Orszak posuwał się naprzód
godnie i powoli, pozostawało więc wystarczająco czasu na rozmowy i rozmyślania.
Ingwald z Rubinów starał się odpowiadać rzetelnie na pytania Cormaka z Tantu o
Odę, zdawał sobie jednak sprawę, że jego wspomnienia o dawno niewidzianej
rodowej siedzibie siłą rzeczy musiały być w pewnej mierze zniekształcone i
nieprawdziwe. Wiedział wszak, że ostatni raz żegnał się z ówczesnymi głowami
rodu, Eyworem i Ermengardą, ponad piętnaście lat temu. Relacje z ich
potomstwem, czyli Begeldem, Bredegarem, Blodeuwedd, Bianką i Groą skomplikowały
się na przestrzeni czasu i pożegnania z nimi nie zawsze wyglądały tak, jak
życzyliby sobie co poniektórzy piewcy spokoju rodzinnego domu. W tamtym czasie
był już dorosłym mężczyzną, który myślał, że życie upłynie mu podobnie jak
wielu jego krewniakom w podobnej sytuacji – na wiernym służeniu panu rodu w
Odzie. Stało się jednak inaczej. Ingwaldowi, którego za młodu wszyscy uważali
za człowieka ze wszech miar przeciętnego i który sam podzielał tę opinię o
sobie, przypadł niezwykły los. Nie stało się tak jednak wyłącznie z jego woli.
Jadąc niespiesznie z
Cormakiem przez pola, lasy, miasta i wsie, oddzielające Wiernirę od Ody, miał
wiele czasu na wspominanie swojej przeszłości i poddawanie jej nieraz gorzkiej
refleksji. Swój pierwszy turniej rycerski wygrał właśnie w Odzie. Stamtąd więc,
na zdobycznym koniu i ze zdobyczną zbroją, ale bez giermka czy sługi, wyruszył
w świat, aby popróbować szczęścia i zdobyć majątek, na odziedziczenie którego
po ojcu liczyć nie mógł. Erwin z Rubinów przegrał swoje włości w karty, gdy
Ingwald był niespełna dziesięcioletnim dzieckiem. Stąd syn Erwina dość wcześnie
zdał sobie więc sprawę, że czekało go albo życie u boku siostry, Ilwing z
Szafirów, której przypadł nietknięty majątek po ich matce z Szafirów, albo
służenie głowie rodu w Odzie. Kariery maga w ogóle nie brał pod uwagę – czuł
się zawsze Rubinem, odrzucenie swego imienia wydawało mu się czymś na kształt
odarcia się z przeszłości i domu. Jako piętnastolatek zaczął więc służyć
Eyworowi w Odzie. Wydawało mu się wtedy, że wybrał ścieżkę na całe życie. Na
początku czuł się dobrze na dworze swoich krewniaków. Męska i żeńska głowa rodu
współpracowały harmonijnie, młodzież pod okiem maga kształciła się, chłopcy
ćwiczyli się w walkach, dziewczęta w sztukach. Najważniejsi z dość licznej
dzieciarni byli oczywiście Begeld, Bredegar, Blodeuwedd i Bianka, dzieci Eywora
i Ingi oraz Groa, córka Ermengardy. Ingwald zapamiętał Begelda jako zamkniętego
w sobie chłopaka, który nie potrzebował wiele mówić, by zadośćuczynić swojej
woli. Podczas gdy Bredegar i Groa nieraz wybuchali gniewem, by zaraz potem
błagać i przepraszać, Begeld po prostu robił, co chciał, nie mówiąc więcej, niż
było to absolutnie niezbędne.
Z czasem, gdy dzieci
podorastały, musiały powyjeżdżać, aby uzupełnić edukację. Blodeuwedd i Bianka, jako
że ich matka pochodziła ze Szmaragdów, pojechały do swojej siedziby rodowej,
aby tam już zamieszkać, poznać się z krewnymi matki i aby damy ze Szmaragdów
mogły objąć je swoją opieką. Groa trafiła na dwór królowej, jako jedna z panien
królewskiego fraucymeru. Najjaśniejsza Pani Aurelia akurat w tamtym czasie
odwiedzała swoich zagranicznych krewnych i już wkrótce do Ody zaczęły
przychodzić listy, w których Groa zachwycała się pierwszymi wrażeniami z
morskich podróży. To wtedy pierwszy raz Ingwald poczuł lekkie ukłucie tęsknoty
za szerokim światem. Na razie jednak usunął te myśli z głowy. Bredegar został
wysłany do stolicy. Jeden Begeld musiał pozostać. Ingwald pamiętał tamten
moment, kiedy chłopak dowiedział się, że nigdzie nie pojedzie. Stał wtedy przed
ojcem i patrzył w okno.
