sobota, 18 kwietnia 2020

Podzielona Kraina - II.1

Wiernira, 1 stycznia 258 roku od Z. F.

Za oknem świt Nowego Roku, a ja w dezabilce, otulona szalem siedzę przy ogniu z sepecikiem i w seksternie, który zawczasu jeszcze sobie uszyłam, wodzę piórem w blasku pierwszych promieni słonecznych. Dotarłyśmy szczęśliwie z biedną moją ciotuchną do Wierniry. I dobry znak, że witam kolejny rok w domu moim rodzonym, gdzie każdy syn i córka Topazów mają prawo szukać schronienia w nieszczęściu. Tak i musiała ciotuchna najmilsza, Hermina z Topazów! Prawdziwa moja dobrodziejka, a jednak nieszczęście zmusiło ją do opuszczenia domu, w którym gospodarzyła tyle lat i gdzie doznałam od niej i zacnego jej małżonka, tyle troski, gdzie nieraz i u rodziców tyle nie bywa. Czy nie jest to niesprawiedliwe, że kobieta, której staraniem tyle lat majątek utrzymywany był w porządku, nie może zachować dóbr lennych, bo nie będąc rycerzem, nie odbierze hołdu od wasali? Przybyli już królewscy urzędnicy, by przejąć siedzibę i ziemie. Dekretem królewskim tłumaczyli się, że ziemie te były nadane jako lenno, dla służby rycerskiej, a że potomków wujostwo moi nie mieli, to wszystko winno im być odebrane, aby mogło posłużyć kolejnemu dzielnemu młodzieńcowi ze stanu rycerskiego, by mógł należycie się na wojnę wyekwipować. Ale czy i kobieta nie może powołać obrońców ze swych ziem? Słyszałam dawne opowieści o księżnej Hedwig, która sama zarządziła oblewanie oblegających jej gród wrzącym olejem. Waleczna kobieta! Dziś takich nie bywa. Chociaż może i są, tylko wojen nie ma? Zdaje mi się, że i Hermina z Topazów niejedną kadź wrzątku mogłaby wylać na wroga.
Mimo nieszczęścia, rada jestem, że tu wróciłam, zdaje mi się, że chyba nigdy się nie nacieszę tym spokojem rodzinnego domu. Poznaję te kąty. Pani bratowa Kasylda zaiste wielką okazała szczodrość, przeznaczając na panieńską komnatę tak pięknie urządzony pokój. Pięknie tkane kobierce, opony, niektóre poznaję - ot, choćby ta nad łożem, gdzie śpię z Inunną. Widnieje piękny feniks, o którym mówią, że w płomieniach ginie i się odradza. Jest i druga na ścianie, z praprababką naszą, Sigrlin z Topazów, która pierwsza z kobiet zajrzała do ksiąg magów i uszczknęła im wiedzy. Surowe ma spojrzenie, strój ciemny i poważny, ale uśmiecha się, szczęśliwa, że mogła wyjrzeć umysłem poza sprawy codzienne. Rada jestem, że otrzymałam imię po niej, nieraz zdaje mi się, że moim zdaniem jest, wzorem jej, nieść pochodnię wiedzy. Ale czasy dla takich białych głów są niedobre, teraz magowie tylko żądają dla siebie szacunku z racji swych umiejętności. Czasem słusznie, jak Gotier z Tantu, a czasem nie, jak niejaki Cormac, który w Wiernirze rezyduje, i jak wczoraj zdążyłam usłyszeć, plecie trzy po trzy. Zadziwiało mnie już wprzódy, że tacy ludzie jak on, choćby i najgłupsi, w przyszłości, jeśli tylko za pośrednictwem ich ciał będą działy się cuda, jak wcześniej za życia, łamiąc prawa fizyki, chemii i innych nauk, to zostaną oni uznani za bogów, a odtąd miejscem ich kultu ma być miejscowość czy zamek, w którym żyli. Na ziemiach Sobnej niedaleko grobu maga Ogilda już od stu lat stoi poświęcona mu świątynia. Z tym, że o nim opowiadają, że był człowiekiem mądrym, prawym. Podobno szczegółowo umiłował sobie wiedzę astronomiczną i to on ponazywał połowę znanych nam gwiazdozbiorów. Jego moc ponoć była tak wielka, że ściągnął z niebios nawet meteor, który dzięki jego staraniom spadł na ogrody Sobnej i można go dziś podziwiać w świątyni. Każdego roku w dzień pamięci boga Ogilda pamiątka po nim jest przystrajana w kwiaty, wyjmowana ostrożnie ze zdobnego pojemnika i niesiona przez najzacniejszych na czele procesji. Nie wiem, może to i prawda z tą jego mocą i meteorem, a może i historia, którą dopisali późniejsi kopiści, aby zachować o nim dobrą pamięć. Szczególnie, że inne przekazy mówią, że był zawzięty, mściwy i zapalczywy i że wcale nieprzypadkowo meteor spadł akurat na ogród – podobno wcześniej mag miał zatarg z ogrodnikiem, który nie pozwalał mu przesadzać roślin wedle własnego widzimisię.
