– Blancheflor – powiedział
cicho Rohałt do żony i ujął jej rękę.
Stali pod dziurawym murem,
okalającym zamek. Byli całkiem sami, co zdarzało im się rzadko. Jeszcze
rzadziej Rohałt zwracał się do Blancheflor jej imieniem. I nie pamiętała już,
kiedy ostatni raz zamknął jej dłoń w swojej.
Mimo to odparła gniewnym
tonem:
– Czego?
– Blancheflor – powtórzył.
A ona wyrwała rękę z jego ręki i wybuchnęła:
– Przyjechali wielcy
panowie, a ty im odmówiłeś! Ze wstydu nie wiedziałam, gdzie mam podziać oczy!
Już prawie zagrzebałam się w tej Nawie jak w mogile, już prawie straciłam
nadzieję, że kiedykolwiek z tego dzikiego miejsca wyjdzie coś dobrego… Jeden
nauczyciel się tutaj pojawił i zaraz to przeklęte miejsce go zabiło! Usycham
tutaj w dziczy i samotności, a ty, kiedy przybywają panowie i mówią: „Chodź z
nami, wywyższymy cię do równych nam”, stajesz okoniem! To już Olwen zachowuje
się mądrzej!
– Blancheflor – powiedział
– uspokój się. Pojadę.
Spojrzała na niego
nieufnie swoimi brązowymi oczami, tak podobnymi do oczu reszty Janarczyków, a
tak różnymi od oczu jej męża i córki.
– Pojedziesz?
– Tak.
– Naprawdę pojedziesz?
Skinął głową. Wówczas
roześmiała się, zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go w policzek. Objął ją
sztywno.
– Wreszcie… los się
uśmiechnął do nas. Król da nam ziemie, wychowamy Olwen jak należy, wyjadę
wreszcie stąd i…
Umilkła, widząc jego twarz
i odsunęła się.
– Cóż? – zapytała.
– Pojadę, ale stawiam
warunek.
Poczuła nagły chłód.
– Jakiż to?
– Oddasz Olwen Wiedźmie.
Cofnęła się o krok i omal
nie potknęła o wystający kamień.
– Postradałeś rozum.
– Inaczej nie pojadę.
– Ty… ty… Chcesz ją, swoją
córkę, dziedziczkę, jedyne nasze dziecko, oddać na wychowanie starej babie,
mieszkającej pod Puszczą, tak?
– Ta baba dwukrotnie
uratowała jej życie!
– I cóż z tego! Nie oddam
jej! Nigdy! Dopiero teraz stała się moja, a ty mi ją znowu chcesz zabrać!
Zdumiony, wpatrywał się w
jej twarz.
– Słucham?
Zaśmiała się histerycznie.
– Ledwo się urodziła,
twoja ukochana Miłorada dawała mi ją na chwilę do piersi – i już zabierała,
żeby wychowywać ją po swojemu. Patrzę: nosi i woła na nią „Wilczek!” albo
„Niemoja”, zawiązuje jakieś czerwone nitki, uczy zabobonów, których w moich
stronach powstydziłby się najmarniejszy żebrak… Moje własne dziecko uganiało
się za jakimiś bożętami, zbierało chwasty z wiejską dzieciarnią i nie umiało
nic, zupełnie nic! I ze wszystkim szło nie do mnie, do matki, która ją
wykarmiła, jedyną, ocalałą, własnym mlekiem i ogrzewała własną piersią, lecz do
staruszki, która nigdy nie pozwoliła mi się poczuć gospodynią w tym domu!
Musiałam sobie wywalczyć nawet prawo do nadania imienia mojemu własnemu
dziecku, bo ta przeklęta starucha nawet to potrafiła skrytykować!
Rohałt stał oniemiały i
patrzył na żonę tak, jakby widział ją pierwszy raz w życiu. Tymczasem ona
ciągnęła, jakby wszelkie tamy w jej rzece wymowy zostały zerwane:
– A teraz wreszcie umarła.
Tak, Rohałcie. Mówię: wreszcie, bo czekałam na to od lat. I ona pewnie o tym
wiedziała. Umiałam być cierpliwa, myślałam: wiek robi swoje. I doczekałam się.
Siedziałam przy ciele nieboszczki i myślałam: nareszcie. Nareszcie przyszedł
czas, by pokazać dziecku z mojej krwi, że jest kimś więcej niż mieszkanką tej
dzikiej, niepojętej krainy. Moja córka będzie naprawdę moja, odnajdziemy
wspólny język, który zaprzepaściłyśmy przez tę staruchę! A ty przychodzisz i
mówisz mi, że Olwen z Opali ma trafić pod opiekę jakiejś Wiedźmy!
Zaśmiała się gwałtownie, a
łzy pociekły jej po policzkach.
– Teraz, kiedy wreszcie
mogę się cieszyć, bo z przeklętej, kłamliwej, podstępnej staruchy zostały tylko
popioły!
Mąż uderzył ją z rozmachem
w twarz. Dotknęła bolącego policzka. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.
– I cóż? – zapytała
wreszcie spokojnym tonem.
– Olwen ma trafić pod
opiekę Wiedźmy.
– Dlaczego? Bo
wszechwiedząca Miłorada tak postanowiła?
– Bo to dziecko zagraża
sobie i innym!
– To ta kraina jest
przeklęta i dziwaczna! Gdyby urodziła się w innym miejscu, nie musiałaby
mierzyć się z takimi rzeczami jak tutaj!
– Blancheflor – Rohałt
bezskutecznie usiłował mówić spokojnie. – Sama widziałaś, co się stało. Ona
musi mieć ochronę. Sama wiesz, że bliskość Puszczy jest niebezpieczna.
– Matka ją ochroni.
Rohałt zniecierpliwił się.
– Oddasz ją w opiekę
Wiedźmie. Inaczej nie pojadę.
Odetchnęła głęboko.
– Dobrze zatem. Rób co
chcesz. Zabrałeś mi dom i krewnych, a teraz sam odjeżdżasz i wydajesz
dyspozycje co do córki, że mam jej nie mieć. Wprawdzie w rycerskich rodach
zawsze córka podlegała matce, ale tutaj wszystko jest inaczej, to już wiem.
Niech więc będzie jak zechcesz.
Odwróciła się i podążyła w
kierunku domu. Po kilku krokach obejrzała się na niego i zawołała radośnie:
– Tylko obyś nie żałował!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz