Pierwszy szok, a potem zamieszanie związane z ucztą powitalną – wystawną,
jak przystało, choć smutną – sprawiły, że Ingwald zapomniał zupełnie o Pwyllu,
synu Begelda. Dlatego dopiero następnego dnia po przyjeździe, nie widząc
nigdzie chłopaka, zagadnął Bredegara o młodego dziedzica.
Przechadzali się właśnie wraz z Cormakiem po krużganku. Uczta trwała do
późna, ale wszyscy trzej wstali o świcie. Bredegara, którego mimo rozpaczy (a
może właśnie z jej powodu) pochłaniała organizacja uzbrojenia i zaopatrzenia,
spotkali rano, gdy już wydawał rozkazy swoim przybocznym. Sam Ingwald spał
krótko, we śnie widział krzyczącą Sigrlin i smutną Herminę. Gdy obudził się na
długo przed świtem, ujrzał rozświetlone sieci komunikacyjne i Cormaka, który
wysyłał pisma. Co mag mógł przekazywać pilnie w nocy, tak krótko po
przyjeździe, tego Ingwald nie wiedział i było mu to w tamtym momencie obojętne.
Prawdopodobnie były to raporty dla Domu Magów, a może i dla samego króla – ale
jakie to mogło mieć znaczenie wobec upadku Wierniry?
Tego krużganka Ingwald zupełnie nie pamiętał. Rycerz, mimo smutku, był w
stanie zauważyć, że nauka, udzielona kiedyś przez Idun, bynajmniej nie została
zapomniana. Wyraźnie pilnowano, by Oda świadczyła o bogactwie jej panów.
Ingwald, który odwiedził niezliczoną ilość cudzoziemskich zamków i dworów,
umiał docenić i rzeźbione ramy portretów, i wzorzyste naczynia z kruchego
tworzywa, i wiele innych drobiazgów. Nie przeoczył jednak i pewnej toporności w
wyborze ozdób – tak jakby dobierano tylko najefektowniejsze przedmioty,
niekoniecznie najlepiej do siebie dopasowane – i tego, że, miejscowi mistrzowie
rzemiosł nie byli tak kunsztowni w swym fachu jak ich odpowiednicy w Harii,
Kormie czy nawet w miasteczkach należących do Wierniry.
Wiernira… Myśl o tym zamku na moment pozbawiła go tchu. Tymczasem Bredegar
odpowiedział ospale:
– Chłopaka nie ma w Odzie, przebywa na jednym z folwarków.
– Dlaczego tam jest? Młodzian ma już piętnaście lat, niewiele już mu
pozostało do pełnoletności. Powinien wdrażać się w rządzenie, by w odpowiednim
czasie zająć twoje miejsce, panie.
Bredegar skrzywił się i nic nie odpowiedział. Ingwald ciągnął dalej:
– Czy powiesz mi, jak dojechać do owego folwarku? Czuję się w
obowiązku złożyć wyrazy uszanowania dziedzicowi.
– Na obczyźnie stałeś się formalistą, Ingwaldzie – zauważył serdecznie
pan Ody. – U nas nigdy nie wymagano żadnych hołdów, wiadomo, że opiekunów
należy szanować, ale co krewni, to krewni, jesteśmy sobie równi i żadnych tam
wielkich hołdów nie trzeba! Wiadomo, kto swój i przy kim należy stać w razie
potrzeby.
Ingwald poczuł wściekłość na myśl, że ten człowiek ośmiela się rozprawiać o
sile pokrewieństwa w miejscu, z którego jego, Ingwalda, kiedyś wypędzono. Ze
względu na obecność Cormaka pohamował się jednak i wycedził tylko:
– Mimo to chciałbym tam pojechać. Czy młody człowiek ma słabe zdrowie?
– Tak, z jego zdrowiem zdecydowanie nie jest dobrze. Ale nie mówmy
teraz o tym. Ingwaldzie, twoje przybycie tutaj jest wielkim zaszczytem dla nas
wszystkich. Chyba w całej Odzie nie ma człowieka, który byłby sławniejszy i
widział więcej niż ty. Słyszałem, że potrafisz pięknie przemawiać. Dlatego
proszę cię, abyś, jako honorowy gość, zechciał objąć przewodnictwo, gdy
będziemy wspominać szlachetnych krewniaków z Wierniry, dziś, na uczcie
poświęconej ich pamięci.
