Ingwald nie od razu
zorientował się, że choć okazywano mu wszelkie należne honory, w istocie
pozwalano mu na samotność chyba tylko wtedy, gdy udawał się do ustępu. Przez
pierwsze kilka dni był przyjemnie zaskoczony, że mieszkańcy Ody tak usilnie
zabiegali o jego towarzystwo. Pani Groa codziennie zapraszała go na wieczorne
spotkania, podczas których śpiewał cudzoziemskie żałobne pieśni. Znał ich dużo
i było mu przyjemnie, gdy chwalono jego znajomość języków obcych, dykcję i dobry
głos. Ponadto, sam czuł potrzebę choć wyśpiewania żalu za utraconymi, skoro nie
mógł się z nimi pożegnać nad trumną. Rano po przebudzeniu pani na Odzie prosiła
go o opis jakiejś ulubionej potrawy, by móc ją podać na obiad. Ujęły go te
względy, zwłaszcza że Groa, wzorem innych możnych dam Kamieni, nosiła swoje
klucze już tylko symbolicznie, troskę nad zarządzaniem zamkiem powierzając
seneszalowi. Sobie zostawiła jedynie dozór nad apteką, czyli pomieszczeniem, w
którym przechowywano najdroższe przyprawy, takie jak kardamon czy szafran.
Fakt, że osobiście troszczyła się o jego wygodę, odczuwał początkowo jako
wielkie wyróżnienie i próbę zatarcia niemiłego wrażenia po niezbyt chwalebnym
rozstaniu z Cormakiem, a może i po dalszej jeszcze przeszłości. Mag tego samego
dnia, po pamiętnej rozmowie, nie zatrzymywany przez nikogo ani nie żegnany, z
jednym tylko pachołkiem, odjechał do Jaskółczego Gniazda. Groa nie skomentowała
wydarzenia ani słowem, choć niewątpliwie musiała o nim wiedzieć. Wieczorem
tylko, siedząc na honorowym miejscu przy stole, wezwała do siebie Ingwalda i
wskazała mu miejsce po swojej lewej stronie, tak jakby mówiła: „Nie myśl, że
zapomnieliśmy, jak się postępuje. Wiemy, kto jest godzien naszych względów.
Jakiś tam mag nie był, ty – wsławiony w tylu zwycięskich potyczkach – jesteś
adresatem największych zaszczytów”. I uśmiechała się tylko, a wtedy spoza
zmarszczek pokazywała się na chwilę jej znajoma twarz z czasów młodości.
Ingwaldowi było jednak coraz trudniej z nią przebywać. Wciąż miał ochotę zadać
jej to kluczowe dla niego pytanie: „Czy wiesz, kim jest twój mąż, którego
niewątpliwie kochasz?”. Czasem, gdy patrzył, jak nieustępliwie, dzień za dniem,
budowała wraz z Bredegarem popularność i posłuch u ludzi, gdy widział jej
dalekowzroczność i przyjemność ze sprawowania władzy, miał niemal pewność, że
musiała pojmować wszystko i pogodzić się z tym już dawno temu. Ale czasem, gdy
obserwował, jak podążała gdzieś, trzymając męża pod ramię i zwracała ku niemu
ufne, spokojne oblicze, jak radośnie uśmiechała się, gdy widziała swoich
bliskich razem, wydawało mu się niemożliwe, żeby wiedziała, że ów mąż był
nieujawnionym bratobójcą.
Bredegar nie ustępował
żonie w uprzejmości. Wciąż zasięgał zdania krewnego. Prosił usilnie to o
asystowanie podczas rysowania na mapach drogi do Wierniry, to o ocenienie
uzbrojenia, to o ćwiczenia dla Tybalda i reszty młodzieży. Przy tej okazji
Ingwald napomknął, że i nieobecnemu Pwyllowi przydałyby się niewątpliwie
zajęcia z zapasów i walki różnoraką bronią. Ale Bredegar pominął tę uwagę
milczeniem. Tymczasem Ingwaldowi zaczęły ciążyć te wszystkie uprzejmości,
zwłaszcza gdy stwierdził, że mimo wielkiej liczby krewnych, dworskich,
młodzieży przyjętej na wychowanie, przyjeżdżających i odjeżdżających posłańców,
wasali z orszakiem, wreszcie tabunów żebraków pod bramą, mógł szczerze
porozmawiać tylko z Geirmundem, swoim pachołkiem. A i ta wymiana zdań trwała z
konieczności krótko, bo zaraz ktoś pukał do jego komnaty, prosząc
najuprzejmiej, by zechciał potowarzyszyć pani Groi na spacerze albo żeby
zechciał udać się do sali rycerskiej i opowiedzieć, jak to w dwieście
czterdziestym dziewiątym roku pokonał na turnieju w Harii słynnego Haralda Zza
Mórz, zwanego do tamtej pory Niezwyciężonym. W dodatku w całym tym tłumie ludzi
jedynie z rzadka pokazywały się znajome twarze, a jeśli już tak się zdarzyło,
to kontakt trwał zbyt krótko, by można było w zaufaniu zapytać: co się stało z
młodym Pwyllem?
Wyglądało jednak na to, że
nikt jakoś nie podzielał niepokoju Ingwalda. Świętej pamięci Begeld zginął
wszak już jakiś czas temu, nigdy nie był bardzo lubiany, a przez swoje
małżeństwo z Idun nie przysporzył sobie popularności. Bredegar i Groa
gospodarzyli natomiast rozumnie, dbali o dobrą opinię rodu, w dodatku teraz
Bredegar wsławił się jako ten odważny, który przeciwstawił się bierności króla
i jego doradców, Groa natomiast – jako miłosierna gospodyni, dająca wikt i
opierunek uciekinierom. Teraz w dodatku wszyscy współczuli im utraty starszego
syna. Ingwald codziennie obserwował szczere dowody sympatii i przywiązania ze
strony ludzi im równych lub stojących niżej. Pani Groa była często pytana o
zdrowie lub proszona o radę. Kiedy czasem wychodziła na podzamcze, do biedaków,
którzy grzali się przy ogniu, spali w naprędce skleconych budach i łapczywie
pożerali zupę, witano ją, jakby była co najmniej równa Najjaśniejszej Pani.
Ingwalda zadziwiało, że setki ludzi tłoczyło się pod murami Ody i codziennie
przybywali nowi, a pani wciąż miała cierpliwość, by wychodzić, rozmawiać,
wysłuchiwać skarg i pocieszać.
Bredegar miał swoje
zajęcia, ale i on otrzymywał liczne dowody szacunku. Gdy wkraczał do komnaty
pełnej mężów, zaraz ktoś wstawał, by przywitać się z nim, zapytać o coś czy
dodać mu otuchy w niełatwym zadaniu, jakiego się podjął. Wstawał pierwszy,
kładł się ostatni. Wszyscy widzieli głębokie zmarszczki na jego twarzy i
wybaczali mu zniecierpliwienie czy opryskliwość, rozumiejąc, że ich przyczyną
było zmęczenie.
Gdyby Ingwald nie znał
przeszłości pana i pani, również by ich polubił. Z przyjemnością oddałby się pod
komendę głowy rodu, walczyłby w słusznej sprawie i nie pytałby o nic.
Ale znał tych ludzi. I
dlatego musiał wiedzieć.
No więc tak: Fajny świat, zróżnicowane i przez to wiarygodne miejsca (środowiska?), widać wiele pracy włożone w ich wymyślanie i opracowywanie zasad w nich panujących. Ładnie ujęte funkcjonowanie magii i elementów fantastycznych - wydają się być całkowicie naturalne i oswojone przez postaci, które się z nimi stykają (np. scena z lichem, jest ono tak oczywiste, jak myszy buszujące w spiżarni:) ) Ogólnie, bardzo podoba mi się Nawa, w moim odczuciu taka biskupińsko-słowiańska, wydaje mi się, że właśnie to miejsce i jego mieszkańcy są Ci szczegolnie bliscy. Wiernira z kolei kojarzy mi się bardzo późnośredniowiecznie (a może i z jeszcze późniejszymi czasami, jakiś XVII wiek?), fajny kontrast.Bardzo zaskoczyło mnie to, że w zasadzie nie ma jednego, głównego bohatera, chociaż na początku byłam przekonana, że to Gotier i zszokowało mnie to, co się z nim stało... Nietypowy, ale ciekawy zabieg, i w sumie ma odzwerciedlenie w tytule - skoro "Podzielona Kraina", to i kraina jest faktycznym bohaterem powieści :) Wiarygodnie napisane dziecko (Olwen), a pisanie dzieci wydaje mi się szczególnie trudne... Ogólnie - podoba mi się! :)
OdpowiedzUsuńDzięki serdeczne :) zdaję sobie sprawę, że te przeskoki między bohaterami i krainami mogą być dezorientujące i męczące. Coś w tym jest, że Nawa jest mi bardzo bliska ;) pisanie zaczęło się od Nawy właśnie - i od sceny z lichem :D Jeśli chodzi o Wiernirę - inspiracją był opis XVIII - wiecznego zamku w "Dzienniku Franciszki Krasińskiej" Klementyny z Tańskich Hoffmannowej. To jest właśnie fajne w fantasy, że można dowolnie mieszać i wybierać to, co pasuje. Ufam, że ze względu na odległość i oddzielenie Nawy od Wierniry te różnice nie wydają się dziwne. Zresztą, przy tym oddaleniu od cywilizacji Nawa mogła się zatrzymać w czasie... albo i nie? Chętnie poczytam opinie na ten temat.
Usuń