Już nie pamiętam, jak nazywa się bóg-opiekun Wierniry. Trzeba będzie zapytać o jego imię, poprosić o wskazanie kapliczki i przynieść mu coś w darze. Jaki by nie był za życia, należy okazać mu szacunek, aby za zaniedbanie nie mścił się na mieszkańcach zamku. Ciekawe, kiedy w kalendarzu przypada dzień procesji ku jego czci? Ciotunia wspominała kiedyś, ale niestety już zapomniałam.
Ze łzami powitałam stare sługi, które mnie jeszcze pamiętają małym dziewczątkiem. Gdyby nie to przeraźliwe styczniowe zimno, obleciałabym każde miejsce! Choć nie wszystko pozostało takie, jak było. I przykro mi, i rozumiem, że bratowa gospodarzy, i dobrze, bo to teraz jej dom (choć to siedziba rodowa Topazów, więc jeśli będzie córka, to pociechy będzie szukać nie tu, lecz u Szmaragdów. Tam będzie słuchała najważniejszej kobiety w rodzie, a jeśli syn, to tu pozostanie i będzie podlegał bratu mojemu... ale bratowa nosi klucze, więc niechaj gospodarzy, jak jej się widzi!). Pan brat wczoraj pokazywał kamee, mówił, że posagowe. Śliczne istotnie, szczególnie spodobała mi się dama z wysoko upiętą fryzurą i wachlarzem. Kasylda wspomniała, że to jej pani matka.
Już zapomniałam, jak wielka i potężna jest Wiernira. Ma grube mury, potężne wieże, solidne bramy i drzwi. Sobna jest dużo mniejsza, ale to przecież nie rodowa siedziba. Wczoraj widziałam wielkie sale i długie korytarze, po których mógłby się rozhulać wiatr. Ciekawe, czy jest ktoś, kto obszedł wszystko na tym zamku? Tu muszą być setki komnat!
Jak spokojnie... Jaki kontrast z tym, czego przyszło nam doświadczyć w ostatnim czasie! Najpierw niepokój, bo po śmierci drogiego wuja nie przyszło nam na myśl, by ciotuchnie mogli odebrać mężowską własność. Przecież wielu nadawali, lecz nikt nie odbierał już od stu lat chyba, nawet jeśli w rodzie pozostały same córki. Nikt się nie spodziewał, aż przybył posłaniec z liczną eskortą. Najpierw przestraszyłyśmy się, lecz widzimy – królewski proporzec, granatowy płaszcz urzędnika – trzeba wpuścić. A ten czyta dekret – Hermina z Topazów wraz z domownikami nie przypisanymi do posiadłości ma opuścić Sobną! Nie uwierzyłyśmy, ja się rozpłakałam, ciotka krzyczała, przyzywałyśmy Ogilda, by nie pozostał obojętnym względem tej niesprawiedliwości, lecz urzędnik pozostał niewzruszony i rzekł, że przykazane mu jest, by pozostać tu, dopóki rozkaz królewski nie zostanie wypełniony. Walter już wołał ludzi, by wypędzić przybyłych, lecz ciotunia nie dopuściła do zbrodni przelewu krwi. Ciotuchna powierzyła mi i wiernej Bercie nadzór nad wszystkim, a sama pojechała aż do Kormu, gdzie dopuszczono ją przed oblicze Najjaśniejszego Pana, który pozostał niewzruszony i tłumaczył, że ziemie z nadania winny wrócić do Korony i że wielu nowo pasowanych młodych rycerzy daremnie czeka na nie. Nic moja biedna ciotka nie wskórała, wysłała jedynie list do mego brata, a gdy wróciła, trzeba było wszystek dobytek zapakować i wysłać saniami do Wierniry. Trwało to długo, a kosztowało mnóstwo kłopotów. Urzędnicy pilnie baczyli na wszelkie przedmioty i niejedną kłótnię trzeba było stoczyć, dowodząc, że puchary czy księgi to nie zamkowe, lecz rodowe. Nie zawsze chcieli wierzyć. W ich oczach pewnie i portret Sigurda Założyciela Topazów, jest zamkowy! Niepojęte porządki, niesłychane od lat. Wiele teraz zmian się dzieje, miłościwie panujący Geryn rządzi inaczej, niż świętej pamięci jego ojciec, tak mówią przynajmniej, i nie wszyscy pochwalnie. Po tym zdarzeniu, cały nasz ród i nie tylko nasz, wszak spokrewnieni jesteśmy z wszystkimi wielkimi rodami Kamieni, jest wzburzony i wiem, że szykują się wielkie rozmowy. I słusznie!
Żal mi Sobnej, w której będzie gospodarzył obcy mężczyzna. Żal mi ogrodu i pięknych komnat. Te freski! Świętej pamięci wuj dobrodziej kazał odświeżyć, gdy wizerunki przodków przyblakły. Sprowadził biegłych cudzoziemskich mistrzów i zapłacił im szczodrze złotem. I moje róże, które sama sadziłam... Ale cóż, przyszło pożegnać się. Może to i dobrze, wszak tylko niektórzy pozostają w rodowym domu, inni muszą go opuścić. I tak szczęśliwsza jestem, że rodzice moi oboje byli z Topazów i nie musiałam wychowywać się na dworze innego rodu. Wówczas Wiernira, jej ludzie, krewni moi Topazowie – wszyscy byliby mi całkiem obcy, musiałabym przywykać. Teraz też tak jest... Wszak równe dziesięć lat temu, gdy śp. rodzic dobrodziej zamknął oczy, musiałam wyjechać z Wierniry, bez brata, mając zaledwie siedem wiosen. Ej, Sigrlin, czemu łzy napływają? Precz ze łzami! Nie ma tu flakoników żałobnych, by łzy gromadzić...
Nie czas na płacz, gdy biedna Aldona leży w gorączce. Cała nasza podróż upłynęła pod znakiem nieszczęścia. Ledwośmy ruszyli, rozszalała się śnieżyca, woźnice z trudem panowali nad końmi. Zapaliliśmy pochodnie i rozwiesiliśmy dzwonki, lecz chwilami niewiele brakowało do zgubienia się nawzajem. Potem, nad Bystrą, okazało się, że mostu nie ma, ledwo wystają jakieś smętne pale, więc trzeba było pytać miejscowych o następny. Siedziałam na saniach z moimi dziewczętami, byłyśmy już przemarznięte i zmęczone, a tu okazało się, że i drugi most został zniszczony, i to jeszcze, jak się okazało, latem, by ochronić się przed hordami obłąkanych, które ponoć włóczą się teraz po kraju i wszystko niszczą. Podobno te gromady ludzkie nie mogą przekroczyć płynącej wody. Nie rozumiem tego. Nie lubią kąpieli? Ta sprawa to są jakieś dziwy nad dziwami, gdybym sama nie słyszała opowieści z ust ludzi godnych szacunku, nie uwierzyłabym. Te hordy ludzkie przypominają bajania starych piastunek. Choć więc mówią wszędzie, że to wielka tragedia, bo tu i tam zostały ruiny i trupy, do mnie wciąż to nie dochodzi... Ale wrócę do mostu, a raczej jego braku. Przed mrozami kursowała przeprawa, a teraz tamtejsi chodzili po lodzie. Cóż było zrobić, ciotunia po naradzie z Walterem zdecydowała, że konie spróbują przejechać po zamarzniętej tafli. Sama ruszyła pierwsza. Najpierw wszystko było dobrze, ale pod moimi końmi lód pękł, sanie się wywróciły, w panice wspinałyśmy się na brzeg, ale Aldona herbu Wierzba wpadła do wody. Wydostała się jakoś, potem trzęsła się jak osika w przemoczonej sukni, która prędko zlodowaciała. Trzeba było więc szybko znaleźć gospodę i jakoś się udało, ale cóż to było za miejsce! Zrujnowane, liche, nawet porządnych sienników nie było, tylko jakaś zgniła słoma. Dobrze choć, że dostałyśmy osobną izbę, gospodarze spali obok wraz z cielętami! Tłumaczyli, że chronią je od mrozu, a i w izbie cieplej dzięki nim. Cóż za barbarzyństwo! Ale wysuszyłyśmy jakoś Aldonę, natarłyśmy jej ręce, nogi i policzki, a po przybyciu pan brat niezwłocznie posłał po uzdrowiciela. Ten orzekł, że młody organizm ma swoje siły i wydobrzeje. Po śniadaniu pójdę ją odwiedzić, śpi w osobnej komnacie, czuwa przy niej Berta.
Słyszę, jak ludzie zaczynają się krzątać. Pewnie zaraz będą wołać na śniadanie. W nocy, gdy wreszcie, umęczeni, dotarliśmy tutaj, zadziwiło mnie, jak wiele tu jest domowników. Trzy wielkie stoły w sali jadalnej, mnóstwo dworskich, pełno gości – nie sposób się rozeznać, kto jest kim. Pewnie czas jakiś minie, zanim przywyknę, a jeszcze więcej osób będzie, bo karnawał. Pani bratowa zapowiedziała muzykantów, gry, będziemy ponoć zabawiać się w żywe obrazy. Widać po niej, że lubi rozrywkę, oczy jej błyszczały, gdy o tym mówiła. Niewiele o niej wiem (nie byłam na zaślubinach i weselu, bo wuj akurat zachorzał...), ale muszę przyznać, że jest śliczna, ma kręcone brązowe włosy. Mówią, że po kręconych włosach można poznać, kto ma przodka ze Szmaragdów. Pani bratowa wydaje się miła, prosiła, by nazywać ją po imieniu Kasyldą i obiecywała wiele względów. Nie jestem jednak pewna, czy ją polubię. Ciotunia zadbała, bym mówiła kilkoma językami, znała dzieła malarskich mistrzów i dawną poezję trubadurów. Umiem rachować na liczydle i kaligrafować jak najpierwszy kopista. Nauczono mnie nawet podstaw sztuk wyzwolonych, które przyswajają adepci na Akademii. U nas w Sobnej (ach! Już nie powinnam pisać ani mówić „u nas!”) było daleko spokojniej, lecz ku wieczorowi gromadzili się magowie, których dysputom przysłuchiwałam się chętnie. Kasylda ze Szmaragdów nie wydaje się specjalnie uczona, lecz winna jej jestem szacunek i przywiązanie – i jako starszej ode mnie, i jako krewniaczce królewskiej, i jako pani na zamku (choć nie z tego Kamienia), wreszcie – ukochanej żonie mojego brata (jakże wydoroślał! Aż łatwiej pisze mi się o nim „pan brat” niż „Sinfjotl”, tak bardzo nie przypomina tamtego chudego chłopca, który straszył mnie pająkami). Co do Kasyldy, mam jednakowoż nadzieję, że wczorajsza jej mowa była spowodowana późną porą, a za dnia mówi i zachowuje się jednak składniej.
Muszę jednak przyznać, że ciekawa jestem tych wszystkich nowości, które mam tu zobaczyć w karnawale. Ciotunia moja zadbała o edukację, lecz zabaw znam niewiele. I w sekrecie zapiszę – och, trzeba ten sekstern dobrze schować, może pod siennikiem? - chciałabym poznać tych wszystkich kawalerów, o których zdążyłam usłyszeć. Ma ich być wielu, lecz zapamiętałam tylko trzy imiona. Ma być Iwor ze Szmaragdów, w ogóle, herbowych Kamieni ma być mnóstwo w tym Szmaragdów i Rubinów, z którymi też jesteśmy silnie spokrewnieni – bo i mój dziad był z Rubinów, i ojciec Kasyldy. Zjawi się też Aelort, daleki krewny tego słynnego Aelorta z Wierzbni, boga, bohatera wielu cudownych opowieści (w ich rodzie co drugi mąż zwie się Aelort, pewnie stąd, że tylko tym przodkiem mogą się szczycić!) i jakiś cudzoziemiec. Szczególnie jestem ciekawa jego właśnie, ponoć był już podejmowany na dworze królewskim z wielkimi honorami. Kawalerowie! Czas odświeżyć suknie. I przypomnieć sobie kroki tańca. Jak to jest, tańczyć razem z mężczyzną? Nie śmiem nikogo zapytać! Tak bym chciała… może nie, lepiej chyba nawet tego nie pisać. W każdym razie – czekam, gorąco czekam!
Wołają mnie już na śniadanie. Czy będzie piwna polewka?

1 komentarz:

  1. Muszę powiedzieć, że koncepcja rodów-kamieni i kwestie tego, jak są ustalane koligacje są ciekawym elementem świata przedstawionego.

    OdpowiedzUsuń

Epilog

Epilog   Hredrik wsunął ręce pod jej koszulę i łapczywie szukał ust kochanki, ale Gyrda odsunęła się, wstała i zawiązała tasiemkę u piersi. ...