– Dlaczego tak? – wyrzucił
z siebie z tłumionym gniewem.
– Będziesz moim
dziedzicem, musisz tu poznać każdą piędź ziemi, każde drzewo, każdy młyn.
– A Groa już nie musi? –
zapytał z przekąsem Begeld.
– Męską rzeczną jest
strzec i bronić tu na miejscu, a kobiecą – zdobywać sojuszników i kontakty. Nie
rozumiem cię, wiedziałeś o tym od zawsze – powiedział Eywor z lekkim
zdziwieniem. Begeld ścisnął pięści, ale skłonił się ojcu i już nie poruszał
tematu, gdy razem wyjeżdżali do dzierżawców i pilnowali interesów i napraw.
Tak upłynęło pięć lat.
Bredegar na wezwanie ojca wrócił z wojaży. Tak się złożyło, że w tym samym
czasie rodzinny dom odwiedziła również Groa. Było to spowodowane zarazą, która
w owym czasie zbierała żniwo w Kormie. Okazało się więc, że Bredegar i Groa
spotkali się, niespodziewanie dla siebie, w domu rodzinnym. Zrobili wrażenie na
wszystkich: ona w pięknej zielonej sukni, z czarnymi warkoczami upiętymi w
wymyślną fryzurę, z piękną lutnią podarowaną przez Najjaśniejszą Panią, on zaś
z przystrzyżoną modnie brodą, z mieczem i hełmem wykutym przez mistrzów ze
stolicy – i oboje chętnie rozprawiający godzinami na temat dworskich plotek,
trendów w sztuce i wieści politycznych. Ludzie z Ody słuchali opowieści ze
świata z zapartym tchem, Begeld tylko milczał. Oczywiste stało się, że Bredegar
i Groa zbliżyli się do siebie – jednak stopień tego zbliżenia wyszedł na jaw
dopiero wtedy, gdy Groa przyznała się do zajścia w ciążę.
Skandal udało się prędko
zatuszować, gdy wzięli pospieszny ślub, oznaczało to jednak, że młodszy ożenił
się przed starszym, dziedzicem pozycji męskiej głowy rodu. Ponadto, Groa była
ostatnią kobietą z Rubinów, co oznaczało, że jeżeli nie urodzi córki, jej
majątek przypadnie Koronie. Wszyscy mieli więc nadzieję, że urodzi się córka,
tak się jednak nie stało. W sześć miesięcy po ślubie pojawił się syn, mały
Terwagant, dwa lata później Tybald. Gdy niemowlę liczyło sobie trzy miesiące,
Groa niespodziewanie miała zapaść. Bredegar, nie pomnąc na nic, dniami i nocami
czuwał przy jej łożu, a konsylium złożone z najlepszych uzdrowicieli robiło
wszystko, by uratować młodą matkę. Udało się to, lecz wyrok był krótki i
jednoznaczny: żadnych więcej dzieci, serce nie wytrzyma.
Tym samym kwestia
znalezienia małżonki dla Begelda stała się paląca, tym bardziej, że musiała to
być kobieta, gotowa wyrzec się swojego herbu. Gdyby tego nie zrobiła,
potencjalna córka nie mogłaby zostać żeńską głową rodu, wszak dziewczęta
dziedziczyły po matce, a chłopcy po ojcu. Ermengarda i Groa pisały więc listy
do znanych sobie matek, opiekunek i swatów. Czas mijał. Rodzina Bredegara
zdobywała sobie sympatię i szacunek ludzi na dworze, dzierżawców i sąsiadów.
Begeld doskonale to wyczuwał. Raz mruknął do Ingwalda:
– Niech oni tu już sobie
urządzają wszystko jak chcą, ja bym chciał tylko uciec stąd i nic więcej…
Ingwald spojrzał na niego
pytająco. Begeld uśmiechnął się półgębkiem, klepnął go po ramieniu i wyszedł.
