Wiernira,
1 stycznia 258 roku od Z. F.
Za oknem świt Nowego
Roku, a ja w dezabilce, otulona szalem siedzę przy ogniu z sepecikiem i w
seksternie, który zawczasu jeszcze sobie uszyłam, wodzę piórem w blasku
pierwszych promieni słonecznych. Dotarłyśmy szczęśliwie z biedną moją ciotuchną
do Wierniry. I dobry znak, że witam kolejny rok w domu moim rodzonym, gdzie
każdy syn i córka Topazów mają prawo szukać schronienia w nieszczęściu. Tak i
musiała ciotuchna najmilsza, Hermina z Topazów! Prawdziwa moja dobrodziejka, a
jednak nieszczęście zmusiło ją do opuszczenia domu, w którym gospodarzyła tyle
lat i gdzie doznałam od niej i zacnego jej małżonka, tyle troski, gdzie nieraz
i u rodziców tyle nie bywa. Czy nie jest to niesprawiedliwe, że kobieta, której
staraniem tyle lat majątek utrzymywany był w porządku, nie może zachować dóbr
lennych, bo nie będąc rycerzem, nie odbierze hołdu od wasali? Przybyli już
królewscy urzędnicy, by przejąć siedzibę i ziemie. Dekretem królewskim
tłumaczyli się, że ziemie te były nadane jako lenno, dla służby rycerskiej, a
że potomków wujostwo moi nie mieli, to wszystko winno im być odebrane, aby
mogło posłużyć kolejnemu dzielnemu młodzieńcowi ze stanu rycerskiego, by mógł
należycie się na wojnę wyekwipować. Ale czy i kobieta nie może powołać obrońców
ze swych ziem? Słyszałam dawne opowieści o księżnej Hedwig, która sama
zarządziła oblewanie oblegających jej gród wrzącym olejem. Waleczna kobieta!
Dziś takich nie bywa. Chociaż może i są, tylko wojen nie ma? Zdaje mi się, że i
Hermina z Topazów niejedną kadź wrzątku mogłaby wylać na wroga.
Mimo nieszczęścia, rada
jestem, że tu wróciłam, zdaje mi się, że chyba nigdy się nie nacieszę tym
spokojem rodzinnego domu. Poznaję te kąty. Pani bratowa Kasylda zaiste wielką
okazała szczodrość, przeznaczając na panieńską komnatę tak pięknie urządzony
pokój. Pięknie tkane kobierce, opony, niektóre poznaję - ot, choćby ta nad
łożem, gdzie śpię z Inunną. Widnieje piękny feniks, o którym mówią, że w
płomieniach ginie i się odradza. Jest i druga na ścianie, z praprababką naszą,
Sigrlin z Topazów, która pierwsza z kobiet zajrzała do ksiąg magów i uszczknęła
im wiedzy. Surowe ma spojrzenie, strój ciemny i poważny, ale uśmiecha się,
szczęśliwa, że mogła wyjrzeć umysłem poza sprawy codzienne. Rada jestem, że
otrzymałam imię po niej, nieraz zdaje mi się, że moim zdaniem jest, wzorem jej,
nieść pochodnię wiedzy. Ale czasy dla takich białych głów są niedobre, teraz
magowie tylko żądają dla siebie szacunku z racji swych umiejętności. Czasem
słusznie, jak Gotier z Tantu, a czasem nie, jak niejaki Cormac, który w
Wiernirze rezyduje, i jak wczoraj zdążyłam usłyszeć, plecie trzy po trzy.
Zadziwiało mnie już wprzódy, że tacy ludzie jak on, choćby i najgłupsi, w
przyszłości, jeśli tylko za pośrednictwem ich ciał będą działy się cuda, jak
wcześniej za życia, łamiąc prawa fizyki, chemii i innych nauk, to zostaną oni
uznani za bogów, a odtąd miejscem ich kultu ma być miejscowość czy zamek, w
którym żyli. Na ziemiach Sobnej niedaleko grobu maga Ogilda już od stu lat stoi
poświęcona mu świątynia. Z tym, że o nim opowiadają, że był człowiekiem mądrym,
prawym. Podobno szczegółowo umiłował sobie wiedzę astronomiczną i to on
ponazywał połowę znanych nam gwiazdozbiorów. Jego moc ponoć była tak wielka, że
ściągnął z niebios nawet meteor, który dzięki jego staraniom spadł na ogrody
Sobnej i można go dziś podziwiać w świątyni. Każdego roku w dzień pamięci boga
Ogilda pamiątka po nim jest przystrajana w kwiaty, wyjmowana ostrożnie ze
zdobnego pojemnika i niesiona przez najzacniejszych na czele procesji. Nie
wiem, może to i prawda z tą jego mocą i meteorem, a może i historia, którą
dopisali późniejsi kopiści, aby zachować o nim dobrą pamięć. Szczególnie, że
inne przekazy mówią, że był zawzięty, mściwy i zapalczywy i że wcale nieprzypadkowo
meteor spadł akurat na ogród – podobno wcześniej mag miał zatarg z ogrodnikiem,
który nie pozwalał mu przesadzać roślin wedle własnego widzimisię.
Już nie pamiętam, jak
nazywa się bóg-opiekun Wierniry. Trzeba będzie zapytać o jego imię, poprosić o
wskazanie kapliczki i przynieść mu coś w darze. Jaki by nie był za życia,
należy okazać mu szacunek, aby za zaniedbanie nie mścił się na mieszkańcach
zamku. Ciekawe, kiedy w kalendarzu przypada dzień procesji ku jego czci?
Ciotunia wspominała kiedyś, ale niestety już zapomniałam.
Ze łzami powitałam
stare sługi, które mnie jeszcze pamiętają małym dziewczątkiem. Gdyby nie to
przeraźliwe styczniowe zimno, obleciałabym każde miejsce! Choć nie wszystko
pozostało takie, jak było. I przykro mi, i rozumiem, że bratowa gospodarzy, i
dobrze, bo to teraz jej dom (choć to siedziba rodowa Topazów, więc jeśli będzie
córka, to pociechy będzie szukać nie tu, lecz u Szmaragdów. Tam będzie słuchała
najważniejszej kobiety w rodzie, a jeśli syn, to tu pozostanie i będzie podlegał
bratu mojemu... ale bratowa nosi klucze, więc niechaj gospodarzy, jak jej się
widzi!). Pan brat wczoraj pokazywał kamee, mówił, że posagowe. Śliczne
istotnie, szczególnie spodobała mi się dama z wysoko upiętą fryzurą i
wachlarzem. Kasylda wspomniała, że to jej pani matka.
Już zapomniałam, jak
wielka i potężna jest Wiernira. Ma grube mury, potężne wieże, solidne bramy i
drzwi. Sobna jest dużo mniejsza, ale to przecież nie rodowa siedziba. Wczoraj
widziałam wielkie sale i długie korytarze, po których mógłby się rozhulać
wiatr. Ciekawe, czy jest ktoś, kto obszedł wszystko na tym zamku? Tu muszą być
setki komnat!
Jak spokojnie... Jaki
kontrast z tym, czego przyszło nam doświadczyć w ostatnim czasie! Najpierw
niepokój, bo po śmierci drogiego wuja nie przyszło nam na myśl, by ciotuchnie
mogli odebrać mężowską własność. Przecież wielu nadawali, lecz nikt nie
odbierał już od stu lat chyba, nawet jeśli w rodzie pozostały same córki. Nikt
się nie spodziewał, aż przybył posłaniec z liczną eskortą. Najpierw przestraszyłyśmy
się, lecz widzimy – królewski proporzec, granatowy płaszcz urzędnika – trzeba
wpuścić. A ten czyta dekret – Hermina z Topazów wraz z domownikami nie
przypisanymi do posiadłości ma opuścić Sobną! Nie uwierzyłyśmy, ja się
rozpłakałam, ciotka krzyczała, przyzywałyśmy Ogilda, by nie pozostał obojętnym
względem tej niesprawiedliwości, lecz urzędnik pozostał niewzruszony i rzekł,
że przykazane mu jest, by pozostać tu, dopóki rozkaz królewski nie zostanie
wypełniony. Walter już wołał ludzi, by wypędzić przybyłych, lecz ciotunia nie
dopuściła do zbrodni przelewu krwi. Ciotuchna powierzyła mi i wiernej Bercie
nadzór nad wszystkim, a sama pojechała aż do Kormu, gdzie dopuszczono ją przed
oblicze Najjaśniejszego Pana, który pozostał niewzruszony i tłumaczył, że
ziemie z nadania winny wrócić do Korony i że wielu nowo pasowanych młodych
rycerzy daremnie czeka na nie. Nic moja biedna ciotka nie wskórała, wysłała
jedynie list do mego brata, a gdy wróciła, trzeba było wszystek dobytek
zapakować i wysłać saniami do Wierniry. Trwało to długo, a kosztowało mnóstwo
kłopotów. Urzędnicy pilnie baczyli na wszelkie przedmioty i niejedną kłótnię
trzeba było stoczyć, dowodząc, że puchary czy księgi to nie zamkowe, lecz
rodowe. Nie zawsze chcieli wierzyć. W ich oczach pewnie i portret Sigurda
Założyciela Topazów, jest zamkowy! Niepojęte porządki, niesłychane od lat.
Wiele teraz zmian się dzieje, miłościwie panujący Geryn rządzi inaczej, niż
świętej pamięci jego ojciec, tak mówią przynajmniej, i nie wszyscy pochwalnie.
Po tym zdarzeniu, cały nasz ród i nie tylko nasz, wszak spokrewnieni jesteśmy z
wszystkimi wielkimi rodami Kamieni, jest wzburzony i wiem, że szykują się
wielkie rozmowy. I słusznie!
Żal mi Sobnej, w której
będzie gospodarzył obcy mężczyzna. Żal mi ogrodu i pięknych komnat. Te freski!
Świętej pamięci wuj dobrodziej kazał odświeżyć, gdy wizerunki przodków
przyblakły. Sprowadził biegłych cudzoziemskich mistrzów i zapłacił im szczodrze
złotem. I moje róże, które sama sadziłam... Ale cóż, przyszło pożegnać się.
Może to i dobrze, wszak tylko niektórzy pozostają w rodowym domu, inni muszą go
opuścić. I tak szczęśliwsza jestem, że rodzice moi oboje byli z Topazów i nie
musiałam wychowywać się na dworze innego rodu. Wówczas Wiernira, jej ludzie,
krewni moi Topazowie – wszyscy byliby mi całkiem obcy, musiałabym przywykać.
Teraz też tak jest... Wszak równe dziesięć lat temu, gdy śp. rodzic dobrodziej
zamknął oczy, musiałam wyjechać z Wierniry, bez brata, mając zaledwie siedem
wiosen. Ej, Sigrlin, czemu łzy napływają? Precz ze łzami! Nie ma tu flakoników
żałobnych, by łzy gromadzić...
Nie czas na płacz, gdy
biedna Aldona leży w gorączce. Cała nasza podróż upłynęła pod znakiem
nieszczęścia. Ledwośmy ruszyli, rozszalała się śnieżyca, woźnice z trudem
panowali nad końmi. Zapaliliśmy pochodnie i rozwiesiliśmy dzwonki, lecz
chwilami niewiele brakowało do zgubienia się nawzajem. Potem, nad Bystrą,
okazało się, że mostu nie ma, ledwo wystają jakieś smętne pale, więc trzeba
było pytać miejscowych o następny. Siedziałam na saniach z moimi dziewczętami,
byłyśmy już przemarznięte i zmęczone, a tu okazało się, że i drugi most został
zniszczony, i to jeszcze, jak się okazało, latem, by ochronić się przed hordami
obłąkanych, które ponoć włóczą się teraz po kraju i wszystko niszczą. Podobno te
gromady ludzkie nie mogą przekroczyć płynącej wody. Nie rozumiem tego. Nie
lubią kąpieli? Ta sprawa to są jakieś dziwy nad dziwami, gdybym sama nie
słyszała opowieści z ust ludzi godnych szacunku, nie uwierzyłabym. Te hordy
ludzkie przypominają bajania starych piastunek. Choć więc mówią wszędzie, że to
wielka tragedia, bo tu i tam zostały ruiny i trupy, do mnie wciąż to nie
dochodzi... Ale wrócę do mostu, a raczej jego braku. Przed mrozami kursowała
przeprawa, a teraz tamtejsi chodzili po lodzie. Cóż było zrobić, ciotunia po
naradzie z Walterem zdecydowała, że konie spróbują przejechać po zamarzniętej
tafli. Sama ruszyła pierwsza. Najpierw wszystko było dobrze, ale pod moimi
końmi lód pękł, sanie się wywróciły, w panice wspinałyśmy się na brzeg, ale
Aldona herbu Wierzba wpadła do wody. Wydostała się jakoś, potem trzęsła się jak
osika w przemoczonej sukni, która prędko zlodowaciała. Trzeba było więc szybko
znaleźć gospodę i jakoś się udało, ale cóż to było za miejsce! Zrujnowane,
liche, nawet porządnych sienników nie było, tylko jakaś zgniła słoma. Dobrze
choć, że dostałyśmy osobną izbę, gospodarze spali obok wraz z cielętami!
