10 stycznia
Tyle
czasu minęło, a ja nie zajrzałam nawet do tego seksternu, który przecież tak
sumiennie przyrzekłam sobie prowadzić. Teraz sama dziwię się, że znalazłam
chwilę, więc śpieszę się, by zapisać choć pokrótce wszystkie te rzeczy, które
przytrafiły się mnie i temu domowi.
Przeżycia
te są jak piękny skarb, który chowam w sobie, jak matki chowają perły do kufrów
na wyprawę córek. Gdy już więcej zobaczyłam i więcej doznałam, zdaje mi się, że
i więcej rozumiem, jakby chwile przeżyte i umysłowe talenty spojone były z sobą
niewidzialną nicią. Tyle tych chwil nastąpiło! Ale wrócę, porządkiem, od tego
balu, który… Zdaje mi się, że otworzył się przede mną nowy świat. Jakże mogłam
do tej pory go nie dostrzegać?
Morholt
tańczył ze mną całą resztę tamtej nocy i nie uszło to uwadze ciotuni, która
następnego dnia po śniadaniu zawołała mnie do siebie, usadowiła i rzekła, jak
to ona, z troską:
– Sigrlin moja najmilejsza, zdaje mi się, że ów piękny rycerz Morholt
spodobał ci się.
Poczułam
gorąc na policzkach i ciele, więc nie odpowiedziałam nic, a ciotka mówiła
dalej:
– Jest rzeczą naturalną, że gdy spotkają się panna i młodzieniec,
podobnego stanu i miłej powierzchowności, że mają się ku sobie. Lecz nie zawsze
upodobanie może zwieńczyć się małżeństwem.
– Ciotuniu moja, ale ja… – i urwałam, bo doprawdy nie wiedziałam, co
mogłam dalej rzec.
– Dziecko drogie, jesteś młodziutka, nikt nie wzbrania ci tańczyć czy
konwersować z kawalerami, lecz pomnij na swoją godność.
– Przecież to nie służący! – wyrwało mi się wbrew mojej własnej naturze,
na ogół bowiem prędzej zmilczę i nie powiem tego, co obmyślałam przez pięć
minut, niż wykrzyknę coś impulsywnie.
– Sigrlin. Powiedz mi, czym jest ród?
Spodziewałam
się innego pytania, o miłość, zakochanie, szlachectwo nawet, ale nie takiego.
Znów zmilczałam. Ciotunia spojrzała na mnie – gdy jej wzrok łagodnieje, wygląda
pięknie, zwłaszcza, że ma porcelanową twarz i w swoich sukniach zawsze
prezentuje się godnie.
– Czym jest? – ponagliła mnie, gdy wciąż nie odpowiadałam.
– Ród? To krewni. Spotkania, zobowiązania…
Ciotunia
wstała i zaczęła się przechadzać po komnacie, nie zwróciła nawet uwagi, że haft
rąbka sukni zaczepił się o drzazgę i rozdarł (muszę jej powiedzieć, żeby dała
to Bercie do zacerowania):
– Tak to widzisz, bo teraz pierwszy raz zostałaś wprowadzona między nich
wszystkich. Sigrlin, zapamiętaj: ród to ochrona. To życie całe! Tobie się może
wydawać, jak wszystkim młodym, że konieczność mariażu z kimś z Rubinów czy
Szafirów to gwałt zadany naturze, która pożądliwym okiem patrzy za pięknym
parobkiem. Ale tak nie jest. Ród to ostoja. Gdy zostaniesz skrzywdzona, kto
ujmie się za tobą? Tylko krewni, nikt inny. Cóż byśmy zrobiły my dwie same
teraz, gdy zabrano nam Sobną? Przecież gdyby nie więzy, jakie łączą wszystkie
chyba rody Kamieni, byłybyśmy same w tej walce, a teraz… – umilkła na chwilę –
nie powiem więcej, boś za młoda, by wiedzieć pewne rzeczy, lecz gdy się sama
rozejrzysz, pojmiesz dostatecznie dobrze to, co powinnaś. Gdy zabiega o ciebie
mężczyzna, kto poręczy za niego, że nie jest awanturnikiem czy takim, który
zadaje swojej kobiecie gwałt? Gdy przyjdzie mu stanąć przed sądem, kto mu
będzie świadkiem? Cudzoziemiec jest sam. Rodzinę swoją ma daleko, a gdy
powiezie cię do niej, będziesz sama. Tu, choćby spotkała cię krzywda i obraza,
zawsze masz prawo powrotu do rodowej siedziby i pod opiekę głowy rodu i nikt
nie ośmieli ci się tego zabronić, choćby małżonek chciał zabrać ci posagowe
ziemie. Ale na obczyźnie mają swoje prawa i twoich mogą nie respektować. A
jeśli zostanie tutaj… gdy połączą się dwa rody, już skoligacone, tak jak
wszystkie rody Kamieni, tworzą potężną siłę, która choćby samemu
Najjaśniejszemu Panu… – urwała – to jest, której nic się nie przeciwstawi. A w
tej chwili, gdyby tego Morholta ktoś oskarżył przed królewskim majestatem, nikt
by się za nim nie ujął, choć to młodzieniec miły, piękny, dobrze urodzony i
zapewne mający wiele talentów.
W
trakcie tej perory ciotunia moja mówiła coraz zapalczywiej, jakby i jej
udzieliło się moje wzburzenie. Posmutniałam wyraźnie, więc podeszła, objęła
mnie i ucałowała. Stałam sztywno, jak kukła.
– Nie bronię ci tej znajomości, Sigrlin. Lecz miej się na baczności, by
nie przesłonił ci innych młodych mężczyzn. Poza tym, chciałabym, żebyś, gdy
tylko uporamy się z naszymi kłopotami, udała się na dwór królewski, wzorem
najpierwszych panien z innych rodów, mogła zostać damą Najjaśniejszej Pani.
Czas, byś zobaczyła nieco świata, jak przystało młodej osobie.
Chyba
pierwszy raz w życiu zawrzał we mnie bunt na słowa ciotuni, lecz ucałowałam jej
rękę w podzięce i wróciłam do siebie. Wieczorem młodzi znów mieli spotkanie i
ja też tam byłam, ciekawa gier, których jeszcze nie widziałam. Przewodziła nam
Kasylda, uśmiechnięta i rozgadana, wokół niej szczebiotało dużo młodych
dziewcząt. Kawalerowie (ale bez Ingwalda, co jakoś wydaje mi się stosowne…)
również tam byli i co rusz jeden czy drugi a to podawał pannie jakiś kubek z
napitkiem, proponował ramię czy wciągał w rozmowę. Z wieloma z nich tańczyłam
na balu, niejeden zerkał w moją stronę, lecz usadowiłam się nieco z dala i na
wszelkie prośby reagowałam odmownym gestem. Teraz nie wiem, czy nie było to
niegrzeczne. I tam nagle znalazł się Morholt, a od jego uśmiechu zatrzepotało
we mnie serce. Nie odezwałam się jednak, tylko, zesztywniała, patrzyłam w swoje
dłonie, jakbym nagle przypomniała sobie wszystkie ostrzeżenia ciotki, choć
przecież tak nie było. Ale to onieśmielenie, to było coś silniejszego niż moja
wola. Na szczęście, Morholt nie nachylił się jednak ku mnie, by porozmawiać,
lecz bacznie obserwował salę, gdy rozbawione dziewczęta i młodzi panowie bawili
się w ślepą babkę.
– Nie przyjmujesz udziału w grze? – odważyłam się wreszcie zapytać i było
to jakoś tak, jakbym rozmawiała z bratem, lecz nie Sinfjotlem, którego niemal
nie znałam, bo wychowywał się z dala ode mnie, lecz bratem nie tylko z krwi,
ale i ducha, którego można wyrwać z najgłębszego zamyślenia.
– Tak jak i ty, pani – odpowiedział i roześmiał się. Zawtórowałam mu i
zrobiło się tak ciepło, serdecznie. Zapragnęłam ująć go za rękę, jak na balu,
lecz oczywiście nie zrobiłam tego. Ale on jakby wiedział, bo jego dłoń znalazła
się tuż koło mojej, końce naszych palców stykały się.
Potem
zaczął mówić o sobie. Pochodzi z zacnej rodziny herbu Korab, zamieszkałej w
Nedywii, małym kraju za Morzem Bursztynowym. Ma dwadzieścia cztery lata,
szkolony był w walce rycerskiej i na turniejach poznał Ingwalda z Rubinów.
Prędko zostali towarzyszami i gdy Ingwald zdecydował się na powrót do
rodzinnych stron, Morholt ruszył wraz z nim. Był jedynakiem, jego rodzice już
nie żyli, więc mógł sam zdecydować o sobie i postanowił skorzystać z okazji i
zwiedzić nieco świata. Nade wszystko ciekawiły go osiągnięcia magów z Akademii
i pomniejszych Domów Magów, a szczególnie alchemiczne. Zdumiałam się, że mówi
się powszechnie o pewnej substancji, która świeci w powietrzu, a którą odkrył
któryś z naszych magów.
– O, Janar ma wiele takich sławnych odkryć! - wykrzyknął mój rozmówca, a
ja przez chwilę poczułam szczery żal, że nie mogę jak on podróżować i
posłuchać, o czym też mówi się w tych wszystkich dalekich krajach.
Opowiadał
jeszcze bardzo zajmująco o swoich szkicach węglem, że szczególnie upodobał
sobie portrety, które przerysowuje z natury w każdej wolnej chwili. Szkicuje
ludzi ze wszystkich sfer, rzekł mi, że każdy człowiek, choćby niskiego stanu,
ma w sobie piękno, które oko rysownika winno uchwycić.
– Nie dostrzegam tego piękna, gdy na przykład widzę dziewczynę, jak
umorusana, boso, rozczochrana, idzie, za przeproszeniem, z wiadrami do świń –
zaoponowałam.
Uśmiechnął
się delikatnie.
– Być może, pani, dopiero przyjdzie na ciebie czas, byś mogła to ujrzeć.
A
ja się zmieszałam i by to ukryć, pytałam go dalej o jego sztukę. Rzekł mi, że
zajęcie to nie spotyka się z uznaniem. Wśród kręgów uczonych wciąż królują
sztuki wyzwolone, a nie liche zajęcia, którymi parać się może każdy
rzemieślnik-rysownik. Jednak on nie zważa na to, powiedział mi, że to było
niezwykłe, szkicować otoczenie. Przyrównał to do zatrzymywania ulotnej chwili.
Spodobały mi się te słowa.
Powiedziałam
mu bez ogródek (i wciąż nadziwić się nie mogę, jak lekko mi to przychodzi w
jego towarzystwie), że wzbudza mój podziw szerokością swoich horyzontów
umysłowych. On roześmiał się i powiedział, że w jego rodzinnych stronach te
zainteresowania nie wzbudzały uznania, raczej obawiano się, że on, jedyny
dziedzic, wybierze drogę maga. Matka i ojciec wszelkimi sposobami odwodzili go
od takich rozrywek, zabraniali czytać księgi, kazali ćwiczyć się w jeździe
konnej, pływaniu i szermierce. W duchu oburzyłam się na takie postępowanie, ale
oczywiście nie skrytykowałam matki i ojca Morholta. Wtrąciłam, że w Janarze
takie namowy nie byłyby konieczne, bo prawo stanowi, że w takiej sytuacji
rodzice mają ostatnie słowo: mogą zabronić jedynemu synowi czy córce wyboru
bezżennej drogi i zobowiązać ją lub go do związania się z kimś. Nawet gdyby w
razie ich śmierci potomek zmienił zdanie, ród jest w mocy zmusić jego lub ją do
wypełnienia zobowiązań.
– Surowe macie prawo – zauważył Morholt, który (co mnie znów w nim ujęło)
słuchał mnie bardzo uważnie.
– Nie zdarzyło się, aby ktoś się sprzeciwiał woli rodziców lub rodu.
Próbowała tego tylko moja przodkini – imienniczka, lecz woli rodu ostatecznie
stało się zadość.
Jakoś
posmutniałam na tę myśl, bo pomyślałam, co o rodach i Morholcie mówiła
ciotunia. On zaś chyba to dostrzegł, bo zapytał mnie o moje zainteresowania.
Opowiedziałam
mu więc, że choć obyta jestem w logice czy geometrii, największą miłością darzę
historię. Usprawiedliwiłam się, że niewiele jak dotąd mogę powiedzieć o jego
kraju. Obiecałam ze śmiechem, że wkrótce postaram się nadrobić ten
niewybaczalny brak, ale póki co, jeśli zechce, opowiem mu dzieje Janaru jak
najlepsza pieśniarka, z tych, o których mówił niedawno Ingwald.
I
znów mnie zaskoczył, lecz tym razem o mało nie doszło do kłótni. Rzekł mi
bowiem, że i dzieje mojego kraju są mu doskonale znane, na dowód przytoczył
kilka dat, nie pomijając oczywiście Zwycięstwa Fryderyka.
– U nas to dość znana data – powiedziałam ze śmiechem – zaczynamy od niej
liczenie lat.
– A tak, w istocie – odparł – czyli nie wykazałem się zanadto… choć na
swoje usprawiedliwienie muszę rzec, iż w Nedywii i Harii kalendarz jest inny.
Wciąż jeszcze do tego nie przywykłem. Ale gotów jestem – dodał z nowym zapałem
– dowieść ci mojej uczoności i opowiedzieć o innych ważkich zdarzeniach w tym
kraju. Na przykład, o buncie Myrkwida i Rolanda z Diamentów trzydzieści pięć
lat temu.
Wzdrygnęłam
się, być może przez kontrast jego tonu głosu z powagą tematu. Magowie, którzy
mnie uczyli, nie mówili o tamtej sprawie inaczej niż w sposób
ostrzegawczo-żałobny.
– Nie, o tym lepiej nie warto… o zdrajcach i hańbie najlepiej jest
zapomnieć. Za to można mówić o chwale i cnotach. Słyszałeś o Koronie, prawda?
– Słyszałem, wielce jestem jej ciekaw. Musi być wspaniała.
– Też chciałabym ją ujrzeć, lecz chyba musimy zaczekać do koronacji
nowego władcy, a Geryn III jest jeszcze młody.
– Oby panował jak najdłużej – rzekł Morholt z dziwną powagą. – I niech
strzeże Korony.
– Oby trwała – dodałam uroczyście. – Na wieczną pamiątkę czynów
szlachetnych przodków.
Morholt
zerknął na mnie, westchnął i zrobił gest, jakby chciał mnie ująć za rękę, lecz
zawahał się.
Potem
zaczął:
– Sigrlin? Mogę ci mówić po imieniu?
– Tak, będę rada.
– I ja też. Więc Sigrlin… w moich stronach o tych ludziach mówi się nieco
inaczej.
Ostrożność,
z jaką to mówił, wzbudziła moją czujność.
– To znaczy?
– O ile dobrze rozumiem, tu w Janarze armię Fryderyka, wygnańca z Hege,
uważa się za bohaterów.
– W istocie. Wyzwolicieli tych biednych ludzi, którzy cierpieli pod
jarzmem Damroki.
– No więc, w moich stronach… - westchnął i umilkł. Czekałam cierpliwie,
więc znów zaczął: – W moich stronach mówi się, że ludzie Fryderyka zniszczyli
piękny kraj i zniewolili, a potem zabili masy ludzi, którzy wcale nie pragnęli
ich przybycia.
Zrobiło
mi się nieprzyjemnie, ale wiedziałam, że historycy miewają różne zdania na ten
sam temat, więc powiedziałam grzecznie:
– Niewątpliwie byli tacy, którym dobrze było z Damroką, nie ulega jednak
wątpliwości, że…
– Ale właśnie ulega! To nie byli żadni wyzwoliciele, tylko mordercy,
gwałciciele, rabusie i do tego jeszcze kłamcy, skoro tak wszystko przeinaczyli,
że do dziś oddaje im się hołd!
Głos
jego poniósł się po sali, aż umilkły śmiechy i inni spojrzeli na nas z
przyganą. Nie chciałam swarów, jednakże zdumiałam się tak niepomiernie, że
poprosiłam go cicho, byśmy wyszli na korytarz na przechadzkę. Ochoczo zgodził
się. W milczeniu, dyskretnie opuściliśmy komnatę i krużgankiem podążyliśmy
dalej, szukając ciepłego pomieszczenia, w którym moglibyśmy kontynuować
dyskusję. W końcu natknęliśmy się na grupy krewniaków, którzy z frasobliwymi
twarzami, cicho gwarząc, opuszczali komnatę po jakiejś naradzie. Baliśmy się,
że każą nam wrócić do sali, więc przystanęliśmy w cieniu. Gdy przechodzili
obok, doleciały do mnie czyjeś słowa:
– Jeśli Najjaśniejszy Pan nie liczy się z naszymi prawami, to kto stanie
przy nim w walce z tą plagą szaleńców?
Ktoś
mu odpowiedział:
– A może Najjaśniejszy Pan sam wysłał tych ludzi, zaklętych przez magów,
by nas zniszczyli?
– Niedługo się on korzył za swoje przewinienia… Pamiętacie jeszcze sprawę
świętej pamięci Aurelii, królowej matki?
Aż
zdrętwiałam! Za takie słowa szafot to za mało! I Morholt je słyszał!
Teraz
baczę, czy nie jest nieostrożnością, spisywać tutaj usłyszane rzeczy? Nie ja je
mówiłam, byłam tylko świadkiem, lecz jeśli ten sekstern dostanie się w ręce
jakiegoś maga? Wszak wszyscy wiedzą, że oni stają twardo za królem! Sigrlin,
uspokójże się. Skoro oni mówią i żyją, znaczy, można, tyś jest tylko młódka i
masz potężnych krewnych… No tak, a Morholt? On jest bez protekcji… Nie, to
niemożliwe, uroiłam sobie tylko, nie można trafić w ręce kata za takie
głupstwa! Teraz widzę, jak wiele się pozmieniało. Ciotunia i świętej pamięci
wuj zawsze mówili, że my, szlachetnie urodzeni, jesteśmy wolni w myślach i
uczynkach, a król jest pierwszym wśród równych sobie. A tu wszędzie czuć
strach. My, młodzież, bawimy się w karnawale, lecz gdy tylko wyjdę między
starszych, widać w ich oczach to napięcie i podejrzliwość, czy gdzieś nie czai
się zdrada.
Lecz
miałam pisać o Morholcie, więc już wracam do niego i jego okropnych oskarżeń.
Nie myślał wcale o tych obcych dla niego ludziach, lecz dostrzegł, że
pomieszczenie stało puste, a w środku nie zgasł jeszcze ogień, więc wziął mnie
za rękę i pociągnął tam, a potem, jakbyśmy wcale nie przerywali tej naszej
rozmowy, powiedział żarliwie:
– Sigrlin, nie jest mi przyjemnie mówić tak o twoich przodkach, lecz
wierz mi, że mówię prawdę. Oni nie byli bohaterami. Przybyli, mówiąc, że chcą
pomóc i rzeczywiście, wyzwolili tutejszych spod panowania Damroki, lecz w
zamian żądali całkowitej uległości i posłuszeństwa. Niepokornych niszczyli,
bezbronnych pędzili w jedno miejsce i wyrzynali w pień, czasem podpalali
żywcem, gwałtem brali dziewczęta...
Zatkałam
sobie uszy, by nie słuchać tych oszczerstw, potem rozzłościłam się i
krzyknęłam:
– Jakże to tak, ośmielać się tak mówić o przodkach, bohaterach? Gdyby nie
oni, na tych ziemiach panowałaby ciemnota i nędza!
– Nie jest to prawdą! Przyjechali, by mordować, palić, gwałcić i
zniewalać, a potem objawili się wielkimi bohaterami i tak zapisali w księgach,
aby potomkowie ich czcili i uznawali ustanowiony porządek.
– Więc kim byli według ciebie ludzie, którzy zamieszkiwali tu w tamtych
czasach? Nie biedakami, którzy ledwie umieli zliczyć do trzech? Przecież oni ze
łzami radości witali wybawców, obsypywali ich kwiatami, nagrodzili Fryderyka
Koroną, gdy uwolnił ich spod panowania Damroki!
– Nie, to byli wolni ludzie, którzy może i nie potrafili wyrabiać zbroi
ze stali, lecz mieli swój honor i dumę, które zostały zdeptane i pogrzebane
wraz z tymi, którzy zostali wybici lub zniewoleni. Sigrlin, twój umysł jest
jasny, patrzysz przenikliwie i chcesz docierać do prawdy. Powiedz mi, gdy
widzisz stare sługi, czy dostrzegasz ich kolor oczu? Powoli zanika, magowie
powiadają, że brązowy jest mocniejszy i wszyscy, od pana do żebraka, mają
ciemne tęczówki. Ale widzisz czasem błękit lub szarość w spojrzeniu niektórych?
W
tej chwili tylko u ciebie, pomyślałam wtedy, ale nic nie odrzekłam, bo krew we
mnie wrzała, że cudzoziemiec ośmiela się kalać dobre imię przodków. Z trudem
uspokoiłam się i powiedziałam, dążąc do zgody:
– Wojna nie obywa się bez ofiar i krzywd, takie są jej prawa, zwłaszcza,
że przodkom przyszło walczyć z monstrami Damroki, na których widok uciekłby
niejeden. Może i niektórym od tych okropieństw zamąciły się umysły, lecz
przecież same Kamienie dowodzą, że przynajmniej siedmiu z nich było
szlachetnych i dobrych. Niejedną księgę napisano, niejeden traktat na temat
znaczenia tych cnót. Wysławiane są nawet w pieśniach! – Gdy tak mówiłam, czułam
powracającą równowagę. Byłam na swoim gruncie. Paliłam się wręcz do podawania
tytułów i autorów. Ale on o nie nie poprosił. Rzekł natomiast:
– Ja wiem, jakie rycerskie cnoty zostały zaklęte w Koronie. A wiesz,
jakich tam brakuje?
Popatrzyłam
pytająco.
– Nie ma takich jak na przykład Dobroć… Współczucie… Miłosierdzie… Bo oni
ich po prostu nie mieli.
Tego
już było zbyt wiele.
Przerwałam
mu sztywno:
– Panie, ta rozmowa była niezmiernie pouczająca, pozwól, że włączę się do
zabawy.
Wyrwałam
mu się i odbiegłam we wzburzeniu.
On
krzyknął za mną:
– Jeśli nie wierzysz mojemu słowu, proszę, zejdź do piwnic, do kazamatów!
Byłem w Jaskółczym Gnieździe i…
– Dość! – wykrzyknęłam prawie przez łzy.
– Sigrlin, proszę, zaufaj mi! Nie chciałem cię obrazić, wierz mi!
Odbiegłam,
zatykając sobie uszy. Dołączyłam do dziewcząt, by tworzyć żywe obrazy. Ta nowa
rozrywka tak mnie zajęła, że prędko się uspokoiłam i zapomniałam o moim
rozmówcy. Z błękitnych tkanin tworzyłyśmy morze, z brązowych i białych statki i
żagle. Potem Inunna zaproponowała, abyśmy pokazały Zwycięstwo. Wszystkie z
zapałem wzięły się do pracy, lecz ja pomarkotniałam. Oczywiście, to niemożliwe,
żeby szlachetni przodkowie, wzory cnót wszelakich, których dokonania zostały
uwiecznione w Koronie, byli tacy, jak mówił ten oszczerca cudzoziemiec, lecz
zabolało mnie, iż o naszych sławnych rycerzach tak się myśli za granicami
kraju! Czy to nie jest przykre? Ludzie zasług zawsze cierpią.
Nie
chciałam narażać się na obmowę, więc nie pytałam, co z Morholtem, lecz
przypadkiem usłyszałam, że nie pojawił się więcej na zabawach. Przepłakałam pół
nocy, lecz nie pozwolę, by ledwo rozwinięta słabość do cudzoziemca przesłoniła
mi obowiązek obrony dobrego imienia rodu. Jak on śmiał! Jak mógł! Nie widziałam
go od tamtej pory (gdzie on się podziewa?…), lecz jeśli go tylko zobaczę, nawet
na niego nie spojrzę!
Sekstern jest chyba takim archaicznym słowem, które ciężko będzie przywrócić polszczyźnie :D
OdpowiedzUsuń