Gwiezdne konstelacje
urywały się na ciemnej plamie Puszczy. Gotier wiedział, że to nieracjonalne,
ale fakt, że znikł Kłos, pogłębił jego przygnębienie. Zdjął opończę, rozłożył
ją i spróbował zasnąć, lecz nie mógł. Cisza dzwoniła w uszach. Umilkły nawet
świerszcze. Stara Puszcza nie tylko rosła tuż obok, ale w jakimś sensie była
obecna tak, jak mógł być obecny wrogi człowiek, który niby siedzi spokojnie w
kącie tej samej komnaty i milczy, lecz zerka spode łba i sięga co jakiś czas do
ukrytej pod płaszczem broni. Niewiele dało tłumaczenie sobie, że to ułuda –
ciało wiedziało swoje: mięśnie napięły się, skóra pokryła kroplami potu, a
serce przyspieszyło. Wędrowiec kręcił się, bezskutecznie próbował kilka razy
uspokoić oddech, wreszcie dał za wygraną i wstał. Ruszył dalej, co jakiś czas
zerkając niespokojnie w lewo. Czy mu się wydawało, czy czerń zmieniła kształt?
Trzasnęła gałąź. Przyspieszył. Linia drzew przed nim wybrzuszyła się nieco i
nagle tuż przed Gotierem z cienia zmaterializował się włochaty kształt.
Wędrowiec wrzasnął i rzucił się do ucieczki, ale zobaczył to coś znów przed
sobą. Wyciągnęło łapę i niespodziewanie przemówiło:
– Zaczekaj. Potrzebujesz
przewodnika?
To był ochrypły głos,
przypominający skrzypienie dawno nie otwieranych wrót. Gotier nie odpowiedział,
z trudem łapiąc oddech. Istota w mroku powtórzyła cierpliwie:
– Chcesz dostać się na
drugą stronę. Potrzebujesz przewodnika?
Teraz ucho wędrowca
wychwyciło też dziwną melodię zdań. Brzmiało to groteskowo, ale ten dziki
człowiek – no bo przecież musiał to być człowiek, skoro przemawiał, i to po
janarsku, nieważne, że był włochaty i najprawdopodobniej brudny i obdarty –
swoim zardzewiałym głosem mówił tak, jakby chciał wyśpiewać wszystkie te słowa
i z trudem się powstrzymywał. Gotiera tak zaintrygowało to dziwaczne połączenie
dźwięków, że odzyskał równowagę.
– Tak, potrzebuję –
potwierdził.
– Mogę nim zostać –
powiedział obcy.
– Dziękuję – wymamrotał
Gotier. – Czym mógłbym ci się odwdzięczyć?
Człowiek zbliżył się nieco.
Wędrowiec w pierwszej chwili zauważył tylko jego długie, posklejane włosy i
szponiaste paznokcie. Gdy wytężył wzrok, dostrzegł również dziwny ubiór:
niedbale narzuconą skórę jakiegoś zwierzęcia, przewiązaną rzemieniem. Mag
boleśnie odczuwał fakt, że choć odświeżył wiedzę z magii bojowej po niemal
dwudziestu latach, to jednak doskwierał mu brak wyrobionych odruchów. Chociażby
ten słynny Aelorta z Wierzbni. Aelort, co było wyjątkowe wśród magów, najpierw
był rycerzem i to do tego z już ugruntowaną sławą dzielnego wojownika. Gdy
owdowiał, po uprzednich wielokrotnych próbach wyleczenia małżonki ze
śmiertelnej choroby, był pod takim wrażeniem umiejętności magów, że zdecydował
się wstąpić do Akademii, uprzednio zasiliwszy ją hojną donacją. Nie zdołał
opanować sztuki leczniczej, lecz połączył magię bojową z technikami walki
rycerskiej. Zaowocowało to między innymi głośnym „pchnięciem Aelorta” – gdy
ktoś go zaskoczył, podchodząc zbyt blisko, mag-rycerz błyskawicznym zaklęciem
połączonym z ruchem dłoni powalał nieszczęśnika na plecy i zadawał głębokie
rany. Gest ów stał się legendarny, a Aelort po śmierci stał się bogiem. Mimo
to, inne jego dokonania poszły w zapomnienie, gdyż rycerstwo skutecznie
zmonopolizowało zabijanie. Stało się to nie tyle z powodu ich własnych ambicji,
ile z tej przyczyny, że magowie w większości byli ludźmi refleksyjnymi,
sprawnymi we władaniu liczbami, substancjami i piórem, mistrzami intryg i
kronik, lecz na ogół unikającymi mieczy i noży jak morowej zarazy. Rzadkie
pojedynki magiczne spotykały się z powszechnym potępieniem. Podstęp, nie
otwarta walka – tym kierowała się większość magów. Gotier nie był wyjątkiem i
teraz bardzo wyraźnie to sobie uświadomił.
– Odebrałem już moją
zapłatę – powiedział nieznajomy i zbliżył się znów. Gotier z trudem pohamował
pragnienie ucieczki. Zęby, które dziki człowiek ukazał w uśmiechu, były jakoś
nienaturalnie długie. Oczy błyszczały zbyt żółto. Mag najchętniej odmówiłby,
lecz nie miał wyjścia – musiał znaleźć się w Nawie.
– Zgadzam się, byś został
moim przewodnikiem – powiedział. Nieznajomy stał w milczeniu bez ruchu, po czym
błyskawicznie odwrócił się, by zniknąć w gąszczu, mówiąc ochryple:
– Zatem chodź.
– Nie – powiedział Gotier,
dziwiąc się własnej stanowczości – jestem nietutejszy, a w tym miejscu czyha
wiele zagrożeń. Czy przyrzekniesz, że obronisz mnie i nie uczynisz mi krzywdy?
Sam nie wiedział, co mu
podsunęło takie słowa, które dziwnie zabrzmiałyby w Kormie, stolicy Janaru. Ile
jest warta obietnica? Ale tutaj wydawały się właściwe i tak też je chyba
odebrał nieznajomy, który odparł:
– Przyrzekam. Nie
odpowiadam jednak za krzywdy, które sprowadzisz na siebie sam.
Po tej uwadze zniknął za
drzewem. Gotier wahał się przez chwilę, lecz zacisnął zęby i, starając się
opanować dreszcze, ruszył za nim.
dobrze,że trafił na kogoś kto zna drogę :)
OdpowiedzUsuńjakiś podejrzany gość, lepiej jakby go spławił i ruszył sam w drogę
OdpowiedzUsuńpewnie to pułapka :/
OdpowiedzUsuń