Tłumaczyli, że chronią je od mrozu, a i w izbie cieplej dzięki nim. Cóż za
barbarzyństwo! Ale wysuszyłyśmy jakoś Aldonę, natarłyśmy jej ręce, nogi i
policzki, a po przybyciu pan brat niezwłocznie posłał po uzdrowiciela. Ten
orzekł, że młody organizm ma swoje siły i wydobrzeje. Po śniadaniu pójdę ją
odwiedzić, śpi w osobnej komnacie, czuwa przy niej Berta.
Słyszę, jak ludzie
zaczynają się krzątać. Pewnie zaraz będą wołać na śniadanie. W nocy, gdy
wreszcie, umęczeni, dotarliśmy tutaj, zadziwiło mnie, jak wiele tu jest
domowników. Trzy wielkie stoły w sali jadalnej, mnóstwo dworskich, pełno gości
– nie sposób się rozeznać, kto jest kim. Pewnie czas jakiś minie, zanim
przywyknę, a jeszcze więcej osób będzie, bo karnawał. Pani bratowa
zapowiedziała muzykantów, gry, będziemy ponoć zabawiać się w żywe obrazy. Widać
po niej, że lubi rozrywkę, oczy jej błyszczały, gdy o tym mówiła. Niewiele o
niej wiem (nie byłam na zaślubinach i weselu, bo wuj akurat zachorzał...), ale
muszę przyznać, że jest śliczna, ma kręcone brązowe włosy. Mówią, że po
kręconych włosach można poznać, kto ma przodka ze Szmaragdów. Pani bratowa
wydaje się miła, prosiła, by nazywać ją po imieniu Kasyldą i obiecywała wiele
względów. Nie jestem jednak pewna, czy ją polubię. Ciotunia zadbała, bym mówiła
kilkoma językami, znała dzieła malarskich mistrzów i dawną poezję trubadurów.
Umiem rachować na liczydle i kaligrafować jak najpierwszy kopista. Nauczono
mnie nawet podstaw sztuk wyzwolonych, które przyswajają adepci na Akademii. U
nas w Sobnej (ach! Już nie powinnam pisać ani mówić „u nas!”) było daleko
spokojniej, lecz ku wieczorowi gromadzili się magowie, których dysputom
przysłuchiwałam się chętnie. Kasylda ze Szmaragdów nie wydaje się specjalnie
uczona, lecz winna jej jestem szacunek i przywiązanie – i jako starszej ode
mnie, i jako krewniaczce królewskiej, i jako pani na zamku (choć nie z tego
Kamienia), wreszcie – ukochanej żonie mojego brata (jakże wydoroślał! Aż
łatwiej pisze mi się o nim „pan brat” niż „Sinfjotl”, tak bardzo nie przypomina
tamtego chudego chłopca, który straszył mnie pająkami). Co do Kasyldy, mam
jednakowoż nadzieję, że wczorajsza jej mowa była spowodowana późną porą, a za
dnia mówi i zachowuje się jednak składniej.
Muszę jednak przyznać,
że ciekawa jestem tych wszystkich nowości, które mam tu zobaczyć w karnawale.
Ciotunia moja zadbała o edukację, lecz zabaw znam niewiele. I w sekrecie
zapiszę – och, trzeba ten sekstern dobrze schować, może pod siennikiem? -
chciałabym poznać tych wszystkich kawalerów, o których zdążyłam usłyszeć. Ma
ich być wielu, lecz zapamiętałam tylko trzy imiona. Ma być Iwor ze Szmaragdów,
w ogóle, herbowych Kamieni ma być mnóstwo w tym Szmaragdów i Rubinów, z którymi
też jesteśmy silnie spokrewnieni – bo i mój dziad był z Rubinów, i ojciec
Kasyldy. Zjawi się też Aelort, daleki krewny tego słynnego Aelorta z Wierzbni,
boga, bohatera wielu cudownych opowieści (w ich rodzie co drugi mąż zwie się
Aelort, pewnie stąd, że tylko tym przodkiem mogą się szczycić!) i jakiś
cudzoziemiec. Szczególnie jestem ciekawa jego właśnie, ponoć był już
podejmowany na dworze królewskim z wielkimi honorami. Kawalerowie! Czas
odświeżyć suknie. I przypomnieć sobie kroki tańca. Jak to jest, tańczyć razem z
mężczyzną? Nie śmiem nikogo zapytać! Tak bym chciała… może nie, lepiej chyba
nawet tego nie pisać. W każdym razie – czekam, gorąco czekam!
Wołają mnie już na
śniadanie. Czy będzie piwna polewka?
Muszę powiedzieć, że koncepcja rodów-kamieni i kwestie tego, jak są ustalane koligacje są ciekawym elementem świata przedstawionego.
OdpowiedzUsuń