Z daleka budowla wyglądała
imponująco, ale po przyjrzeniu się opinia musiała ulec zmianie. W masywnym
murze ziały dziury. Jedna z wież osypała się w połowie, z drugiej wylatywały
jakieś ciemne ptaszyska. Mimo to na jej szczycie łopotał wystrzępiony proporzec
z Diamentem w błękitnym polu, co w pierwszej chwili bardzo maga zaskoczyło. W
końcu gdy mówiło się o rodach Kamieni, był to niemal równoważnik słowa
„arystokracja”. Ale Gotier prędko skojarzył herb z tym, co wiedział skądinąd. I
przestał się dziwić.
Zauważył zarośnięte trawą
wgłębienie, ciągnące się nieco dalej od ścieżki, najprawdopodobniej dawną
odnogę rzeki, która musiała zasilać fosę. Teraz w szerszym miejscu dawnego
koryta jakiś chłopak pasł owce i strugał fujarkę. Leżący u jego stóp pies
podniósł się i zacząć szczekać. Chłopak zauważył podróżnego. Przybysz
uśmiechnął się i skinął głową, ale pastuszek, podobnie jak dzieci ze wsi, po
prostu stanął i zaczął na niego patrzeć. Wędrowiec postanowił to zignorować. Ta
cisza była denerwująca. Za sobą słyszał szelest kroków, gdy jego orszak
powitalny w milczeniu posuwał się za nim. Wiele Gotiera kosztowało, by co
chwilę nie oglądać się za siebie. Kolejny raz w tym miejscu poczuł się
nieswojo. Ta dziwaczna procesja z obcym na czele i milczącym korowodem
skojarzył mu się z pochodem żałobników. Jestem przewodnikiem umarłych, pomyślał
i przeszył go dreszcz.
Możliwie jak
najpewniejszym krokiem skierował się do bramy wjazdowej zamku. Nikt nie
zatrzymał go ani nawet nie obwieścił jego przybycia. Gdy przekraczał podwoje
siedziby, zerknął przez ramię. Wieśniacy wracali do siebie.
Wcale by się nie zdziwił,
gdyby zastał pusty dziedziniec zamkowy, pokryty kurzem, pajęczynami, mchem i
pleśnią. Wśród tego wyobraźnia rysowała mu porzucone szkielety i zdziczałe
bestie. W jakiś sposób pasowałoby to do tego, co już zdążył zobaczyć. Tymczasem
ujrzał miejsce, którego czas świetności na pewno przeminął dawno temu, ale
całkiem czyste i z ludźmi przy pracy. Przystanął w cieniu bramy i obserwował,
jak kobieta w średnim wieku w chustce na głowie siedziała na zydlu i łuskała
fasolę. Inna, młodsza, ugniatała wytrwale jakąś masę w misie, po czym zawołała:
– Tiu, tiu, tiu! – Na co
zewsząd zbiegły się kury. Dziewczyna postawiła misę na ziemi i wytarła
oblepione ręce w fartuch. Tymczasem ptaki z gdakaniem rzuciły się wydziobywać
jedzenie, wokół którego natychmiast zaroiło się od much. Brodaty mężczyzna
naprawiał beczkę, a jakaś staruszka niosła w ręce kosz. Kilka razy przebiegł
kot, a raz, niemal tuż pod nogami przybysza, ogromny szczur.
Gotier szukał wzrokiem
kogoś, kto wyglądałby na owych zapomnianych przedstawicieli rodu Diamentów, ale
nie dostrzegał nikogo takiego. Kierując się standardami reszty Janaru, zakwalifikowałby
obecnych jako nędzarzy. Szczupłe ciała odziane były w znoszoną, wielokrotnie
łataną i cerowaną odzież z nie farbowanego lnu lub płótna. Nikt nie miał butów,
podobnie jak ludzie z wioski. Potomkowie Diamentów nie mogliby tak egzystować,
musieli być gdzieś w środku.
Podszedł więc do kobiety
na zydlu, która z lekkim okrzykiem podniosła się na jego widok i zlustrowała
znanym mu już, uważnym spojrzeniem, które było brązowe, jak u innych
Janarczyków. Gotier ze swojej strony również przeżył niemałe zdziwienie na
widok jej urody, przebijającej nawet spod potu, zmęczenia i kurzu. Nie
powiedziała nic o duszy, ale jej twarz złagodniała. Wędrowiec uznał to za
przyzwolenie do przedstawienia swojej prośby.
– Jestem wędrowcem zza
Puszczy, szukam noclegu. W wiosce powiedzieli, żebym przyszedł tutaj.
– I dobrze powiedzieli –
skwitowała kobieta. Jej akcent był inny, twardy. Musiała nie pochodzić stąd.
Jak więc się tu znalazła?
– Czy możesz mnie więc
zaprowadzić do panów tego zamku?
– Ja jestem tu panią –
powiedziała z prostotą. – Nazywam się Blancheflor z rodu Opali. Jestem żoną
Rohałta z Diamentów – mówiąc to, wyprostowała się i przygładziła niesforny
kosmyk brązowych włosów, wymykający się spod chustki.
Takiego obrotu spraw
Gotier się nie spodziewał. Przyjrzał się jej znów. Nadal nie wyglądała na
potomkinię arystokratycznego rodu. Chyba jednak ze zmęczenia patrzył zbyt
długo, bo Blancheflor dodała nieco wyniośle:
– Jeśli nie wzgardzisz
naszym skromnym jadłem i ubogim mieszkaniem, radzi cię tu przyjmiemy, przybyszu.
Mag skinął głową,
zreflektował się i powiedział:
– Mam na imię Gotier.
– A zatem chodź, Gotierze.
Zapewne rad będziesz z posiłku i kąpieli?
– O, tak – przyznał
skwapliwie.
Blancheflor krzyknęła
zupełnie nie po pańsku, gardłowo:
– E, Świetlana! Kaszę
zrobią! E, Sławoj, napalą w łaźni, gościa mamy, trza go godnie powitać!
Szli przez chwilę,
Blancheflor wyliczała z dumą:
– Wszystko tam będą mieli,
witki brzozowe, kamienie rozgrzejemy, zimna woda też będzie...
Gotier kiwał głową, choć
nie miał większego pojęcia o użytkowaniu tego wszystkiego. Kąpiel kojarzyła mu
się z cynową lub blaszaną wanną. Takie stały w Akademii i siedzibach panów.
Biedacy, z tego co słyszał, myli się w beczkach lub rzekach. Ale tutaj, widać,
wszystko było inaczej.
Blancheflor nagle pacnęła
się w czoło.
– A, i nie przelęknij się
wędrowcze, rezyduje tam łaźnik. Upodobał sobie to miejsce, no i dobrze,
wszystko będzie jak się należy. Tu masz – podała mu kilka ziaren fasoli –
zostawisz mu. Jest taka miska przy wejściu, tam włóż przed kąpielą.
W głosie kobiety
zadźwięczał delikatny zaśpiew. Gotier w oszołomieniu podążał za nią. Powoli
zaczynał wątpić w spodziewaną szczyptę normalności.
Bardzo lubię te fragmenty. Ten, następny... Generalnie te obyczajowo-magiczne porządki w Nawie, wprowadzenie Rohałta, Blanchelor, Olwen. To wcześniejsze spotkanie z wieśniakiem zresztą też. Świetnie wykreowałaś, jak radzą sobie z pokręconą rzeczywistością, w której żyją.
OdpowiedzUsuń