poniedziałek, 13 kwietnia 2020

Podzielona Kraina - I.7


Z daleka budowla wyglądała imponująco, ale po przyjrzeniu się opinia musiała ulec zmianie. W masywnym murze ziały dziury. Jedna z wież osypała się w połowie, z drugiej wylatywały jakieś ciemne ptaszyska. Mimo to na jej szczycie łopotał wystrzępiony proporzec z Diamentem w błękitnym polu, co w pierwszej chwili bardzo maga zaskoczyło. W końcu gdy mówiło się o rodach Kamieni, był to niemal równoważnik słowa „arystokracja”. Ale Gotier prędko skojarzył herb z tym, co wiedział skądinąd. I przestał się dziwić.
Zauważył zarośnięte trawą wgłębienie, ciągnące się nieco dalej od ścieżki, najprawdopodobniej dawną odnogę rzeki, która musiała zasilać fosę. Teraz w szerszym miejscu dawnego koryta jakiś chłopak pasł owce i strugał fujarkę. Leżący u jego stóp pies podniósł się i zacząć szczekać. Chłopak zauważył podróżnego. Przybysz uśmiechnął się i skinął głową, ale pastuszek, podobnie jak dzieci ze wsi, po prostu stanął i zaczął na niego patrzeć. Wędrowiec postanowił to zignorować. Ta cisza była denerwująca. Za sobą słyszał szelest kroków, gdy jego orszak powitalny w milczeniu posuwał się za nim. Wiele Gotiera kosztowało, by co chwilę nie oglądać się za siebie. Kolejny raz w tym miejscu poczuł się nieswojo. Ta dziwaczna procesja z obcym na czele i milczącym korowodem skojarzył mu się z pochodem żałobników. Jestem przewodnikiem umarłych, pomyślał i przeszył go dreszcz.
Możliwie jak najpewniejszym krokiem skierował się do bramy wjazdowej zamku. Nikt nie zatrzymał go ani nawet nie obwieścił jego przybycia. Gdy przekraczał podwoje siedziby, zerknął przez ramię. Wieśniacy wracali do siebie.
Wcale by się nie zdziwił, gdyby zastał pusty dziedziniec zamkowy, pokryty kurzem, pajęczynami, mchem i pleśnią. Wśród tego wyobraźnia rysowała mu porzucone szkielety i zdziczałe bestie. W jakiś sposób pasowałoby to do tego, co już zdążył zobaczyć. Tymczasem ujrzał miejsce, którego czas świetności na pewno przeminął dawno temu, ale całkiem czyste i z ludźmi przy pracy. Przystanął w cieniu bramy i obserwował, jak kobieta w średnim wieku w chustce na głowie siedziała na zydlu i łuskała fasolę. Inna, młodsza, ugniatała wytrwale jakąś masę w misie, po czym zawołała:
– Tiu, tiu, tiu! – Na co zewsząd zbiegły się kury. Dziewczyna postawiła misę na ziemi i wytarła oblepione ręce w fartuch. Tymczasem ptaki z gdakaniem rzuciły się wydziobywać jedzenie, wokół którego natychmiast zaroiło się od much. Brodaty mężczyzna naprawiał beczkę, a jakaś staruszka niosła w ręce kosz. Kilka razy przebiegł kot, a raz, niemal tuż pod nogami przybysza, ogromny szczur.
Gotier szukał wzrokiem kogoś, kto wyglądałby na owych zapomnianych przedstawicieli rodu Diamentów, ale nie dostrzegał nikogo takiego. Kierując się standardami reszty Janaru, zakwalifikowałby obecnych jako nędzarzy. Szczupłe ciała odziane były w znoszoną, wielokrotnie łataną i cerowaną odzież z nie farbowanego lnu lub płótna. Nikt nie miał butów, podobnie jak ludzie z wioski. Potomkowie Diamentów nie mogliby tak egzystować, musieli być gdzieś w środku.
Podszedł więc do kobiety na zydlu, która z lekkim okrzykiem podniosła się na jego widok i zlustrowała znanym mu już, uważnym spojrzeniem, które było brązowe, jak u innych Janarczyków. Gotier ze swojej strony również przeżył niemałe zdziwienie na widok jej urody, przebijającej nawet spod potu, zmęczenia i kurzu. Nie powiedziała nic o duszy, ale jej twarz złagodniała. Wędrowiec uznał to za przyzwolenie do przedstawienia swojej prośby.
– Jestem wędrowcem zza Puszczy, szukam noclegu. W wiosce powiedzieli, żebym przyszedł tutaj.
– I dobrze powiedzieli – skwitowała kobieta. Jej akcent był inny, twardy. Musiała nie pochodzić stąd. Jak więc się tu znalazła?
– Czy możesz mnie więc zaprowadzić do panów tego zamku?
– Ja jestem tu panią – powiedziała z prostotą. – Nazywam się Blancheflor z rodu Opali. Jestem żoną Rohałta z Diamentów – mówiąc to, wyprostowała się i przygładziła niesforny kosmyk brązowych włosów, wymykający się spod chustki.
Takiego obrotu spraw Gotier się nie spodziewał. Przyjrzał się jej znów. Nadal nie wyglądała na potomkinię arystokratycznego rodu. Chyba jednak ze zmęczenia patrzył zbyt długo, bo Blancheflor dodała nieco wyniośle:
– Jeśli nie wzgardzisz naszym skromnym jadłem i ubogim mieszkaniem, radzi cię tu przyjmiemy, przybyszu.
Mag skinął głową, zreflektował się i powiedział:
– Mam na imię Gotier.
– A zatem chodź, Gotierze. Zapewne rad będziesz z posiłku i kąpieli?
– O, tak – przyznał skwapliwie.
Blancheflor krzyknęła zupełnie nie po pańsku, gardłowo:
– E, Świetlana! Kaszę zrobią! E, Sławoj, napalą w łaźni, gościa mamy, trza go godnie powitać!
Szli przez chwilę, Blancheflor wyliczała z dumą:
– Wszystko tam będą mieli, witki brzozowe, kamienie rozgrzejemy, zimna woda też będzie...
Gotier kiwał głową, choć nie miał większego pojęcia o użytkowaniu tego wszystkiego. Kąpiel kojarzyła mu się z cynową lub blaszaną wanną. Takie stały w Akademii i siedzibach panów. Biedacy, z tego co słyszał, myli się w beczkach lub rzekach. Ale tutaj, widać, wszystko było inaczej.
Blancheflor nagle pacnęła się w czoło.
– A, i nie przelęknij się wędrowcze, rezyduje tam łaźnik. Upodobał sobie to miejsce, no i dobrze, wszystko będzie jak się należy. Tu masz – podała mu kilka ziaren fasoli – zostawisz mu. Jest taka miska przy wejściu, tam włóż przed kąpielą.
W głosie kobiety zadźwięczał delikatny zaśpiew. Gotier w oszołomieniu podążał za nią. Powoli zaczynał wątpić w spodziewaną szczyptę normalności.

1 komentarz:

  1. Bardzo lubię te fragmenty. Ten, następny... Generalnie te obyczajowo-magiczne porządki w Nawie, wprowadzenie Rohałta, Blanchelor, Olwen. To wcześniejsze spotkanie z wieśniakiem zresztą też. Świetnie wykreowałaś, jak radzą sobie z pokręconą rzeczywistością, w której żyją.

    OdpowiedzUsuń

Epilog

Epilog   Hredrik wsunął ręce pod jej koszulę i łapczywie szukał ust kochanki, ale Gyrda odsunęła się, wstała i zawiązała tasiemkę u piersi. ...