Wreszcie któregoś dnia
stanął przed rodzicami i oświadczył, że wyjeżdża w poszukiwaniu małżonki. Jak
zapowiedział, tak zrobił. Wziął ze sobą tylko jednego człowieka. Przez dwa lata
napisał trzy razy. W pierwszym liście oświadczał, że dotarł do stolicy i
zamierza w niej pozostać, w drugim prosił, żeby go nie ponaglać ani nie dawać
wiary plotkom na jego temat, w trzecim zaś oznajmiał, żeby przygotować wszystko
na jego powrót – z małżonką.
I rzeczywiście, wkrótce
potem zjawił się z młodą kobietą, którą przedstawił jako Idun z Rubinów.
Kategorycznym tonem nakazał wszystkim szacunek dla niej, ale i tak okazało się
to niewystarczające wobec faktów, które wyszły na jaw. Idun w ogóle nie była
szlachcianką.
Eywor, Inga i Ermengarda
odnieśliby się ze zrozumieniem do tego, że ich syn poślubił pannę spoza
największych rodów – wszak przyjęcie imienia męża oznaczało wyrzeczenie się
praw rodowych, a na to potomkini panów z Kamieni zdobyć się nie mogła.
Przełknęliby też może fakt, że kolejny syn, i to dziedzic tytułu, ożenił się
niezgodnie ze zwyczajem: bez swatów, odwiedzin u rodziców wybranki, podarków,
wymiany rodowych pierścieni zrękowinowych i tradycyjnej uczty z odczytaniem
majętności wnoszonych przez obie strony. Jednak gdy dowiedzieli się, że
wybranka ich syna w ogóle nie miała herbu ani praw, albowiem była córką kupca,
handlującego lustrami – wszyscy jak jeden mąż wpadli w furię i nawet olbrzymi
posag młodej żony nie mógł załagodzić ich gniewu.
Ingwald do dziś nie mógł
powstrzymać dreszczy, gdy myślał o tamtym okresie w Odzie. Idun była obdarzona
naprawdę wielką urodą, miała bardzo jasne włosy, orzechowe oczy i wręcz białą
skórę, połączenie niespotykane wśród herbowych spośród Kamieni. Z perspektywy
czasu rycerz rozumiał, że ta odmienność Idun mogła zauroczyć Begelda i nawet
się temu nie dziwił. Gdy ubierała się w jasne suknie, wyglądała jak piękna
zjawa. Jednak nawet jej wyjątkowy urok nie mógł przełamać muru niechęci.
Podczas nieobecności Begelda Bredegar i jego żona zdążyli wyrobić w sobie mocną
pozycję. Z ich zdaniem się liczono, a choć zamartwiano się brakiem dziewczynki,
nikt oczywiście nie przypisywał im winy. Terwagant i Tybald stali się
ulubieńcami większości domowników. Begeld ze swoją nowo poślubioną małżonką
niegodnego pochodzenia wtargnęli w uporządkowane życie trzech pokoleń.
Zaczęły się kłótnie,
niekiedy kończące się nawet rękoczynami. Ludzie na zamku rychło podzielili się
na frakcje, a osią podziałów była zgoda lub niezgoda na obecność Idun. Eywor i
Ermengarda zażądali rozejścia się pary, lecz Idun roześmiała się tylko, a
Begeld odparł:
– Otrzymałem wasze
polecenie wyszukania takiej małżonki, której mógłbym użyczyć swojego imienia.
Oto jest, sam król wyraził zgodę na nasz związek. Nasze dzieci obojga płci będą
nosić miano Rubinów.
Jednak nie zakończyło to
konfliktu, zwłaszcza gdy okazało się, że Idun pod ujmującą powierzchownością
skrywała wcale nie miękki charakter, zahartowany dodatkowo przez całkiem dobrą
znajomość świata. Otwarcie krytykowała wszystko, co wydawało jej się
przestarzałe lub niegodne tak starego i szlachetnego rodu jak Rubinowie. Z
zapałem neofitki dowodziła więc, że konie w stajniach należy sprzedać i zakupić
rumaki szlachetniejszej rasy, a do tego ozdobić siodła i czapraki; że do
zastawy stołowej należałoby dołączyć więcej pucharów z rubinami; że w hallu i
reprezentacyjnej komnacie gobeliny są już od dawna zetlałe i z niemodnymi wzorami.
Zwracała również uwagę, że obecnie w miastach i na dworach zwyczajem stało się
zamawianie portretów – a w Odzie nie było ani jednego. Rzecz jasna, te jej
uwagi pogłębiały tylko istniejące podziały wśród domowników. Begeld ulegał
żądaniom małżonki, mógł sobie na to pozwolić ze względu na jej posag. Zamówił
więc malarza i ściany pokryły się freskami, kazał zrobić nowe stoły i ławy do
ich małżeńskiej komnaty. Umówione hafciarki pokryły tkaniny wzorem z Rubinem,
obszytym złotą nicią. Przy stołowych nakryciach pojawiły się miseczki z wodą
różaną do płukania ust. Idun kazała też sporządzić kilkanaście swoich miniatur,
oczywiście z naszyjnikiem z Rubinem. Przy każdej wizycie znacznego gościa z
wdzięcznym uśmiechem darowała mu swoją podobiznę, prosząc o łaskawą pamięć.
Wkrótce moda na wręczanie podobizn pojawiła się również na pomniejszych
dworach, a któregoś dnia sam Geryn podczas audiencji z łaskawym uśmiechem
przyjął podarowany mu portret.
Groi rzecz jasna się to
nie podobało.
– Dlaczegóż to – zapytała
chłodno któregoś dnia, gdy przebywały same w jednej z komnat – sądzisz, droga
siostro, że tak przyjemnie jest innym patrzeć na twoją twarz?
– Ponieważ jestem piękna –
odparła Idun z prostotą – a poza tym, chcę, by inni o tym pamiętali. To może mi
kiedyś pomóc w nieszczęściu.
– Prawa stanowią, że w
nieszczęściu zwracasz się po pomoc w pierwszej kolejności do pani lub pana
rodu, a nie do obcych. Doprawdy dziwię się, że jeszcze muszę cię o tym pouczać
– zauważyła Groa.
Idun uśmiechnęła się.
– Pouczaj mnie, wszak to
twój obowiązek. Wypełniaj chociaż ten, skoro nie umiałaś zadbać, by siedziba
tego twojego ukochanego rodu odpowiadała jego randze – odparła spokojnie.
Groa najpierw
spurpurowiała, potem pobladła i osunęła się na ławę, ciężko dysząc. Idun
zawołała na któregoś z ludzi. Zaalarmowany przez sługę, nadbiegł jej mąż, za
nim jego brat.
– Co zrobiłaś mojej żonie,
ty… ty… Sprowadzić uzdrowiciela! - wykrzyknął Bredegar, odsuwając szorstko Idun
i siadając przy małżonce.
To Ingwald rzucił się
pędem, by zaalarmować maga. Groa oddychała ciężko, jej czoło pokrywał pot, ale
wciąż zachowywała przytomność.
Begeld obrzucił bratową
krótkim spojrzeniem i obronnym gestem objął żonę, która oparła głowę na jego
ramieniu i wyzywająco patrzyła w oczy Bredegara, który na zmianę szeptał czule
do Groi i zaciskał pięści.
Mag i jego pomocnik
felczer przybyli szybko. Zajęli się chorą, wypraszając wszystkich, nawet jej
męża, który za drzwiami komnaty wrzasnął do brata:
– I po co sprowadziłeś tę
parweniuszkę… tę wynoszącą się nad wszystkich wywłokę…
Begeld wycedził przez
zęby:
– Bacz, co mówisz o mojej
żonie.
– Pluję na twoją żonę! -
wrzasnął Bredegar, w zapamiętaniu wyciągnął nóż zza pasa i rzucił nim w brata.
Trafił prosto w serce. Idun, w szoku, odruchowo spróbowała pochwycić
osuwającego się męża, Ingwald wrzasnął, a Bredegar stał, przerażony tym, co
uczynił.
…Groa przeżyła, choć przez
jakiś czas potrzebowała wzmożonego odpoczynku. Eywor, Inga i Ermengarda byli
wstrząśnięci tym, co się stało. W ciągu kilku godzin postarzali się o
kilkanaście lat. Żadne z nich nie przypuszczało, że dożyje dnia, w którym brat
zabije brata… cała trójka jednak zachowała na tyle przytomności umysłu, żeby od
jedynych świadków, czyli Ingwalda i Idun, uzyskać przysięgę na cześć i honor,
że nikomu nie zdradzą, co wydarzyło się między Bredegarem i Begeldem.
Wstrząśnięci, postraszeni opowieściami o możliwych procesach, a nawet
konfiskacie dóbr, w tym również posagu Idun, złożyli ją niemal od razu, zanim
zdążyli się zastanowić nad rzeczywistymi konsekwencjami. Szczególnie Ermengarda
intensywnie roztaczała przed nimi obrazy klęski porównywalnej z tym, co
spotkało ród Diamentów, o których może często nie mówiono, ale o których bardzo
dobrze pamiętano. Ingwald potem wielokrotnie zastanawiał się, jak to się stało,
że wówczas ani on, ani Idun nie przemyśleli sprawy dokładnie, zanim zgodzili
się ukryć czyn bratobójcy. Ale zanim się opamiętali – stało się. Sprawa nie
wydostała się więc nigdy poza Odę i nawet Blodeuwedd i Bianka nie znały
rzeczywistego przebiegu wydarzeń. Według oficjalnej wersji, Begeld uległ
nieszczęśliwemu wypadkowi podczas jazdy konnej.
W tamtym okresie, gdy
wszyscy wtajemniczeni starali się zatuszować bratobójstwo, Ingwald został
uprzejmie poproszony o przygotowanie się do odjazdu z zamku. Musiał jeszcze raz
zaręczyć słowem, że nikomu nie wyjawi tajemnicy. Alternatywy właściwie nie
miał: powiedziano mu wprost, że gdyby odrzucił propozycję, ród wyrzekłby się go
za jakieś wyimaginowane przewinienie, którego świadkowie na pewno by się
znaleźli. W zamian za współpracę zaś miał otrzymać listy polecające do dworu w
Harii, konia, zbroję, broń i wszelką pomoc w nauce sztuk rycerskich. Zezwolono
mu nawet, dla zachowania pozorów, by wyjechał nie od razu, lecz po najbliższym
turnieju.
Ermengarda i Eywor zawsze
dotrzymywali słowa.
Ingwald do dziś z goryczą
wspominał tamten czas. Już wtedy zrozumiał, że został – w uprzejmy sposób, ale
jednak – wygnany z własnej rodowej siedziby. I nikomu nie mógł się na to
poskarżyć, bo nikt by mu nie uwierzył. Takie rzeczy po prostu się nie zdarzały.
Czasem wracała do niego
tamta noc, gdy po rozmowie z Eyworem i Ingą leżał na sienniku, nie mogąc
zasnąć, przerażony na myśl o czekającej go bezbronności i samotności.
Idun, Bredegar i Groa oficjalnie
przeprosili się i od tamtej pory wymieniali się uprzejmymi uśmiechami. Ingwald
nie wiedział, w jaki sposób zmuszono Idun do zachowania tajemnicy. Czy była to
szczera rozmowa, czy podstęp lub szantaż – tego nie wiedział, lecz nawet
najlżejsza wzmianka nie wydostała się z jej ust. Idun straciła głównego obrońcę
w domu pełnym ludzi, którzy odtąd mogli oficjalnie okazywać jej swoją wzgardę –
lecz nie czynili tego długo, okazało się bowiem, że Idun była w ciąży. Odtąd
cała troska starszyzny skoncentrowała się na niej, niezależnie bowiem od płci
dziecka, miało ono w przyszłości zająć najwyższą pozycję w wśród Rubinów. Eywor
i Ermengarda czynili wiele wzmianek na ten temat. Bredegar i Groa zaś, gdy
zdarzało im się je usłyszeć, milczeli.
Z okazji narodzin małego
Pwylla syna Begelda z Rubinów, przyszłego pana na Odzie, urządzono turniej,
podczas którego Ingwald miał okazję pierwszy raz się odznaczyć.
To był odegrany z
rozmachem spektakl, mający na celu potwierdzenie chwały domu Rubinów i
objawienie wszystkim przyjście na świat dziedzica, i, pośrednio, potwierdzenie
jego praw do przyszłej pozycji. Eywor i Ermengarda nadzwyczaj starannie zajęli
się przygotowaniami do tego wielkiego wydarzenia. Swoim przybyciem uświetnili
je niedawno koronowana para małżeńska: Geryn i Cecylia. Przygotowane szranki,
dekoracje – rzeźby, bramy i żywe obrazy, uczty, pokazy żonglerów i
iluzjonistów, pieśni minstreli, dostojni sędziowie, piękne damy, którym
oddawano hołd, czy wreszcie sami uczestnicy, największe znane ówcześnie imiona,
w kosztownych zbrojach, z orszakami, mówiący chyba wszystkimi językami świata –
to wszystko razem wręcz upajało Ingwalda. Gdy oglądał inscenizację zdobycia
zamku z uwięzioną damą, krzyczał do walczących co sił w płucach. A gdy jeszcze
w jednej z potyczek pokonał bardziej doświadczonego przeciwnika i, stał dysząc
ciężko, a krew jeszcze buzowała mu żyłach, podczas gdy z ław na podwyższeniu
rozlegały się gromkie brawa, a sama królowa uśmiechała się do niego życzliwie,
gdy wręczała mu złotą różę – wtedy niespodziewanie poczuł się szczęśliwy.
Pokonany przeciwnik zapłacił mu potem sowity okup, a wówczas Ingwaldowi
błysnęła myśl, że potyczki turniejowe to wcale nie jest zły pomysł na życie.
Wkrótce potem wyjechał.
Nowe miejsca, zadania i wyzwania pochłonęły go całkowicie, dowiadywał się
jednak kolejnych nowin: Eywor zmarł. Wkrótce po nim Inga. Na końcu Ermengarda,
tak i nie doczekawszy się małej dziedziczki jej pozycji. Idun, powierzywszy
potomka opiece Bredegara, by wychował go wraz ze swoimi synami, wyjechała do Kormu,
gdzie, zakupiwszy i urządziwszy ze smakiem dom, przejęła handel lustrami po
zmarłych rodzicach i całkiem sprawnie nim zarządzała. Ingwald, gdy zdarzyło mu
się o tym rozmyślać, nie dziwił się jej – odczuwała pewnie ogólną niechęć
wszystkich do siebie, a chciała synowi zapewnić najlepszą przyszłość – cóż więc
bardziej naturalnego, niż pozostawić dziecko stryjowi, żeby wychował je tak,
jak odpowiadało to przyszłej randze młodego człowieka? Idun nie miała ani
takich koligacji, ani możliwości – mimo wszystkich swoich pieniędzy.
Więc ostatecznie, Bredegar
i Groa, nie ograniczeni nikim i niczym w prawach i obowiązkach, osiedli
spokojnie w Odzie, mając w swojej pieczy dwóch własnych synów i jednego
cudzego. Ingwald zaś, eskortując Cormaka, przygotowywał się wewnętrznie na
spotkanie ze swoim pierwszym domem i jego mieszkańcami.
Wyjeżdżał jako przerażony
młody człowiek, wracał jako okryty chwałą turniejów rycerz, słynny ze swoich
umiejętności, odwagi i honoru, bywalec dworów, znawca języków, obyczajów i
etykiety, wreszcie właściciel wcale pokaźnego majątku, który przez te lata
zdołał zgromadzić dzięki zdobyczom turniejowym i okupom. Jego imię samo w sobie
stało się poręką uczciwości i biegłości w dworskich niuansach. Już samo to, że
pierwszym miejscem, które odwiedził po powrocie do kraju, był dwór królewski w
Jaskółczym Gnieździe, świadczyło o jego dokonaniach. Stąd też zachowanie
Morholta godziło też w dobre imię samego Ingwalda i trudno mu było to
przeboleć. Lecz cóż, stało się, należało teraz zaplanować dalszą drogę. Gdy już
Cormac bezpiecznie dotrze na miejsce, po złożeniu stosownych wyrazów
uszanowania głowom rodu oraz młodemu Pwyllowi, Ingwald zamierzał jeszcze
odwiedzić siostrę, zamieszkać u niej, w międzyczasie kończąc przebudowę
własnego domu i wreszcie osiąść w nim, a nawet – kto wie – może ożenić się i
spłodzić dzieci. Z początku zdobywał majątek z myślą o niezależności i ożenku,
z czasem jednak, przekonawszy się, że zadanie to było żmudne i długotrwałe,
porzucił myśl o założeniu rodziny, będąc świadomym, że nie mógłby zaoferować
żonie stabilności i bezpieczeństwa. Jako rycerz turniejowy, nieustannie musiał
jeździć z miejsca na miejsce i narażać się na kontuzje i śmierć. Teraz jednak –
trochę pod wpływem spotkania z Sigrlin z Topazów, doprawdy uroczej młodej
kobiety, zmienił zdanie. Czemu ten Morholt okazał się tak niegodny zaufania?
Ingwald uświadomił sobie, że chciałby jednak pozostałe lata życia spędzić u
boku osoby, która stałaby się jego podporą i towarzyszką. Podczas ostatniej
audiencji Geryn III, w podzięce za rozsławianie imienia Janaru, podarował mu
pokaźny kawał ziemi oraz dwór, który należało ulepszyć i rozbudować. Kontuzja
barku wykluczała dalszy udział w turniejach, mógł więc bez ujmy na honorze
osiąść spokojnie w majątku. Wiedział, że znalezienie odpowiedniej kandydatki na
żonę nie będzie łatwe, przyzwyczaił się do kobiet wykształconych i obytych w
świecie, które prędko znajdowały mężów wśród największych. Był jednak świadom,
że z taką niewiastą, która nie widziała nic prócz swojej kądzieli, już nie
znalazłby wspólnego języka. Lecz, kto wie, może w Odzie akurat przebywa
odpowiednia kandydatka?
Ale Groa… i młody Pwyll.
Ile wiedzieli tamci dwoje, kobieta i dzieciak? Jeżeli wiedzieli – to jak żyli?
Jeśli nie wiedzieli – jak on będzie mógł z nimi rozmawiać?
Dręczył się tymi myślami i
nawiedzały go złe przeczucia, gdy pokazywał Cormakowi wyłaniające się zza
wzgórz wieże Ody.
Intuicja go nie zawiodła.
Dotarli w końcu do zamku, przedzierając się przez skupiska wynędzniałych
uciekinierów, czekających na zupę z zamkowej kuchni. Cormak spoglądał
obojętnie, ale Ingwald poczuł mieszaninę przerażenia i przykrości: kolejka do
posiłku ciągnęła się długo, słychać było płacz dzieci, muczenie wynędzniałych
krów i przekleństwa kobiet i mężczyzn. Patrząc na te setki ludzi, Ingwald
pierwszy raz miał okazję dogłębnie odczuć, jak wielka katastrofa dotknęła
Janar. A za tym odczuciem niemal natychmiast pojawiło się pytanie: co z tym
robi król? A magowie – czy podjęli jakieś działania? Ingwald ukradkiem zerknął
na Cormaka, ale ten pozostał niewzruszony, zatopiony w myślach.
Konie przekroczyły podwoje
zamku i zaczęły iść stępem wzdłuż szpaleru służby na dziedzińcu. Na końcu,
pośród domowników, stali Bredegar i Groa w paradnych szatach. Obok nich dumnie
prezentował się wysoki młodzieniec. Widoczne z daleka podobieństwo do
Terwaganta, poznanego w Wiernirze, podpowiedziało, że to musiał być jego brat,
Tybald. Ingwalda zastanowiło, że nigdzie nie mógł dostrzec kogoś, kto
przypominałby młodego Pwylla, któremu przecież – mimo że miał piętnaście lat –
należało się powitanie zaraz po panu i pani z Rubinów.
Podróżni dojechali powoli
do czekającej gromadki. Bredegar i Groa postąpoli krok naprzód na powitanie
gości. Ależ się postarzeli, pomyślał Ingwald, świadom, że o nim mogliby powiedzieć
to samo. Spodziewał się wylewnego powitania, fałszywych uśmiechów i
niespokojnych oczu. Zamiast tego ujrzał dziwnie poważne miny, jakby wszyscy
naraz pozowali do paradnego portretu.
Dziwne, pomyślał Ingwald,
nastroje zupełnie jak na stypie.
Nie zdążył wygłosić
zwyczajowej formuły powitania. Groa, nie siląc się na uprzejme wstępy,
spojrzała Ingwaldowi prosto w oczy i powiedziała powoli:
– Sigrlin z Topazów stała
się wylwą, wzięli ją do Heltzgrot. Wkrótce potem nadciągnęła jedna z tych
wędrujących band. Wiernira padła, wszyscy nie żyją.
Ingwald patrzył na nią w
milczeniu. Nie od razu pojął, co to właściwie oznaczało. Dopiero po chwili
zrozumiał. Ich syn, Terwagant. Siostry, Blodeuwedd i Bianka. Hermina. Sinfjotl.
Kasylda. Sigrlin… Ingwald zachwiał się. Jego pachołek Geirmund zaraz go
troskliwie podtrzymał. Cormac odchrząknął i wymamrotał coś niewyraźnie. Przez
chwilę trwała cisza. Wreszcie Ingwald zapytał:
– I co teraz?
Po chwili Bredegar,
patrząc gdzieś w dal, wycedził:
– Zbroimy się
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz