– Teraz obronne. Wół! –
zarządził Ingwald.
Tybald stanął w pozycji i
machnął ćwiczebnym mieczem.
– Nieźle, młodzieńcze,
dobrze zapamiętałeś, jak pracować nogami. Tylko wyżej ręce. Nie tak. Pokaż mi
ten miecz.
Ujął rękojeść broni i
zamachnął się.
– Za lekki – zauważył. –
Jeśli masz nabrać siły, a nie tylko zręczności, powinieneś mieć coś cięższego.
Geirmund! Przynieś no cięższy miecz.
Gdy pachołek zjawił się z
odpowiednią bronią, Ingwald z zadowoleniem zważył ją w ręce.
– Na początek wydaje się
za ciężki – powiedział – ale z czasem, gdy nabierzesz siły, młody panie, zwykły
miecz będzie ci się wydawał lżejszy, a to ci pomoże w walce. Ćwicz więc tym.
Teraz pokażę ci, jak prawidłowo wykonać takie cięcie. Patrz. Pamiętaj, stopy
mocne, tułów, wszystko to musi trzymać równowagę. Prawa ręka tutaj, lewa tu. I
do góry!
Zademonstrował cięcie, ale
syknął z bólu – odezwał się uraz barku. Miecz wypadł mu z ręki.
– Panie? – zapytał
zaniepokojony Tybald.
– Nic to… – wymamrotał
Ingwald, walcząc z falami bólu.
– Pójdę po uzdrowiciela.
– Nie, nie trzeba.
– Blady jesteś, panie, a
nasz uzdrowiciel zna się bardzo dobrze na swojej sztuce. Pozwól sobie pomóc.
Geirmund, czuwaj tutaj, ja zaraz wrócę!
Gdy odbiegł, Ingwalda
nawiedziło wspomnienie, jak on sam, równie młody, ale dużo bardziej
wystraszony, tak samo spieszył po uzdrowiciela dla Groi. Zauważył już, że gdy
tułał się po obcych dworach, nieczęsto wspominał te ponure wydarzenia, ale tu,
w rodowym zamku, wszystko do niego wracało. Wystarczyło jedno spojrzenie, czyjś
ton głosu, czy wreszcie zdarzenie takie jak to – i naraz jakby cofał się w
czasie.
Wrażenie spotęgowało się,
gdy zobaczył uzdrowiciela, drepczącego za Tybaldem.
– Witaj, czcigodny Audunie
– wystękał rycerz.
Bo błysku w oczach
sędziwego maga pojął, że i on rozpoznał, kogo miał przed sobą.
Młody Geirmund ostrożnie
poprowadził Ingwalda do komnaty, w której znajdowały się proszki, maści i
rozmaite mikstury. Rycerz usiadł na łożu. Pachołek ułożył mu wysoko poduszki.
Ingwald oparł się o nie i westchnął. Bark wciąż pulsował bólem.
Audun tymczasem zaczął
krzątać się przy stole. Wkrótce wrócił z płynem w kubku.
– Myślałem, że zastosujesz
jakąś tajemną sztukę, czcigodny – powiedział Ingwald ze słabym uśmiechem. –
Jakieś energie, światła czy inne cuda. A ty, niczym jakiś pośledni felczer,
objeżdżający wioski na końcu świata, podajesz mi wywary i zaraz zapewne każesz
mi wcierać tłuszcz z czymś!
– Ale moje „coś” w
tłuszczu i w wywarze jest o wiele skuteczniejsze – wyjaśnił dobrotliwie stary
uzdrowiciel. – Bo ja, w odróżnieniu od felczera, potrafię wyizolować
substancję, która ma zadziałać i umiem wyliczyć stężenie, które ma wywołać
pożądany efekt. Pokaż mi ten bark.
Ingwald ostrożnie obnażył
bolące miejsce. Audun dotykał go ostrożnie. Przez jego palce przepływało
ciepło.
– Odrobina cudów –
skomentował.
Rycerz pił ciepły wywar.
Czuł, jak ból powoli mijał. Trzeba będzie uważać z tym barkiem, pomyślał, to
już nie te czasy, gdy można było bez konsekwencji robić wszystko.
Chwilę milczeli.
– Istotnie, musisz być
cudotwórcą albo twoja magia działa na umysły, skoro ciebie, jako jedynego,
jeszcze stąd nie wyrzucili – powiedział nagle Ingwald.
Mag milczał przez chwilę.
– Od jakichś dwudziestu
lat utrzymuję Groę przy życiu.
– Wygląda na to, że umieją
to docenić.
– Chyba tak – Audun wstał
i zaczął sprzątać wszystkie porozrzucane drobiazgi. Jakby mimochodem obszedł
kilka razy komnatę i zerknął w różne szpary.
Ingwald rzucił krótko:
– Wyjdź, Geirmund.
Pachołek bez słowa spełnił
polecenie. Audun starannie zamknął za nim drzwi.
– Jesteś więc człowiekiem,
którego szukam – ciągnął Ingwald.
– Czyli jakim?
– Takim, który może mówić,
co mu się podoba, bo mu już nie zależy.
– Zależy, zależy – stary
mag przysiadł ciężko na krześle. – Swoje miejsce na świecie jest nie do
pogardzenia, sam wiesz, jak to jest, gdy go brak. Groa zna swoje możliwości.
Tak naprawdę tylko kilka razy w roku zdarzają jej się kryzysy, o których
zresztą mało kto wie. Poza tym mam spokój. Fiolki dla niej przyrządzają
pomocnicy pod moje dyktando. Mam do dyspozycji pracownię, bibliotekę, ogród
ziołowy. Wszystko, czego potrzebuję, jest mi dostarczane natychmiast i bez
dyskusji. Gdybym poprosił o trzykrotne zwiększenie liczby pomocników, dostałbym
ich. No i mam dobry powód, by nie musieć bywać na wszelakich zjazdach, konwentach
oraz innych tam dziwnych zebraniach moich „kolegów”. Nawet szczerze przyznam ci
się, że cieszę się, że tamci wyjechali. Ignoranci, zarozumialcy i bufony!
Ingwald uniósł brwi i z
niedowierzaniem uniósł się na łokciu.
– Uważaj na ten bark, jest
naprawdę uszkodzony – ostrzegł go mag. – Słyszałem o tym pojedynku, choć w tej
chwili nie przypomnę sobie imienia tego zdolnego młodzieńca, który cię tak
urządził.
– Alais z Nedywii herbu
Topór – mruknął Ingwald.
– Teraz to o nim śpiewają
pieśni, że pokonał niezwyciężonego.
– Nie pokonał, strącił
mnie z konia, ale wygrałem z nim na miecze.
– Wygrałeś, ale twoja
decyzja o rezygnacji z zajęcia była nadzwyczaj rozsądna – Audun jeszcze raz
dotknął barku Ingwalda, coś pomruczał, podszedł do stołu i wrócił z kolejną
maścią, którą następnie zaczął wcierać w uszkodzone miejsce. Po komnacie
rozchodził się ostry zapach ziołowej mieszanki. – Choć teraz musisz znaleźć
sobie inne źródło utrzymania… A nawiasem mówiąc, pytanie nie jest o to, komu
nie zależy, tylko komu zależy bardziej. Dla mnie to kwestia spokojnego
bytowania, ale zawsze mogę wrócić do Tantu albo nawet schronić się w Akademii.
Dla nich zaś, zwłaszcza dla niej, to kwestia życia i śmierci. To jest, mimo
wszystko, pewna różnica.
Rycerz zaryzykował:
– Audunie… Co stało się z
Pwyllem, synem Begelda?
– Nic.
– Gdzie on jest? I
dlaczego nikt o nim nie wspomina? Ten chłopak powinien tu zajmować poczesne
miejsce! Bredegar…
– Ciszej…
– ...Bredegar nie chce
powiedzieć nic konkretnego. Mówi się, że chłopak jest słaby na umyśle.
– To bardzo dobrze.
Przynajmniej zostawią go w spokoju.
– Mówisz niejasno –
zirytował się Ingwald. – Chciałbym znać wszystkie fakty po kolei.
– Chciałbyś znać fakty,
mówisz. Proszę bardzo. Pamiętasz jeszcze, co tu się działo, kiedy ten
chłopaczek się urodził?
Zapytany tylko kiwnął
głową.
– Podejrzewam, że chyba
lepiej niż ja… no ale, co dalej. – Mag ciągnął sarkastycznie: – Ty, upojony
swoim pierwszym triumfem na turnieju, z nagle zyskaną wiarą we własne siły,
żegnany przez pogrążony w żalu ród, ruszyłeś podbijać świat, co ci się się
zresztą przypadkiem świetnie udało, a chłopaczek sobie dzielnie rósł przy
owdowiałej matce. Wszyscy pałali do siebie braterską miłością, no a mniej
więcej po roku szlachetna Idun niespodziewanie dla wszystkich wzięła i się stąd
wyniosła.
Audun nagle spoważniał i
dodał zupełnie innym tonem:
– Wiesz, Ingwaldzie, ja
nie wiem i nie chcę wiedzieć, co właściwie stało się między Bredegarem i
Begeldem, wtedy, gdy staliście tam pod drzwiami, a ja ratowałem Groę. Potrafię
rozpoznać rodzaj rany i określić narzędzie, jakim ją zadano. Widziałem też, w
jakim stanie był Bredegar i wszyscy inni. Idun się go bała. Bardzo. Ale ja nie
chcę wiedzieć, rozumiesz?
Ingwald skinął głową.
– Wracając do faktów. Idun
była bardzo osamotniona. Jeszcze póki żyli Eywor, Inga i Ermengarda, starali
się mimo wszystko o nią dbać, była synową i matką dziedzica. Ale te wydarzenia
ich podłamały, umarli wszyscy w ciągu jednego roku po urodzeniu Pwylla. A wtedy
Bredegar i Groa poczuli siłę. Oni lubią władzę, wiesz? Dlatego są teraz tacy
łaskawi: mają to, czego potrzebują do dobrego samopoczucia. Wtedy zagarnęli
wszystkie rządy w swoje ręce i Idun nie mogła już o niczym zadecydować.
Dochodziło na przykład do takich sytuacji, że gdy poprosiła w kuchni o
dodatkową potrawę dla siebie, Groa cofnęła kuchcika z półmiskiem. I tak dalej.
Któregoś dnia między całą trójką odbyła się rozmowa przy zamkniętych drzwiach.
A następnego dnia Idun wyjechała. I zostawiła syna. Od lat przysyła mu
kosztowne upominki, ale, z tego co wiem, nie odwiedziła go ani razu.
– A chłopak?
– Dziwnym trafem po
odjeździe matki zaczął chorować na wszelkie możliwe dolegliwości. Powiem ci,
Ingwaldzie, pielęgnowanie małych dzieci to nie moja rzecz, ale znam się trochę
na tym – leczyłem obu chłopców Groi, ich niańki mi ufały. I nic dziwnego w tym,
że mały dzieciak po odjeździe matki, która karmiła go piersią – bo Idun, jak to
kupiecka córka, nie wzięła mamki, co Ermengarda i Groa również jej miały za złe
– i zajmowała się nim, bo musiała to robić choćby z nudów, no więc, że ten mały
dzieciak był osowiały i łapał co chwilę jakieś infekcje. Każdy cierpiałby po
takim rozstaniu, a co dopiero taki maluch. No i pochorował się raz i drugi. A
jego stryj i stryjna nagle stali się niezmiernie troskliwi i pochylili się nad
jego zdrowiem, aż w końcu stwierdzili, że dla jego zdrowia i bezpieczeństwa
trzeba go wywieźć w jakieś spokojne, uboczne miejsce. Chyba do tej pory nie
zdążył wyzdrowieć, bo jak pojechał, tak siedzi tam nadal.
– Gdzie to jest,
czcigodny?
Niespodziewanie mag
zapytał ostro:
– A po co chcesz go
stamtąd wydobywać? Im mniej o nim pamiętamy, tym dla niego lepiej. Zapewnisz mu
ludzi, poparcie dla jego praw? Co zrobisz z jego stryjem, stryjną i stryjecznym
bratem, starszym od niego?
Ingwald odparł:
– Jeszcze nie wiem.
– Nie ma nikogo.
– Ma mnie.
– Z całym szacunkiem, na
twojej opinii daleko nie zajedzie – skomentował cierpko mag.
– I matkę.
Mag wzruszył ramionami.
– A matka ma pieniądze –
dodał Ingwald.
Audun roześmiał się.
– Ty, słynny Ingwald z
Rubinów, chcesz poprowadzić najemnych żołdaków przeciwko swemu własnemu panu? A
gdzie przysięgi, lojalność rodowa? – zakpił.
Przeciwko bratobójcy, miał
powiedzieć Ingwald, ale powstrzymał się. Zamiast tego odparł:
– Po pierwsze, nie przeciw
panu, a w imię interesów prawdziwego pana. Po drugie… w swoim czasie poznałem,
czym w istocie jest lojalność rodowa. Dziękuję, wystarczy.
– Ingwaldzie… być może
masz swoje powody, by nie lubić Bredegara, ale wydaje mi się, że to dobry przywódca
na obecne czasy. A Groa naprawdę wiele dobrego robi dla tych wszystkich
biedaków. Zorganizowała największą w całym Janarze sieć pomocy dla
uciekinierów. I pewnie nie powinienem tego wyjawiać, ale czyni to nieraz
kosztem własnego zdrowia. Mówiła mi wielokrotnie, że chciałaby móc zdziałać
więcej i bardziej, bo widzi, ile jest potrzebujących. Ona daje przy tym dobry
przykład innym, wiele innych dam podjęło się podobnego zadania, wzorując się
właśnie na niej.
Teraz nadeszła kolej
Ingwalda, by zakpić:
– Ty, tak szanowany
uzdrowiciel, popierasz otwarcie rycerza w jego wystąpieniu przeciwko królowi i
twoim pobratymcom?
Audun machnął
niecierpliwie ręką.
– Nie lubią, nas, magów. W
oczy winszują i życzą, byśmy po śmierci zostali bogami naszych miast, a za plecami
nazywają nas zdrajcami rodów i krzyczą, że jesteśmy za blisko króla. Oburzysz
się pewnie, bo mimo wszystko jesteś lojalny względem swoich, ale patrząc
obiektywnie, dobrze, że król ma w swoim otoczeniu ludzi, którzy naprawdę
zadbają w pierwszej kolejności o jego interesy, a nie własne, rodowe. Wiedzą,
że poza łaską władcy nie mają przyszłości. No, chyba że pośmiertną... W dodatku
są gruntownie wykształceni i wiele potrafią. Ale co do mnie, jakoś tak wrosłem
w to miejsce tutaj. Dostrzegam wasze racje. I nie mam z tego powodu wyrzutów
sumienia ani nie dręczą mnie dramatyczne dylematy moralne. Ot, taki ze mnie
dziwak.
Ingwald poruszył się
ostrożnie. Pulsowanie całkiem ustąpiło, był jednak zmęczony i nie chciał się
spierać. Był trochę zły na siebie, że proste ćwiczenie wyrządziło mu tak dużą
szkodę. Wiedział od jakiegoś czasu, że, choć wciąż byłby w stanie pokonać
niejednego zbyt pewnego siebie młodziana, to jednak już nie mógł tak
eksploatować swego ciała, jak w pierwszej młodości. Czasem o tym zapominał i za
każdym razem dostawał bolesną nauczkę.
Cóż, pomyślał. Koniec z
walką, czas się żenić!
Zaraz potem nadpłynęła
inna myśl: nie, nie koniec. Jeszcze jedna. Ale już ostatnia.
Przez chwilę trwała cisza,
gdy rycerz i mag siedzieli pogrążeni we własnych myślach.
– Znam mniej więcej
położenie tego zapomnianego przez wszystkich folwarku – powiedział
nieoczekiwanie Audun. – Byłeś kiedyś w górskich posiadłościach Rubinów?
– Aż tam? – zdziwił się
Ingwald. – To ród jeszcze trzyma te ziemie? W całym Janarze nie ma bardziej
jałowych!
– Jak widać, czasem się
przydają Można się zadumać, jak dalekowzroczni okazali się twoi przodkowie...
Interesujący cię folwark jest naprawdę niewielki, położony najwyżej ze
wszystkich siedzib Rubinów. Jak sam wspomniałeś, ziemie tam są mało urodzajne,
więc nikt też specjalnie o nie zabiega o to gospodarstwo. Od lat zajmuje się
nim para bardzo uczciwych ludzi. Mają trochę owiec. Jeśli chcesz dokładnie
wiedzieć, jaką drogą tam się dostać, musisz skontaktować się z Idun.
– Więc młody Pwyll z
Rubinów, dziedzic, zamiast rycerzem, został pastuchem…
– Ano, tak się złożyło.
Jak w dawnych baśniach, o królewiczach porzuconych w górach przez stryjów –
uzurpatorów.
– Chciałbym skontaktować
się z Idun.
– Zatem zrób to.
– Pomożesz?
– Nie dość już
powiedziałem?
– Wiem i doceniam, ale
mimo wszystko… proszę.
Mag milczał i w zamyśleniu
spoglądał na stół z przyborami. Wreszcie odparł:
– Dobrze.
– Bardzo ci dziękuję,
Audunie.
– Dziękuj, dziękuj, ale ja
wcale nie wiem, czy dobrze zrobiłem.
Ingwald wstał, poprawił
odzież i wyjrzał przez okno. Słońce chyliło się ku horyzontowi. Tym razem
wieczorem miał biesiadować z przybyłymi przywódcami rodów od dawna wiernych
Rubinom. Gromadzili się coraz liczniej, ich ludzie rozlokowali się w pobliżu
zamku. Że też Oda może wyżywić tyle osób, pomyślał Ingwald. Rzeczywiście ich na
to stać, czy Bredegar i Groa manifestują tylko swoją potęgę, kosztem olbrzymich
długów?
– Postąpisz jak zechcesz –
dodał stary mag na zakończenie. – Ale pamiętaj o jednym.
– O czym?
– Uważaj na ten bark,
naprawdę.
– Dziękuję. Jeśli
zostaniesz bogiem, miej mnie w swojej opiece. Jakoś mam przeczucie, że na tym
mógłbym całkiem dobrze wyjść.
Audun uśmiechnął się
półgębkiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz