woreczka.

– Nasza jesteś – powiedziała.

Morholt gwałtownie odtrącił jej dłoń.

– Ty?! – krzyknęła.

I w tejże chwili zapiał kogut.

W mgnieniu oka zostali we troje: Olwen, Morholt i Holdr, już w swojej postaci. Wstał, oszołomiony i drżący. Rzucał wokół siebie zalęknione spojrzenia. Wyszeptał:

– Chodźmy… chodźmy stąd…

– Już, już – powiedział Morholt uspokajająco i położył mu dłoń na ramieniu. Holdr przyjął ten gest z wdzięcznością.

Olwen podniosła z ziemi swoje okrycie i chciała narzucić je na chłopaka, ale Morholt ją ubiegł i przykrył go własnym. Holdr podziękował krótko skinieniem głowy. Zęby mu szczękały. Zaczęli iść w kierunku zamku. Zmęczona Olwen wlokła się na końcu. Po chwili Morholt dołączył do niej. Wschodzące słońce oświetliło jej twarz: normalną z prawej, białą z lewej strony.

– Wiem, kim są – powiedziała cicho Olwen do Morholta.

– I ja też czegoś się dowiedziałem – odparł.

Dotarli nad morski brzeg. W wodzie odbijały się światła porannej zorzy.

– Czego się dowiedzieli?

– Kim się staniesz.

– Kim?

– Władczynią. Ja cię nią uczynię.

– Nie chcę być żadną królową. Musi mieszkać w Kormie, a to daleko.

Morholt uśmiechnął się. Oczy mu płonęły.

– Olwen. Od dziś mam prawo do twojego życia.

– Tak, wiem. Nie tylko oni mają. I rodzice, i Wiedźma…

– Poczekam na swoją kolej. Zresztą, musisz dorosnąć. A gdy będziesz starsza, odnajdę cię, a ty będziesz musiała usłuchać wezwania. Już wiem, że to ciebie szukałem.

– Po co im ja?

– Mówiłem: by zostać władczynią. Władczynią dwóch światów.

Przed wejściem do zamku przywitała ich Blancheflor z płonącą żagwią w ręku.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Epilog

Epilog   Hredrik wsunął ręce pod jej koszulę i łapczywie szukał ust kochanki, ale Gyrda odsunęła się, wstała i zawiązała tasiemkę u piersi. ...