– Twoja propozycja jest dla mnie zaszczytem – odparł Ingwald
uprzejmie, myśląc o czymś innym. Komplementy nie zrobiły na nim wrażenia: zbyt
często je słyszał. Natomiast zaczął się zastanawiać, czy nie ma ziarna prawdy w
plotkach, które usłyszał w Wiernirze: że młody Pwyll jest słaby na umyśle i
dlatego musi przebywać na uboczu. Skoro jednak tak, dlaczego Bredegar i Groa
nie ogłoszą tego wprost? Wszak prawa mówiły od dawna: męska głowa rodu ma być
wojownikiem, nie ociemniałym, nie głuchym, nie obłąkanym. Nikt nie miałby
zastrzeżeń, gdyby przyprowadzili chłopaka przed magów, rycerzy i damy, by
uczciwie poświadczyli, że nie nadaje się on do sprawowania swej dziedzicznej
funkcji. Wtedy formalnie, wobec świadków, zostałyby nadane prawa Tybaldowi, a
wcześniej Terwagantowi, gdyby jeszcze żył.
Jakby podchwytując ostatnią myśl, Bredegar dodał cicho:
– O moim synu powiem sam. I o siostrach… Jest teraz wiele zamieszania,
bo trzeba zgromadzić ludzi, uzbrojenie i zaopatrzenie, ale uczczenie pamięci o
szlachetnych krewniakach to rzecz nie mniejszej wagi, niż walka.
Ingwald nie zdążył odpowiedzieć, bo Cormac wtrącił spokojnie:
– Panie, czy zdajesz sobie sprawę, że zbrojenie się i wyruszanie
naprzeciw hordzie wieśniaków jest sprzeczne z wolą miłościwie nam panującego
Geryna?
Bredegar zatrzymał się raptownie i odwrócił w kierunku maga. Na widok jego
twarzy Ingwald przypomniał sobie z dreszczem tamten moment sprzed ponad dekady,
gdy stojący przed nim człowiek dokonał bratobójstwa. Cormac nie mógł wiedzieć o
tamtym wydarzeniu, ale przez twarz przemknął mu cień przestrachu.
– Czcigodny – wymówił Bredegar z naciskiem – zdaję. Zdaję sobie z tego
sprawę od samego początku! Wyludniały się wioski, pustoszały pola – król kazał
siedzieć spokojnie i czekać na jego wezwanie. Mówiono: mądrzy magowie zaradzą.
A mądrzy magowie, zdrajcy, co się wyrzekli imion własnego rodu, nic nie
zrobili! Myśleliście pewnie, że my nic nie wiemy, hę? Ani o tym, że kolejne
miasta i wioski wyludniają się, ani o stratowanych zbiorach, ani o śmierci
ludzi…
Umilkł i zacisnął pięści.
– Wielmożny – zaczął Cormac – widzę, że masz bardzo złe o nas
mniemanie, lecz…
– Zamilcz. Jesteś moim gościem i nie wypada mi tak mówić, ale
powiadam: zamilcz. Teraz przez waszą opieszałość padł kolejny z filarów rodów
Kamieni. Dostojna pani Hermina, mój syn… Początkowo sądziłem, i nie ja jeden,
że w tym królewskim zarządzeniu jest wiele słuszności: ludzie, uciekinierzy,
których widzieliście pod murami, a których od miesięcy karmi jedynie nasze
miłosierdzie, mówili, że tych dziwnych wędrujących hord nie imają się widły,
topory ani żadna inna broń. W jednym z miast naprzeciw tym wędrującym bez broni
obłąkańcom stanął cech rzeźników i poległ! Toteż myślałem: słusznie król każe
nam czekać, niech z magicznymi sprawkami poradzą sobie magowie. Od czego są?
Bredegar zaśmiał się sucho. Tym razem Cormac już nic nie wtrącał, lecz ze
zmarszczonym czołem wpatrywał się w posadzkę.
– Lecz gdy odebraliście Sobną mojej dostojnej krewniaczce, Herminie z
Topazów… Pojąłem, w czym jest naprawdę rzecz. I nie ja jeden.
– Mylisz się – powiedział cicho mag.
Bredegar utkwił w nim wzrok pełen nienawiści.
– Gdy tylko dowiedziałem się, co spotkało świętej pamięci Herminę,
zrozumiałem wszystko. To wy, magowie, sprowadziliście na świat tę zarazę, by
zniszczyć Janar. Namawiacie króla, by przejmował ziemie kobiet. Ja jednak nie
rozpaczam i nie czekam co dalej, tylko działam. Nie rozgłaszałem tego, lecz
wypędziłem moich magów ze dworu. – Ingwald był wstrząśnięty. Był sceptykiem i
skłaniał się ku tezie, że wszystkie „cuda” czynione po śmierci przez magów były
w istocie sprawką żyjących. Jednak na wszelki wypadek nie zaniedbywał ofiar ani
pamięci o bóstwach, bo wiara wiarą, a rytuał należało dopełnić, by nie narażać
się na zemstę umarłego maga. Teraz przeraził się: jeśli któryś z tych
wypędzonych okaże się po śmierci bogiem, cały ród Rubinów będzie prześladowany
przez całe wieki! Ale nie mógł nie podziwiać odwagi Bredegara, odwagi, która
potwierdzała, jak bardzo prawdziwe było ich zawołanie rodowe. Rycerz tymczasem
mówił dalej:
– Został jeden uzdrowiciel, który od lat czuwa nad moją ciężko chorą
małżonką. Nikomu innemu bym jej nie powierzył, więc Audun musi pozostać przy
niej. Lecz innym powiedziałem „Precz!”, a ich dalszy los mnie nie obchodzi.
Pewnie powędrowali do swego Domu, do Tantu. Albo i do króla. On was przygarnia,
czyż nie? Listownie przekonywałem Herminę, by pozwoliła zbrojnie odzyskać swoje
dziedzictwo. Ona była mądra, lecz za dobra, zbyt prawa, by móc uwierzyć, że
Geryn zdradził tych, z których się wywodzi i sprzymierzył z tymi, którzy
wyrzekli się nawet swojego imienia i herbu. Ona wahała się, lecz ja działałem.
Zawezwałem ludzi, za niedługo przybędą. Myślałem, że poprowadzę ich na Sobną,
ale okoliczności okazały się takie, że ruszą w kierunku Wierniry.
Po raz pierwszy, odkąd Ingwald znał Cormaca, zobaczył, jak ten próbował się
wytłumaczyć.
– Wielmożny – zaczął mag prosząco – wysłuchaj tego, co powiem i nie
skazuj siebie i swoich ludzi na klęskę! Wiem, że moje słowa dla ciebie nic nie
znaczą, ale my, magowie, naprawdę pracujemy nad rozwikłaniem tej zagadki.
Niejeden z nas poległ. Ot, na przykład mój serdeczny druh Gotier zaginął w
pewnej misji, której celu wyjawić ci nie mogę, lecz uwierz mi na słowo, że była
bardzo niebezpieczna. Od jesieni nie ma od niego wieści i lękam się, że zginął.
– A co, poszedł do Puszczy? – zakpił Bredegar i prychnął. – Daruj
sobie. Moich magów wygnałem. Już i tak zbyt długo u mnie siedzieli. Ciebie
zgodziłem się przyjąć tylko przez wzgląd na Herminę, tak bardzo obawiała się,
by was nie urazić, więc pomyślałem: odejmę jej trochę kłopotu, u mnie nie
będzie cackania się z wami, a ona nie musi o tym wiedzieć…
– Rozumiem więc, że nie jestem tu mile widziany – powiedział mag, znów
swoim zwykłym tonem.
– Owszem – potwierdził zwięźle gospodarz.
Ingwald stał się świadkiem otwartego wypowiedzenia posłuszeństwa wobec
króla. Coś takiego w historii Janaru wydarzyło się tylko raz, za buntu
Diamentów. Ingwald nie miał powodu, by kochać czy nawet lubić głowę swego rodu.
Cormaca również ani szczególnie nie cenił, ani nie poważał, mimo jego rangi.
Mimo to, mając na względzie szerszą perspektywę, spróbował przywołać obu mężów
do porządku.
– Panowie – zaczął – mamy trudne czasy. Teraz trzeba się jednoczyć,
budować sojusze, a nie kłócić!
– Ingwaldzie, krewniaku – powiedział Bredegar, patrząc na Cormaca. –
Masz oczy i rozum, skorzystajże z nich. Bo nie powiesz mi chyba, że dałeś się
im – Wskazał maga ręką – oślepić? Słyszałem, że po powrocie z zagranicy w
pierwszej kolejności, jak się słusznie należało, odwiedziłeś Jaskółcze Gniazdo.
Prawda to, że kanclerz, referendarze, sekretarz, Strażnik Korony, marszałek, podskarbi
i mnóstwo innych ważnych, kluczowych więc person, zarówno na dworze miłościwie
nam panującego Geryna, jak i na dworze jego małżonki Cecylii – to sami magowie?
I, że, co gorsza, nawet na dworach królewskich dzieci wyprawia się to samo! Już
lata temu mówiono, że to magowie wybierali nawet mamki dla Reginalda i Rianny!
I może to nieprawda, że ostatnie posiedzenie Królewskiej Rady Rycerzy odbyło
się niemal rok temu, a Królewska Rada Magów spotyka się regularnie co miesiąc?
A wiadomo, że posiedzenia Rad zwołuje jedynie Najjaśniejszy Pan!
Bredegar wyliczałby zapewne dalej, ale Cormac mu przerwał:
– To doprawdy godne podziwu, jak, przebywając w oddaleniu, masz tak
dokładne informacje, Bredegarze z Rubinów.
Rycerz zacisnął usta i nie odpowiedział.
Ingwald spróbował jeszcze raz:
– Czcigodny Cormaku, jak wszyscy magowie, i ty jesteś z rodu
szlachetnych. Powiedzże, z którego? Z rodu Kamieni, czy może pośledniejszego,
ale wciąż przynoszącego chlubę swoją piękną przeszłością i błękitną krwią? Na
pewno i ty straciłeś krewnych w Wiernirze, więc i ty, i nasz gospodarz, i ja,
przeżywamy wspólną żałobę.
– Nawet nie wiem, czy miałem tam bliskich krewnych – odparł Cormac
niespodziewanie miękko – bo że dalekich, to jest oczywiste, wszyscy ze
wszystkimi są wszak spokrewnieni. – Umilkł na chwilę i podjął niespotykanie jak
na niego szczerym tonem: – Pamiętam, że byłem szóstym czy siódmym synem i już w
dzieciństwie lubiłem czytać i badać strukturę przedmiotów. Spotkał mnie więc
typowy los. Ot, boczne gałęzi rodowe, z małym majątkiem. Nie z Kamieni, nie,
raczej z herbów typu Niedźwiedź czy inny tam Jesion albo Dąb. Za pokolenie –
dwa potomkowie tych ludzi będą chyba jeść piach. O takich nikt nie pamięta, ich
bogaci krewniacy w wielkich siedzibach również nie. Oddano mnie do Akademii,
gdy miałem piętnaście lat. Oczywiście, zgodziłem się na to, nikt mnie nie
zmuszał. Sam chciałem, mówili, że tam dobrze karmią, dają buty, odzież, a w
przyszłości poważanie. I perspektywę oszałamiającej kariery po śmierci! –
Zaśmiał się. – Szczęście dla mnie, że rzeczywiście miałem trochę talentu
magicznego. Gorzej z tymi, którzy trafiają do Akademii, a go nie przejawiają –
słyszeliście może o nich? Ja też nie, chociaż niejednego takiego spotkałem, na
ogół tylko raz. Adepci sztuki magicznej muszą przywykać do pożegnań: gdy moi
rodzice odjeżdżali spod bramy Akademii, widziałem ich ostatni raz. Teraz ani
oni nie poznaliby mnie, ani ja ich. Podczas nauki na Akademii przebywa się w
zamknięciu, nie widując nikogo, kogo się znało. Przy przyjęciu składa się
przysięgę, że zrzekamy się wszelkich roszczeń co do pokrewieństwa z rodami
Kamieni. W zamian mamy dostęp do innych bogactw… – zaśmiał się cicho. – A gdyby
mimo wszystko kogoś nawiedziła pokusa, by powrócić do rodu, czekają na niego
specjalne mikstury i igły, by zapomniał. Czy ja wypiłem taki eliksir i czy
otrzymałem zastrzyk, tego nie powiem. Ale nie dowiecie się, z jakiego rodu
pochodzę, kto jest mi bliski. Nie tylko dlatego, że nie powiem. Również stąd,
że jesteście zbyt daleko od tych ludzi, by odnaleźć ich i zapytać, co czuli,
gdy wiedzieli, że oddają syna na zawsze obcym ludziom i że może zajdzie wysoko,
będzie goszczony we dworach, nawet królewskim, ale już nigdy w folwarku
własnych rodziców.
Rycerze milczeli.
– Dziś odjadę, moim celem będzie Jaskółcze Gniazdo. Oczywiście,
doniosę o twoich poczynaniach, Bredegarze z Rubinów. Mógłbyś teraz kazać mnie
zabić lub uwięzić – wiesz wprawdzie, że magowie znajdują się pod szczególną
królewską opieką, lecz już i tak się zbuntowałeś. Jest ci zatem obojętne, czy
złamiesz kolejne królewskie prawo. Lecz prosiłbym cię, byś pozwolił mi
spokojnie odejść.
– Dlaczegóż to? – zapytał Bredegar oschle.
