Za palisadą rozszczekały
się psy, a wokół zjawiły się dzieci, które otoczyły maga ciasnym pierścieniem.
Zarejestrował w myślach ich nędzny ubiór i zachowanie, nie pasujące do wieku:
nie przepychały się, nie biegały, nie krzyczały, tylko wpatrywały się w niego
szarym, zielonymi i niebieskimi oczami. To też odróżniało je od innych
Janarczyków, których tęczówki prezentowały wszystkie odcienie brązu.
Dzieci wciąż milczały, co
kontrastowało z nieustającym ujadaniem psów. Wreszcie Gotier zapytał bezradnie:
– Czy jest tu ktoś
dorosły?
Któryś maluch pisnął:
– Pójdę po ojca! – I
pobiegł. Mag aż spocił się pod obstrzałem kilkunastu badawczych spojrzeń. Na
chwilę zwątpił, czy to na pewno były dzieci, ale prędko zdusił tę kolejną
dziwaczną myśl, jedną z tych, które ostatnio coś za często go nawiedzały. W
głowie zaraz pojawiło się logiczne, racjonalne wytłumaczenie: to wszystko z
powodu bliskości Puszczy. Zaledwie jednak przypomniał sobie o niej, znów
wróciło to koszmarne uczucie nieprzyjaznej obecności. Próbował je odegnać i
przyjrzał się uważniej dzieciom. Na szyi każdego wisiały mniej lub bardziej
brudne, płócienne woreczki. W przeciwieństwie do części garderoby zostały
wykonane nadzwyczaj starannie. Co to miało znaczyć?
Dziecko wróciło wreszcie,
prowadząc za sobą spracowanego mężczyznę, który zatrzymał wzrok na Gotierze.
Zrobił zaskoczoną minę, ale śmiało podszedł (dzieci wstrzymały oddech) i
zajrzał przybyszowi w oczy. Potem powiedział śpiewnie:
– Ma duszę. Człowiek!
Dzieci wydały zbiorowe
westchnienie ulgi, po czym rozbiegły się, popatrując na Gotiera od czasu do
czasu. Mieszkaniec Nawy uścisnął wędrowcowi prawicę, na co mag ucieszył się, że
jednak były tu znane jakieś cywilizowane obyczaje.
– Witajcie, przybyszu –
powiedział Nawiańczyk.
– Witaj... wędruję po
kraju i chciałbym tu gdzieś odpocząć. Czy znajdzie się miejsce dla mnie?
Na twarzy wieśniaka odbiło
się zwątpienie.
– Oczywiście, zapłacę –
dodał pospiesznie Gotier. – Nie wiem, czy to, co mam z sobą, może posłużyć jako
zapłata, ale mogę też odpracować...
Wieśniak przerwał:
– Idą żniwa, przyda się
każda pomoc. Tylko, wędrowny pan przybyli z daleka?
Mag przez chwilę
zastanawiał się, czy przeoczył jakieś nieoczekiwane rozmnożenie własnej osoby.
Na szczęście pamięć podsunęła mu akapit jednej z dawnych ksiąg, gdzie widniała
wzmianka o obyczajowości Nawiańczyków i trzeciej osobie w liczbie mnogiej jako
formie grzecznościowej wśród rdzennej wioskowej ludności.
– Ano – westchnął
podróżny.
– Czy ten kij to wyciosany
w Sobótkę?
– Nie – odparł kompletnie
zaskoczony wędrowiec – nie.
– A igłę mają?
– Eeee... do szycia, tak,
igłę mam.
– Usiedli przed drogą?
– Nie...
Wieśniak stał chwilę,
milczał.
– Niech wędrowny pan pójdą
do zamku.
– Do zamku?
– Przyszli z daleka... W
zamku grube mury. A tu u nas, to i nocy mogą nie przeżyć.
Wędrowiec, oszołomiony,
zapomniał podziękować. Po prostu odwrócił się na pięcie i podążył we wskazanym
kierunku. Niczego nie rozumiał. Dopiero po pewnym czasie uświadomił sobie, że
zapomniał poprosić o wodę, choć od paru godzin dręczyło go pragnienie. Przez chwilę
pomyślał, by cofnąć się nieco i zaczerpnąć z rzeki, którą tu przypłynął, lecz z
zakamarków pamięci wypłynęły słowa usłyszane tej nocy: „Jesteśmy na żywej
wodzie”. Zrezygnował więc.
A więc to jest to, o czym
czasem wspominali ci nieliczni, którzy tu byli, pomyślał. Strach mimo wszystko
się udziela, i dotyczy wszystkiego – wody, powietrza. Jak oni tutaj mogą żyć?
Potem znów zganił siebie
za te myśli. Jest zamek, są więc panowie, a skoro tak, to będzie szczypta
normalnego myślenia.
Ta konkluzja dodała mu
otuchy i pomaszerował dalej. Za nim uformował się sznurek złożony z mężczyzn,
kobiet i dzieci, którzy porzucili swoje pilne zajęcia, aby podziwiać (a może
kontrolować) nieznane dziwo w postaci przybysza zza Puszczy. Oznaczało to, że plan
Najjaśniejszego Pana, mówiąc językiem warstw nieoświeconych, właśnie szlag
trafił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz