Olwen w skupieniu narysowała
krąg wokół posągu, rzuciła skórzane okrycie na ziemię i usiadła na nim. Morholt
stanął obok. W rześkim, czystym powietrzu obojgu oddychało się lekko. Z ust
wylatywały im białe obłoczki pary, dołączając do tych na niebie, które z rzadka
przemykały, na przemian zasłaniając i odsłaniając gwiazdy i księżyc.
– Niedobrze. Pełnia –
zauważył Morholt.
Dziewczynka nic nie
powiedziała, spojrzała tylko na księżycowe promienie i wyciągnęła ku nim rękę,
jakby chciała ją posrebrzyć.
Posąg niespokojnie
poruszał oczami.
Trwała cisza. Wierzchołki
Kopca Lilli i małych kopczyków odbijały blask księżycowych promieni. Zdawało
się, że teraz, w tym miejscu, istniały tylko dwa kolory: szary i księżycowy.
Cienie drgnęły. Olwen
wstała powoli.
Ciemność zdawała się
zagęszczać i formować. Pojawił się trzeci kolor: żółtych, błyszczących oczu.
Groteskowe istoty wyłoniły
się z szarości i zbliżały powoli do granicy kręgu.
Były różne. Włochate,
rogate diabły. Wisielcy z połamanymi szyjami. Topielice w wodorostach.
Olbrzymie ropuchy z oczami jak młyńskie koła. Była ich nieprzebrana ilość.
Najpierw spokojnie, potem coraz gwałtowniej próbowały przekroczyć granice
kręgu. Syczały, krzyczały, wyzywały Olwen i Morholta. Ale każdej z tych istot
dziewczynka z niezmąconym spokojem patrzyła prosto w oczy i wytrzymywała ich
straszny wzrok tak długo, aż przeciwnik cofał się spod linii, wyznaczającej
krąg, po czym znikał powoli w macierzystej ciemności.
Tak mijała godzina za
godziną. Olwen, czujna, napięta, coraz bledsza, nie zachwiała się ani razu.
Istoty napływały z każdej ze stron. Stawały się coraz większe i bardziej
przerażające: gigantyczny kruk. Wielki wąż w koronie i jego wężowe sługi wraz z
nim. Wilki. Już nie odchodziły, tylko otaczały krąg coraz ciaśniejszą ścianą, a
za nimi pojawiały się wciąż nowe, wychodzące ze swych wierzb, widmowych młynów,
niespokojnych jezior, mórz i innych, dawno zapomnianych grobów.
Księżyc przesuwał się
powoli po niebie, oświetlając coraz to nowe szczegóły tej ruchliwej hałastry.
Morholtowi zrobiło się
duszno. Istoty wyciągały ręce, usiłując sięgnąć za linię kręgu. Zawodziły,
śmiały się, groziły, sapały, przesuwały we wszystkich kierunkach. Olwen wciąż
trzymała głowę prosto. Mężczyzna zauważył, że lewa, biała ręka zaczęła jej
lekko drżeć.
Przybył człowiek-zwierz w
swym skórzanym odzieniu. Stanął nieopodal Morholta i wyszczerzył kły.
A potem zjawili się tamci
troje: kobieta z jabłkiem w ręce, dziewczynka z falującymi włosami i mężczyzna
w szacie maga. Olwen krzyknęła i instynktownie przywarła do swego towarzysza.
Morholt nie wiedział, kim są ci ludzie, lecz był świadom, że należało działać
szybko. Bardzo szybko.
– Już blisko do piania
koguta! – powiedział i ścisnął jej rękę.
Olwen odetchnęła i
zbliżyła się do krawędzi kręgu, wciąż z dłonią w dłoni Morholta. Tamci troje
stali tuż przed nią. Z wahaniem podniosła głowę i po kolei popatrzyła każdemu z
nich w oczy. Kobieta z jabłkiem w ręce uśmiechnęła się i powiedziała dalekim
głosem:
– Piękna gromada pod moim
grobowcem. Chcesz do niej dołączyć?
I ku przerażeniu Morholta,
swobodnie przeszła przez linię kręgu. Olwen stała jak sparaliżowana.
Wszystko stracone,
pomyślał.
Kobieta wyciągnęła dłoń do
szyi dziewczynki i chwyciła palcami nitkę woreczka.
– Nasza jesteś –
powiedziała.
Morholt gwałtownie
odtrącił jej dłoń.
– Ty?! – krzyknęła.
I w tejże chwili zapiał
kogut.
W mgnieniu oka zostali we
troje: Olwen, Morholt i Holdr, już w swojej postaci. Wstał, oszołomiony i
drżący. Rzucał wokół siebie zalęknione spojrzenia. Wyszeptał:
– Chodźmy… chodźmy stąd…
– Już, już – powiedział
Morholt uspokajająco i położył mu dłoń na ramieniu. Holdr przyjął ten gest z
wdzięcznością.
Olwen podniosła z ziemi
swoje okrycie i chciała narzucić je na chłopaka, ale Morholt ją ubiegł i
przykrył go własnym. Holdr podziękował krótko skinieniem głowy. Zęby mu
szczękały. Zaczęli iść w kierunku zamku. Zmęczona Olwen wlokła się na końcu. Po
chwili Morholt dołączył do niej. Wschodzące słońce oświetliło jej twarz:
normalną z prawej, białą z lewej strony.
– Wiem, kim są –
powiedziała cicho Olwen do Morholta.
– I ja też czegoś się
dowiedziałem – odparł.
Dotarli nad morski brzeg.
W wodzie odbijały się światła porannej zorzy.
– Czego się dowiedzieli?
– Kim się staniesz.
– Kim?
– Władczynią. Ja cię nią
uczynię.
– Nie chcę być żadną
królową. Musi mieszkać w Kormie, a to daleko.
Morholt uśmiechnął się.
Oczy mu płonęły.
– Olwen. Od dziś mam prawo
do twojego życia.
– Tak, wiem. Nie tylko oni
mają. I rodzice, i Wiedźma…
– Poczekam na swoją kolej.
Zresztą, musisz dorosnąć. A gdy będziesz starsza, odnajdę cię, a ty będziesz
musiała usłuchać wezwania. Już wiem, że to ciebie szukałem.
– Po co im ja?
– Mówiłem: by zostać
władczynią. Władczynią dwóch światów.
Przed wejściem do zamku
przywitała ich Blancheflor z płonącą żagwią w ręku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz