Jesień nadchodziła
nieubłaganie, powietrze wyraźnie ochłodło, a morze zrobiło się niespokojne.
Olwen umiała już zapisać cały alfabet, co napawało ją wyraźną dumą. W zamku
mężczyźni wyparzali kadzie i grzali wodę, a kobiety soliły ogórki, siekały
kapustę, pokrzywę i chrzan, moczyły jabłka i przygotowywały listki czarnej
porzeczki i dębu. Po napełnieniu, kadzie miały być przetransportowane do piwnic
zamkowych, gdzie jeszcze z zimy stały pokaźne bryły lodu.
Któregoś takiego
pracowitego ranka, gdy Gotier jadł śniadanie, a kobiety kończyły solenie,
niania powiedziała:
– Dziś jest dzień narodzin
Olwen. Kończy siedem lat! Powinna odwiedzić swoją babkę.
– Babkę? – zapytał
zaintrygowany Gotier. – Myślałem, że matka pana Rohałta nie żyje? Bo wiem, że
pani Blancheflor nie pochodzi stąd...
Staruszka uśmiechnęła się.
– E, to nie tak, miły
wędrowcze, nie tak. U nas babka to najmędrsza kobieta, która przewodzi izbie, w
której jest poród. Jak kobieta rodzi, babka obejmuje władzę w domu i o
wszystkim decyduje. Jak przychodzi czas na rodzącą, babka idzie jako pierwsza,
a inne kobiety we wszystkim się jej słuchają. Potem, jak już jest po, to babka
idzie z płótnem i chlebem dla rodzącej i muszą się z położnicą przeprosić.
Świetlana i Kalina, które
krzątały się przy miskach, przystanęły. Świetlana ujęła się pod boki i
spojrzała nieco szelmowsko na Olwen.
– A nasza panienka to ma
babkę, że ho!
Niania zgromiła je
wzrokiem.
– Nie była, a miele
językiem po próżnicy!
Świetlana, nie speszona,
ciągnęła, myjąc miskę w wiadrze:
– A pewnie, jak bym mogła
być, skoro wtedy jeszcze byłam młodą dziewuszką? Takich nie dopuszczają do
pomocy.
– I słusznie! Jeszcze by
się jedna z drugą przeraziły, a tu trzeba pocieszyć, i dzieckiem się zająć,
coby nie umarło! Młode to śpi, a to położnica ma spać! – powiedziała niania
surowo.
Olwen patrzyła na kobiety
szeroko otwartymi oczami.
– Jak się rodziłam? – zapytała.
Niania westchnęła.
– Oj ciężko, dzieciaku,
ciężko. Wszyscy biegali, bo to robota na głowie, i pani Blancheflor – ściszyła
głos – wcześniej urodziła jeszcze dwoje dzieci, ale umarły... I szło jej
ciężko, ciężko! W izbie były najlepsze kobiety: i Iseut z zamku rycerza
Oliwera, która sama dziewięcioro dzieci urodziła, i tylko jedno przeżyło, i od
nas z wioski Jagoda, i wiele innych... Pani męczyła się wiele godzin, wszyscy
martwili się, czy dotrwa. Pamiętam jak dziś – była noc, padał deszcz, i ktoś stuka
do drzwi. Wali mocno, że hej! Pan Rohałt, blady jak ściana, idzie otworzyć, a
tam stoi Wiedźma spod lasu. I mówi tak: „Oddajcie mi izbę”. To żadna z kobiet
nawet nie pisnęła. Tamta coś podeszła, kazała wstać, coś ugotowała, coś podała,
poczyniła jakieś znaki, i dziecko zaczęło wychodzić. Wiedźma nawet nie
spojrzała, co się urodziło, tylko powiedziała: „Uważajcie na tę dziewuszkę”,
coś tam dała położnicy, obmyła ją wywarem z kory brzozy i ziół, jak każe
obyczaj, i poszła. Sama musiałam kłaść małą przy piecu, sypać ziarna, obnosić
wilczka. I nie pojawiła się z darami, sama pani Blancheflor, jak już
wydobrzała, poszła do niej do chaty. – Niania dodała z nutką pretensji: – Ja
nawet żałowałam, że nie została, bo trzeba było prędko imię nadać, dla ochrony,
a matka mówi: „rycerskie ma być, nie tutejsze”. A przecież nie można dziecku
dać imienia od razu, bo złe je pochwyci, takie słabe, bezbronne, imię musi
chronić malucha! Mówię: „Niechże będzie po tutejszemu, poprzednie maluchy miały
rycerskie imiona i poumierały, bo je zło dopadło, niechże ona chociaż ma takie,
jak przystało córce Turodni”, więc została Niemoją. Ale były zapleciny, gdyśmy
zaplatały warkocz, matka rzekła: „Odchowana jest, przyszedł czas na rycerskie
imię”. Bałyśmy się, bo te obce imiona nic przecież nie znaczą, jakże więc mają
kształtować człowieka? Ale wola matki świętą jest, więc jak powiedziała, że ma
być Olwen – niby że po siostrze – to została Olwen, i na szczęście – Niania z
rozmachem odpukała w niemalowane. – Choć nie chroni, to i nie szkodzi. A bałam
się bardzo, i wszyscy się bali po tym, jak panią Iseut spotkało... – Urwała.
– Co spotkało? – zapytał
Gotier.
– Nianiu, niechże nie
mówią – zdenerwowała się Świetlana – po co złe wywoływać!
– Długo opowiadać nie
będę, niech wędrowiec wiedzą tylko, że ich już nie ma, Iseut i jej rodziny,
pochłonęła ich święta ziemia wskutek zła, które uczynili. To było w burzową noc
w drugą wiosnę po narodzinach Olwen. Stąd nie widać, ale dalej jest wzgórek,
gdzie stał ich zamek. Niech wędrowiec nie chodzą tam, bo przerażą się krzykami
spod ziemi.
Na chwilę zapadła cisza.
Niania rozejrzała się dookoła i zakończyła już pogodniejszym tonem:
– I wszyscy się dziwili,
bo Wiedźma do nikogo nie szła, nawet jak dzieci we wsi umierały, to nie szła, a
tu sama przyszła, nie wiedzieć dlaczego. Pewnie, że to pańskie dziecko i może
to stąd.
– Rzeczywiście, zagadka –
przyznał Gotier.
– I dziś Olwen musi iść po
błogosławieństwo do babki i spryskać ją wodą.
Gotier dostrzegł kolejną
szansę poznania czegoś nowego.
– Czy mogę z nią iść? –
zapytał.
– A pewnie, zawsze to
lepiej, jak pójdzie z kimś, bo to jeszcze taki z niej skrzacik.
Okazało się, że gość
musiał jednak trochę poczekać na zaspokojenie swojej ciekawości. Procedura
wyjścia do babki okazała się długa i skomplikowana. Olwen została wykąpana w
łaźni, potem ubrana w brązową sukienkę, która, choć ładna, była już nieco
przykrótka. W rękę dostała dzban z wodą, na głowę nałożono jej wianek. Niania
czesała ją długo, narzekając na wiercenie się dziewczynki. Wreszcie była
gotowa, lecz minęło już południe. Kobiety uznały, że konieczny jest solidny
posiłek przed drogą, zjedli więc obiad i tak oto minęła kolejna godzina. Niania
na odchodne udzieliła swojej podopiecznej zawsze aktualnych wskazówek:
– Niech Olwen będzie
grzeczna i zachowuje się, jak należy!
Wreszcie poszli. Gotier
miał kij, otrzymany od Rohałta, Olwen nie potrzebowała takiej ochrony, gdyż tę
rolę spełniał tajemniczy woreczek na szyi. Mag mimochodem pomyślał, że przy
okazji warto byłoby o niego zapytać. Szli powoli, Olwen pilnowała, by nie
uronić ani kropli ze dzbana. Skierowali się w stronę rzeki, lecz do wsi
pozostał im spory kawałek. Z każdym krokiem przybliżała się również Stara
Puszcza. Choć nie działo się nic niepokojącego, Gotier poczuł nagle dyskomfort,
który wciąż narastał. Dziewczynka szła powoli, czas dłużył się niemiłosiernie.
Wędrowiec zauważył przy tym, że Olwen prowadziła go w stronę olbrzymich,
wiekowych drzew.
– Nie pomyliłaś się?
Przecież to ta Puszcza! – powiedział nieco zbyt głośno.
Olwen odparła swoim dziecięcym
głosikiem:
– Tu jest zwykły las, tam
jest Stara Puszcza. Granica jest tu, o, gdzie są te krzaki bzu.
Gotier wzmógł czujność.
Wkroczyli między buki, dęby i olchy. Poczuli słodkawo-zgniły zapach. Ziemia pod
ich stopami wilgotniała i momentami zapadała się. Wszystko wokół pokrywał
miękki koc mchu. Panował półmrok, lecz gdzieniegdzie przez gałęzie i liście
przebijały się promienie słoneczne. Olwen prowadziła go pewnie, widocznie
bywała w tym miejscu niejednokrotnie. Rozglądała się i nasłuchiwała. Omijała
zręcznie krzewy, doły, strumyczki wody i konary. W pewnym momencie znacznie go
wyprzedziła. Gotier poczuł uścisk w dołku.
– Uczony pan uważają! -
zawołała Olwen, oglądając się – to jest krzew kaliny!
Dogonił ją, sapiąc.
– Krzew kaliny?
– To może być zmieniony
człowiek, bo nie było go tu wcześniej – wyjaśniła dziewczynka.
Gotierowi włos zjeżył się
na głowie.
– Człowiek?!
– Wszystko może być
zmienionym człowiekiem. Niania mówiła, że kształty są nietrwałe. Wystarczy się
zezłościć, przestraszyć, pomyśleć coś w złą godzinę i człowiek się już zmienia.
Podeszła do kaliny i
potrząsnęła gałęziami. Ku przerażeniu Gotiera, w martwym powietrzu zabrzmiały
dźwięki, podobne do szeptu.
– O – powiedziała Olwen –
to człowiek. Jakbyśmy ulenili piszczałkę z gałęzi, to jakbyśmy w nią dmuchnęli,
to można by było usłyszeć, co mówi. Teraz nie ma czasu, ale powiem Miłostowi,
żeby tu przyszedł.
– Któż to jest Miłost? -
zapytał Gotier.
– Mój przyjaciel,
pastuszek. Struga najlepsze fujarki na świecie! – powiedziała Olwen z dumą.
Gotier powiedział,
przejęty:
– Trzeba odczarować tego
biedaka! Czekaj, zastanowię się, jak by tu...
Olwen trąciła go w ramię.
– Nie trzeba – stwierdziła
autorytatywnie – wystarczy powiedzieć imię. Jak Miłost uleni piszczałkę, to jak
podmucha, to będziemy wiedzieli, jak ten ktoś się nazywał!
Na widok jego miny dodała:
– Gotier mówili o stanach
skupienia. Jest para, woda i lód. No i jest człowiek, zwierzę, roślina, nie
tak?
Roześmiała się, pociągnęła
go za rękę i w podskokach poszła dalej.
Minęli kalinę (Gotier
jeszcze długo patrzył za siebie) i kontynuowali wędrówkę. W powietrzu można
było wyczuć bliskość rzeki. Pnie drzew robiły się coraz grubsze. Dziewczynka
wyciągnęła rękę i powiedziała:
– O, i jesteśmy!
Gotier wytężył wzrok i
zdołał zobaczyć jedno z najdziwaczniejszych zabudowań, jakie przyszło mu
kiedykolwiek oglądać. Na czymś w rodzaju pali wznosiła się izdebka, przykryta
strzechą, jak tutejsze wiejskie chaty. Pale i deski podtrzymujące ściany
zostały ułożone w taki sposób, że przypominały kurzą nogę. Izba nie miała
okien, w ścianie ział jedynie czarny otwór – teoretycznie każdy mógł tam wejść
i wziąć, co mu się podobało. Gotier jednak wyczuł, że potencjalny złodziej nie
miałby ochoty wnikać w czeluść pomieszczenia – i to bynajmniej nie dlatego, że
sprzęty kobiety mieszkającej pod lasem, były, wedle wszelkiego
prawdopodobieństwa, ubogie i ów złodziej nie miałby czego szukać.
Gotier spodziewał się
widoku groźnej, władczej kobiety z twarzą zakrytą kapturem. Zdziwił się, gdy
zobaczył niepozorną, uśmiechniętą staruszkę, spokojnie zbierającą chrust. Nie
mógł w półmroku dojrzeć jej twarzy. Zobaczyła ich, ale spokojnie czekała, aż
podejdą.
– No i jest moja wnuczka –
powiedziała ciepło na widok Olwen. Dziewczynka, widać zgodnie z jakimś
tutejszym zwyczajem, podeszła, schyliła głowę przed babką, a tamta położyła jej
rękę na włosach. Potem dziewczynka uniosła dzban i chlusnęła wodą prosto na
staruszkę. Uśmiechnęły się do siebie. Wiedźma weszła do swojej izdebki i
wróciła z trzema kołaczami i napitkiem w dużym glinianym kubku. Gestem
zachęciła do częstowania się. I Olwen, i jej nauczyciel nie dali sobie dwa razy
powtarzać.
Gotier spróbował napoju i
zdziwił się, nie znał wcześniej takiego smaku.
– Cóż to jest? - zapytał.
– Kwas chlebowy – odparła
Wiedźma.
Gotier upił jeszcze łyk i
pokiwał głową z uznaniem.
– Olwen powinna do mnie
częściej przychodzić – powiedziała Wiedźma z lekkim wyrzutem w stronę
dziewczynki – jest już duża, czas zacząć się uczyć.
Olwen aż podskoczyła,
mówiąc z dumą:
– Gotier mnie uczy! Wiedzą
babuleńka, jaki on jest mądry? Już wiem, dlaczego można puszczać zajączki! –
pochwaliła się. Potem nagle posmutniała: - A do was, babko, pani matka nie
pozwalają mi przychodzić. Mówią, że jeszcze tego brakowało, żebym już całkiem
była chłopskim dzieckiem.
Wiedźma uśmiechnęła się
lekko. Spojrzała na Gotiera i zapytała:
– I jak ci się tu podoba,
przybyszu?
– Nie wiem – odpowiedział
szczerze – nie rozumiem tego, co się tu dzieje – sam nie pojmował, skąd nagle
pojawiła się u niego taka ochota do wyrażania prawdziwych opinii.
Olwen zobaczyła jakieś
kwiatki i zaczęła je zbierać, nucąc piosenkę. Wyglądała jak uosobienie
niewinności, choć włosy jej się zaplątały, sukienka pobrudziła i rozdarła w
jednym miejscu, a wianek przekrzywił. Nagle coś przemknęło obok niej i zniknęło
w czeluściach chatki. Gotierowi zdawało się, że to była łasica.
Wiedźma usiadła, gestem
zaprosiła swego towarzysza, by uczynił to samo.
– Chciałabym ci coś
opowiedzieć, choć dla ciebie nie będzie to już miało znaczenia. Niedaleko stąd
– powiedziała z zadumą – znajduje się małe źródełko. Nie opodal, w tunelach
wydrążonych w ziemi, mieszkają ludzie. Mało kto o nich wie, i oni wcale nie
pragną, by inni o nich wiedzieli. Nieustannie jednak myślą o świecie i wciąż
starają się doskonalić.
– Po co? – zapytał
zaintrygowany Gotier.
– Aby świat nadal istniał.
Zobaczyła jego zdumioną
minę. Wyjaśniła cierpliwie:
– Świat nie istnieje sam z
siebie – w każdej chwili może ulec zagładzie. Aby trwał, wszystko musi iść
utartą koleją. Musi być Sobótka, ludzie muszą się rodzić i umierać, musi być
zima, a potem lato. Świat wciąż jest na krawędzi otchłani, i jedyne co go
ratuje, to to, że wszelkie istoty robią to, co do nich należy. Te wszystkie
zmory, upiory, wodniki – to wszystko tylko przejawy tego, co znajduje się
głębiej i co wciąż próbuje wciągać tych, którzy ocaleli.
– Przecież to nonsens! –
wykrzyknął Gotier – Bajdurzenie obłąkanych!
Wiedźma spojrzała na niego
i uśmiechnęła się.
– Ja nie rozstrzygam o
prawdzie, mówię tylko o tym, co jest. Nie oceniaj, przyjmij. Pochodzisz z
miejsc, w których wszystko próbuje się zwyciężyć i ujarzmić. Tu nie, tu próbuje
się po prostu przetrwać.
– Słyszałem dziś o zamku,
który zapadł się pod ziemię – powiedział mag po chwili milczenia.
– Iseut z Wrzosów i jej rodzina
przegrali walkę.
– Co uczynili? - zapytał
Gotier.
– Wygnali z zamku dziewkę,
która zaszła w ciążę po tym, jak najstarszy syn pani Iseut ją zgwałcił. Jej
rodzice i brat poszli prosić, lecz ich zbili kijami. Dziewczyna poroniła, a
potem umarła. Jej matka zawodziła straszliwie, a ojciec złorzeczył. Tej samej
nocy, gdy po ich córkę przyszła śmierć, rozszalała się burza, a zamek ze
wszystkimi mieszkańcami zapadł się pod ziemię. Teraz to tylko porośnięty
kwiatami pagórek, lecz lepiej tam nie chodzić w niespokojną noc. Słychać głosy,
jęki i płacze.
– I oni tam teraz... żyją?
- wyszeptał Gotier ze zgrozą. Wzdrygnął się.
Wiedźma rzuciła mu
przeciągłe spojrzenie.
– Tej wsi już nie ma.
Wkrótce potem okolicę spowiła mgła, z której wyłoniła się mała, czarnowłosa
dziewczynka. Mora. Była śliczna, tylko bardzo blada. Podchodziła do malutkich
dzieci i bawiła się z nimi. Wkrótce zaczęły chorować i umierać na gorączkę, a
wraz z nimi całe rodziny. A gdy w całej wsi nie było komu grzebać umarłych,
Mora weszła w mgłę i zniknęła. A potem nastała piękna wiosna.
Gotier milczał. Olwen
myszkowała po okolicy. Czas mijał.
– Radzę wam wracać –
powiedziała Wiedźma.
– Już? – zdziwił się.
– Jest później niż ci się
wydaje, a tutaj nocą jest niebezpiecznie. A dziś jest pełnia. Wszystko, co ma
się dziać, stanie się mocniej.
Gotier spojrzał na
Wiedźmę.
– Zamierzam pozostać w
Nawie jeszcze trochę. Czy mogę przyjść jeszcze? Chciałbym cię o coś zapytać.
– Możesz teraz.
– Nie wiem czemu, ale
obawiam się, pani.
– W Puszczy jest zło.
Wiele zła.
– Ale ono jest zamknięte.
Czemu więc się boję?
– Bo wszyscy się boją zła.
Umilkł zaskoczony.
Wiedźma zmarszczyła brwi.
– Idźcie już. Idźcie.
Wstała i pokazała ręką na
las.
Gotier zawołał Olwen,
która uściskała babkę i trochę zasmucona, poszła wraz ze swoim nauczycielem.
Wiedźma odeszła, nie oglądając się. Zrobiło się wyraźnie chłodniej i ciemniej.
Szli spokojnie drogą powrotną. Gotier rozmyślał. W pewnym momencie przystanął.
– Olwen – powiedział –
zostawiłem swój kij.
– Ojej – powiedziała
dziewczynka.
– Idź, a ja cię dogonię,
dobrze?
– Tutaj może być groźnie,
a wędrowiec są bez ochrony – zaprotestowała, ale uśmiechnął się tylko do niej i
jeszcze raz kazał zaczekać.
– To ja pójdę tam, gdzie
zaczyna się las – oznajmiła dziewczynka.
Gotier kiwnął głową,
odwrócił się i szybkim krokiem zaczął iść z powrotem. Po chwili coś przykuło
jego wzrok. Nad ziemią unosiło się światełko.
Świetlik, pomyślał
wędrowiec. Zaciekawiony, zbliżył się do ognika, lecz tamten oddalił się. Gotier
nie mógł oderwać od niego oczu. Ognik wydawał się mrugać do niego i zachęcać do
czegoś. Wędrowcowi wydawało się, że jeszcze trochę, i odkryje jakąś wielką
tajemnicę. Znów podszedł, a światełko znowu się oddaliło, nie na tyle wszakże,
by mógł je stracić z oczu. Gotier szedł, jakby wiedziony jakimś wewnętrznym
głosem. Ognik zamigotał jeszcze kilka razy, uniósł się i znów oddalił. Mag
podążał za nim, nieświadom odległości ani upływu czasu. Dopiero, gdy nadepnął
nogą na żmiję, która zniknęła cicho w zaroślach, zdenerwował się i ocknął.
Natychmiast czoło zrosił mu pot.
Olwen, pomyślał
przerażony. Rozejrzał się – nie poznawał okolicy. Roślinność była tu bardziej
gęsta, słyszał szum rzeki.
Spokojnie, powiedział
sobie. Dojdę do rzeki, zobaczę, w którą stronę płynie nurt, i zacznę iść
zgodnie z nim…
Gdy doszedł do
piaszczystego brzegu, dostrzegł trzy postaci. Z daleka wyglądały, jakby były
zajęte praniem, i coś jak odzież zwisało im z pleców.
Nie mogę być daleko od
wsi, ucieszył się Gotier, skoro są praczki!
– Hej! – zawołał. Zwróciły
ku niemu twarze. Przybysz krzyknął: miały czarne, zmierzwione włosy, wielkie
oczy z szarymi białkami i olbrzymie usta, wyglądające jak jamy. To, co wziął za
pranie, okazało się piersiami – długimi, wyciągniętymi piersiami,
przewieszonymi przez plecy.
Gotier obrócił się i
zaczął biec na oślep. Biegł długo, bardzo długo. Zupełnie nie wiedział, gdzie
był, stracił orientację, lecz biegł dalej. Wreszcie, zmęczony, zatrzymał się na
polanie. Zorientował się, że zapadła noc. Była pełnia. Księżyc odbijał się w
spokojnym jeziorze.
Gotier starał się
uspokoić.
– Przecież jestem magiem –
powiedział stanowczo na głos. – Dziwy nie dziwy, ale prawa magii muszą tu
zadziałać!
Spróbował się
skoncentrować i przywołać w umyśle kształt zamku, by wyczuć kierunek, w którym
powinien iść. Szepnął słowo i w powietrzu zaświeciła jasna kula. Szepnął
kolejne i z powietrza uformował się kształt, który popłynął leciutko nad
jeziorem, a potem zniknął.
Pomyślmy, księżyc jest tu…
Nie dane było mu dokończyć
wnioskowania. Z jeziora zaczęły wynurzać się sylwetki młodych dziewcząt w
białych koszulach, jedna za drugą, następna i następna. Były cielesne – woda
wzburzyła się, zafalowała – lecz zarazem prześwitywały przez nie promienie
księżyca. Dziewczęta uniosły się w powietrzu i utworzyły krąg. Wszystkie naraz
zrzuciły swoje koszule, które rozpłynęły się w powietrzu, i zaczęły wirować.
Piersi, talie, pośladki i nogi błyszczały czystym srebrem. Włosy rozwiewały im
się w wariackim pędzie, głosy zaczęły nucić jakąś szaloną, dziką pieśń.
Gotier stał, niezdolny do
poruszenia się z miejsca, a ich pieśń stawała się coraz bardziej nieokiełznana.
Był porażony jej pięknem. Krąg rozpadł się, każda z nich tańczyła sama. Młode
ciała wyprężały się, wyginały w łuki, wirowały wokół własnej osi, a po lesie
niósł się potężny chór dziewczęcych głosów. Buchał z tego niepohamowany
erotyzm. Gotierowi krew uderzyła do głowy – odkąd został magiem, nie miał prawa
dotknąć kobiety. Tymczasem każda z nich zdawała się obiecywać rozkosz bez
granic.
Jedna z nich dostrzegła
go, podleciała i wyciągnęła rękę:
– Chodź! Do tańca! –
zawołała.
Nie był w stanie stawić
oporu. Jej ręka była lodowata, przeszył go dreszcz. Uniósł się wraz z
dziewczyną, a inne otoczyły go. Utworzyły powietrzny korowód, a on był jego
częścią. Już nie myślał, tylko czuł. Powietrze, księżyc, woda, ciemność,
taniec, śpiew, taniec, taniec! Był wolny jak nigdy przedtem. Mógł tak wirować,
wirować bez końca!
Nagle zabrzmiał śmiech.
Korowód zmienił kierunek. Korowód?...
Kręgi i korowody...
Gotier poczuł nagle, że
już, teraz, powinien się wyswobodzić, lecz nie mógł – dziewczęce dłonie
trzymały go w żelaznym uścisku. I nagle wszystko zrozumiał w ułamku sekundy,
kiedy zobaczył swoją twarz tuż nad taflą wody. Chwilę potem już zniknął.
Jezioro po kilku minutach
uspokoiło się. Tafla wyglądała tak, jakby nie zmąciło jej nic od początku
świata.
Los Gotiera wciąż uważam za jeden z największych "twistów" tej historii, zwłaszcza, że początkowo wydawał się być kreowany na główną postać powieści. Nie chcę pisać więcej, by nie psuć lektury innym czytelnikom - ponieważ wiem, że są tacy, którym najpierw może rzucić się w oczy komentarz, a dopiero potem tekst.
OdpowiedzUsuń