– Ponieważ Gotier z Tantu najprawdopodobniej zginął, lecz wysłał kilka
ważnych wskazówek i zdaje się, że nie pozostaje nic innego niż zastosować się
do nich, jeśli rzeczywiście chcemy powstrzymać tę plagę. Znałem dobrze tego
maga, miałem zaszczyt mianować się jego przyjacielem i sądzę, że umiałbym
doradzić naszemu władcy.
Gospodarz milczał przez chwilę.
– Jedź zatem bezpiecznie. I szybko – powiedział wreszcie szorstko.
– Dziękuję. Ingwaldzie z Rubinów, mam zamiar poprosić króla, by
zgodnie z wolą Gotiera zawarł pokój z pewną osobą. Chciałem doradzić władcy, by
wybrał zacnych, odważnych i honorowych mężów jako wysłanników. Chciałem mu
polecić ciebie, lecz rozumiem, że wolisz pozostać tutaj, by wesprzeć krewnych.
– Tak uczynię – potwierdził rycerz ochryple.
– I rozumiem to, Ingwaldzie z Rubinów. Mam dla ciebie ogromny podziw.
Przykro mi, że tak straszny los spotkał Sigrlin z Topazów. Bardzo wdzięczny ci
jestem za przedstawienie Morholta herbu Korab z Wid – myślę, że spotkam się z
tym młodzieńcem na królewskim dworze i złożę mu propozycję, skoro ty wolisz
zostać tutaj. O ile król się zgodzi, oczywiście. Sadzę, że to zrobi.
Spojrzał na nich ciepło i dodał:
– Wiedzcie, że nie mówiłbym wam tak wiele, gdybym nie był przekonany,
że obaj zginiecie.
Uścisnął prawicę najpierw Bredegarowi, potem Ingwaldowi, ukłonił im się i
niespiesznie odszedł.
Dwaj mężowie chwilę trwali w ciszy.
– A to dopiero… – westchnął Bredegar w końcu.
Ingwald milczał. Widział, że pan na Odzie był oszołomiony, a może nawet i
wzruszony chwilą. Pod jej wpływem pozwolił odjechać osobie, która na pewno
zamelduje o nieposłuszeństwie.
Bredegar, mimo wielu przeżyć i lat na karku, wciąż zachował nieco ze swojej
młodzieńczej prostoduszności, która kazała mu odpowiedzieć szczerością za
szczerość, wielkodusznością za wielkoduszność. A Ingwald, po przejściu
chwilowego uniesienia, uspokoił się i zaczął wspominać słowo po słowie scenę
sprzed chwili, tym razem analizując i porównując z posiadaną wiedzą. Magowie
byli szkoleni w dyplomacji i w rozumieniu tajników ludzkiej duszy. Nigdy nie
przejawiali skłonności do opowiadania o swoim dawnym życiu. Na temat warunków w
Akademii i Domach milczeli, niekiedy bardzo wymownie. A Cormac był bystrym
obserwatorem, nie poddającym się sentymentom, umiał wejść w odpowiednią rolę,
do tej pory głównie staroświeckiego, nieco skostniałego mentora czy
zasiedziałego rezydenta. W kogo wcielił się teraz?
Gdy Bredegar ocknął się i ruszyli dalej, Ingwald wciąż rozmyślał. Mimo
podejrzeń, wstrząsnęła nim opowieść Cormaka. A więc to w ten sposób młodzieńcy
stawali się magami. A potem naszło go kolejne podejrzenie. Piętnastoletni
Pwyll, syn Begelda, przebywający gdzieś na ubocznym folwarku, którego położenia
Bredegar nie chciał ujawnić… i piętnastoletni Cormac, rozpoczynający naukę w
Akademii.
Uczucie solidarności rodowej, które pojawiło się w trakcie rozmowy z
magiem, bezpowrotnie uleciało, a Ingwald przypomniał sobie, że ten sam, rzekomo
prostoduszny człowiek umiał przez szesnaście lat utrzymać w tajemnicy fakt,
który wielu mężnych ludzi doprowadziłby do takich wyrzutów sumienia, że dawno
już publicznie wyznaliby swoje winy i dobrowolnie oddali się pod sąd, aby tylko
się jakoś oczyścić w ludzkich oczach. Bredegar z Rubinów nigdy czegoś takiego
nie uczynił i nigdy, czy to osobiście, przez posłańca czy listownie, nie
zwolnił Ingwalda z obowiązku trzymania języka za zębami w sprawie dawnych
wydarzeń.
Co tu się właściwie działo, u licha?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz