piątek, 15 maja 2020

Podzielona Kraina - IV.4


– Teraz obronne. Wół! – zarządził Ingwald.
Tybald stanął w pozycji i machnął ćwiczebnym mieczem.
– Nieźle, młodzieńcze, dobrze zapamiętałeś, jak pracować nogami. Tylko wyżej ręce. Nie tak. Pokaż mi ten miecz.
Ujął rękojeść broni i zamachnął się.
– Za lekki – zauważył. – Jeśli masz nabrać siły, a nie tylko zręczności, powinieneś mieć coś cięższego. Geirmund! Przynieś no cięższy miecz.
Gdy pachołek zjawił się z odpowiednią bronią, Ingwald z zadowoleniem zważył ją w ręce.
– Na początek wydaje się za ciężki – powiedział – ale z czasem, gdy nabierzesz siły, młody panie, zwykły miecz będzie ci się wydawał lżejszy, a to ci pomoże w walce. Ćwicz więc tym. Teraz pokażę ci, jak prawidłowo wykonać takie cięcie. Patrz. Pamiętaj, stopy mocne, tułów, wszystko to musi trzymać równowagę. Prawa ręka tutaj, lewa tu. I do góry!
Zademonstrował cięcie, ale syknął z bólu – odezwał się uraz barku. Miecz wypadł mu z ręki.
– Panie? – zapytał zaniepokojony Tybald.
– Nic to… – wymamrotał Ingwald, walcząc z falami bólu.
– Pójdę po uzdrowiciela.
– Nie, nie trzeba.
– Blady jesteś, panie, a nasz uzdrowiciel zna się bardzo dobrze na swojej sztuce. Pozwól sobie pomóc. Geirmund, czuwaj tutaj, ja zaraz wrócę!
Gdy odbiegł, Ingwalda nawiedziło wspomnienie, jak on sam, równie młody, ale dużo bardziej wystraszony, tak samo spieszył po uzdrowiciela dla Groi. Zauważył już, że gdy tułał się po obcych dworach, nieczęsto wspominał te ponure wydarzenia, ale tu, w rodowym zamku, wszystko do niego wracało. Wystarczyło jedno spojrzenie, czyjś ton głosu, czy wreszcie zdarzenie takie jak to – i naraz jakby cofał się w czasie.
Wrażenie spotęgowało się, gdy zobaczył uzdrowiciela, drepczącego za Tybaldem.
– Witaj, czcigodny Audunie – wystękał rycerz.
Bo błysku w oczach sędziwego maga pojął, że i on rozpoznał, kogo miał przed sobą.
Młody Geirmund ostrożnie poprowadził Ingwalda do komnaty, w której znajdowały się proszki, maści i rozmaite mikstury. Rycerz usiadł na łożu. Pachołek ułożył mu wysoko poduszki. Ingwald oparł się o nie i westchnął. Bark wciąż pulsował bólem.
Audun tymczasem zaczął krzątać się przy stole. Wkrótce wrócił z płynem w kubku.
– Myślałem, że zastosujesz jakąś tajemną sztukę, czcigodny – powiedział Ingwald ze słabym uśmiechem. – Jakieś energie, światła czy inne cuda. A ty, niczym jakiś pośledni felczer, objeżdżający wioski na końcu świata, podajesz mi wywary i zaraz zapewne każesz mi wcierać tłuszcz z czymś!
– Ale moje „coś” w tłuszczu i w wywarze jest o wiele skuteczniejsze – wyjaśnił dobrotliwie stary uzdrowiciel. – Bo ja, w odróżnieniu od felczera, potrafię wyizolować substancję, która ma zadziałać i umiem wyliczyć stężenie, które ma wywołać pożądany efekt. Pokaż mi ten bark.
Ingwald ostrożnie obnażył bolące miejsce. Audun dotykał go ostrożnie. Przez jego palce przepływało ciepło.
– Odrobina cudów – skomentował.
Rycerz pił ciepły wywar. Czuł, jak ból powoli mijał. Trzeba będzie uważać z tym barkiem, pomyślał, to już nie te czasy, gdy można było bez konsekwencji robić wszystko.
Chwilę milczeli.
– Istotnie, musisz być cudotwórcą albo twoja magia działa na umysły, skoro ciebie, jako jedynego, jeszcze stąd nie wyrzucili – powiedział nagle Ingwald.
Mag milczał przez chwilę.
– Od jakichś dwudziestu lat utrzymuję Groę przy życiu.
– Wygląda na to, że umieją to docenić.
– Chyba tak – Audun wstał i zaczął sprzątać wszystkie porozrzucane drobiazgi. Jakby mimochodem obszedł kilka razy komnatę i zerknął w różne szpary.
Ingwald rzucił krótko:
– Wyjdź, Geirmund.
Pachołek bez słowa spełnił polecenie. Audun starannie zamknął za nim drzwi.
– Jesteś więc człowiekiem, którego szukam – ciągnął Ingwald.
– Czyli jakim?
– Takim, który może mówić, co mu się podoba, bo mu już nie zależy.
– Zależy, zależy – stary mag przysiadł ciężko na krześle. – Swoje miejsce na świecie jest nie do pogardzenia, sam wiesz, jak to jest, gdy go brak. Groa zna swoje możliwości. Tak naprawdę tylko kilka razy w roku zdarzają jej się kryzysy, o których zresztą mało kto wie. Poza tym mam spokój. Fiolki dla niej przyrządzają pomocnicy pod moje dyktando. Mam do dyspozycji pracownię, bibliotekę, ogród ziołowy. Wszystko, czego potrzebuję, jest mi dostarczane natychmiast i bez dyskusji. Gdybym poprosił o trzykrotne zwiększenie liczby pomocników, dostałbym ich. No i mam dobry powód, by nie musieć bywać na wszelakich zjazdach, konwentach oraz innych tam dziwnych zebraniach moich „kolegów”. Nawet szczerze przyznam ci się, że cieszę się, że tamci wyjechali. Ignoranci, zarozumialcy i bufony!
Ingwald uniósł brwi i z niedowierzaniem uniósł się na łokciu.
– Uważaj na ten bark, jest naprawdę uszkodzony – ostrzegł go mag. – Słyszałem o tym pojedynku, choć w tej chwili nie przypomnę sobie imienia tego zdolnego młodzieńca, który cię tak urządził.
– Alais z Nedywii herbu Topór – mruknął Ingwald.
– Teraz to o nim śpiewają pieśni, że pokonał niezwyciężonego.
– Nie pokonał, strącił mnie z konia, ale wygrałem z nim na miecze.
– Wygrałeś, ale twoja decyzja o rezygnacji z zajęcia była nadzwyczaj rozsądna – Audun jeszcze raz dotknął barku Ingwalda, coś pomruczał, podszedł do stołu i wrócił z kolejną maścią, którą następnie zaczął wcierać w uszkodzone miejsce. Po komnacie rozchodził się ostry zapach ziołowej mieszanki. – Choć teraz musisz znaleźć sobie inne źródło utrzymania… A nawiasem mówiąc, pytanie nie jest o to, komu nie zależy, tylko komu zależy bardziej. Dla mnie to kwestia spokojnego bytowania, ale zawsze mogę wrócić do Tantu albo nawet schronić się w Akademii. Dla nich zaś, zwłaszcza dla niej, to kwestia życia i śmierci. To jest, mimo wszystko, pewna różnica.
Rycerz zaryzykował:
– Audunie… Co stało się z Pwyllem, synem Begelda?
– Nic.
– Gdzie on jest? I dlaczego nikt o nim nie wspomina? Ten chłopak powinien tu zajmować poczesne miejsce! Bredegar…
– Ciszej…
– ...Bredegar nie chce powiedzieć nic konkretnego. Mówi się, że chłopak jest słaby na umyśle.
– To bardzo dobrze. Przynajmniej zostawią go w spokoju.
– Mówisz niejasno – zirytował się Ingwald. – Chciałbym znać wszystkie fakty po kolei.
– Chciałbyś znać fakty, mówisz. Proszę bardzo. Pamiętasz jeszcze, co tu się działo, kiedy ten chłopaczek się urodził?
Zapytany tylko kiwnął głową.
– Podejrzewam, że chyba lepiej niż ja… no ale, co dalej. – Mag ciągnął sarkastycznie: – Ty, upojony swoim pierwszym triumfem na turnieju, z nagle zyskaną wiarą we własne siły, żegnany przez pogrążony w żalu ród, ruszyłeś podbijać świat, co ci się się zresztą przypadkiem świetnie udało, a chłopaczek sobie dzielnie rósł przy owdowiałej matce. Wszyscy pałali do siebie braterską miłością, no a mniej więcej po roku szlachetna Idun niespodziewanie dla wszystkich wzięła i się stąd wyniosła.
Audun nagle spoważniał i dodał zupełnie innym tonem:
– Wiesz, Ingwaldzie, ja nie wiem i nie chcę wiedzieć, co właściwie stało się między Bredegarem i Begeldem, wtedy, gdy staliście tam pod drzwiami, a ja ratowałem Groę. Potrafię rozpoznać rodzaj rany i określić narzędzie, jakim ją zadano. Widziałem też, w jakim stanie był Bredegar i wszyscy inni. Idun się go bała. Bardzo. Ale ja nie chcę wiedzieć, rozumiesz?
Ingwald skinął głową.
– Wracając do faktów. Idun była bardzo osamotniona. Jeszcze póki żyli Eywor, Inga i Ermengarda, starali się mimo wszystko o nią dbać, była synową i matką dziedzica. Ale te wydarzenia ich podłamały, umarli wszyscy w ciągu jednego roku po urodzeniu Pwylla. A wtedy Bredegar i Groa poczuli siłę. Oni lubią władzę, wiesz? Dlatego są teraz tacy łaskawi: mają to, czego potrzebują do dobrego samopoczucia. Wtedy zagarnęli wszystkie rządy w swoje ręce i Idun nie mogła już o niczym zadecydować. Dochodziło na przykład do takich sytuacji, że gdy poprosiła w kuchni o dodatkową potrawę dla siebie, Groa cofnęła kuchcika z półmiskiem. I tak dalej. Któregoś dnia między całą trójką odbyła się rozmowa przy zamkniętych drzwiach. A następnego dnia Idun wyjechała. I zostawiła syna. Od lat przysyła mu kosztowne upominki, ale, z tego co wiem, nie odwiedziła go ani razu.
– A chłopak?
– Dziwnym trafem po odjeździe matki zaczął chorować na wszelkie możliwe dolegliwości. Powiem ci, Ingwaldzie, pielęgnowanie małych dzieci to nie moja rzecz, ale znam się trochę na tym – leczyłem obu chłopców Groi, ich niańki mi ufały. I nic dziwnego w tym, że mały dzieciak po odjeździe matki, która karmiła go piersią – bo Idun, jak to kupiecka córka, nie wzięła mamki, co Ermengarda i Groa również jej miały za złe – i zajmowała się nim, bo musiała to robić choćby z nudów, no więc, że ten mały dzieciak był osowiały i łapał co chwilę jakieś infekcje. Każdy cierpiałby po takim rozstaniu, a co dopiero taki maluch. No i pochorował się raz i drugi. A jego stryj i stryjna nagle stali się niezmiernie troskliwi i pochylili się nad jego zdrowiem, aż w końcu stwierdzili, że dla jego zdrowia i bezpieczeństwa trzeba go wywieźć w jakieś spokojne, uboczne miejsce. Chyba do tej pory nie zdążył wyzdrowieć, bo jak pojechał, tak siedzi tam nadal.
– Gdzie to jest, czcigodny?
Niespodziewanie mag zapytał ostro:
– A po co chcesz go stamtąd wydobywać? Im mniej o nim pamiętamy, tym dla niego lepiej. Zapewnisz mu ludzi, poparcie dla jego praw? Co zrobisz z jego stryjem, stryjną i stryjecznym bratem, starszym od niego?
Ingwald odparł:
– Jeszcze nie wiem.
– Nie ma nikogo.
– Ma mnie.
– Z całym szacunkiem, na twojej opinii daleko nie zajedzie – skomentował cierpko mag.
– I matkę.
Mag wzruszył ramionami.
– A matka ma pieniądze – dodał Ingwald.
Audun roześmiał się.
– Ty, słynny Ingwald z Rubinów, chcesz poprowadzić najemnych żołdaków przeciwko swemu własnemu panu? A gdzie przysięgi, lojalność rodowa? – zakpił.
Przeciwko bratobójcy, miał powiedzieć Ingwald, ale powstrzymał się. Zamiast tego odparł:
– Po pierwsze, nie przeciw panu, a w imię interesów prawdziwego pana. Po drugie… w swoim czasie poznałem, czym w istocie jest lojalność rodowa. Dziękuję, wystarczy.
– Ingwaldzie… być może masz swoje powody, by nie lubić Bredegara, ale wydaje mi się, że to dobry przywódca na obecne czasy. A Groa naprawdę wiele dobrego robi dla tych wszystkich biedaków. Zorganizowała największą w całym Janarze sieć pomocy dla uciekinierów. I pewnie nie powinienem tego wyjawiać, ale czyni to nieraz kosztem własnego zdrowia. Mówiła mi wielokrotnie, że chciałaby móc zdziałać więcej i bardziej, bo widzi, ile jest potrzebujących. Ona daje przy tym dobry przykład innym, wiele innych dam podjęło się podobnego zadania, wzorując się właśnie na niej.
Teraz nadeszła kolej Ingwalda, by zakpić:
– Ty, tak szanowany uzdrowiciel, popierasz otwarcie rycerza w jego wystąpieniu przeciwko królowi i twoim pobratymcom?
Audun machnął niecierpliwie ręką.
– Nie lubią, nas, magów. W oczy winszują i życzą, byśmy po śmierci zostali bogami naszych miast, a za plecami nazywają nas zdrajcami rodów i krzyczą, że jesteśmy za blisko króla. Oburzysz się pewnie, bo mimo wszystko jesteś lojalny względem swoich, ale patrząc obiektywnie, dobrze, że król ma w swoim otoczeniu ludzi, którzy naprawdę zadbają w pierwszej kolejności o jego interesy, a nie własne, rodowe. Wiedzą, że poza łaską władcy nie mają przyszłości. No, chyba że pośmiertną... W dodatku są gruntownie wykształceni i wiele potrafią. Ale co do mnie, jakoś tak wrosłem w to miejsce tutaj. Dostrzegam wasze racje. I nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia ani nie dręczą mnie dramatyczne dylematy moralne. Ot, taki ze mnie dziwak.
Ingwald poruszył się ostrożnie. Pulsowanie całkiem ustąpiło, był jednak zmęczony i nie chciał się spierać. Był trochę zły na siebie, że proste ćwiczenie wyrządziło mu tak dużą szkodę. Wiedział od jakiegoś czasu, że, choć wciąż byłby w stanie pokonać niejednego zbyt pewnego siebie młodziana, to jednak już nie mógł tak eksploatować swego ciała, jak w pierwszej młodości. Czasem o tym zapominał i za każdym razem dostawał bolesną nauczkę.
Cóż, pomyślał. Koniec z walką, czas się żenić!
Zaraz potem nadpłynęła inna myśl: nie, nie koniec. Jeszcze jedna. Ale już ostatnia.
Przez chwilę trwała cisza, gdy rycerz i mag siedzieli pogrążeni we własnych myślach.
– Znam mniej więcej położenie tego zapomnianego przez wszystkich folwarku – powiedział nieoczekiwanie Audun. – Byłeś kiedyś w górskich posiadłościach Rubinów?
– Aż tam? – zdziwił się Ingwald. – To ród jeszcze trzyma te ziemie? W całym Janarze nie ma bardziej jałowych!
– Jak widać, czasem się przydają Można się zadumać, jak dalekowzroczni okazali się twoi przodkowie... Interesujący cię folwark jest naprawdę niewielki, położony najwyżej ze wszystkich siedzib Rubinów. Jak sam wspomniałeś, ziemie tam są mało urodzajne, więc nikt też specjalnie o nie zabiega o to gospodarstwo. Od lat zajmuje się nim para bardzo uczciwych ludzi. Mają trochę owiec. Jeśli chcesz dokładnie wiedzieć, jaką drogą tam się dostać, musisz skontaktować się z Idun.
– Więc młody Pwyll z Rubinów, dziedzic, zamiast rycerzem, został pastuchem…
– Ano, tak się złożyło. Jak w dawnych baśniach, o królewiczach porzuconych w górach przez stryjów – uzurpatorów.
– Chciałbym skontaktować się z Idun.
– Zatem zrób to.
– Pomożesz?
– Nie dość już powiedziałem?
– Wiem i doceniam, ale mimo wszystko… proszę.
Mag milczał i w zamyśleniu spoglądał na stół z przyborami. Wreszcie odparł:
– Dobrze.
– Bardzo ci dziękuję, Audunie.
– Dziękuj, dziękuj, ale ja wcale nie wiem, czy dobrze zrobiłem.
Ingwald wstał, poprawił odzież i wyjrzał przez okno. Słońce chyliło się ku horyzontowi. Tym razem wieczorem miał biesiadować z przybyłymi przywódcami rodów od dawna wiernych Rubinom. Gromadzili się coraz liczniej, ich ludzie rozlokowali się w pobliżu zamku. Że też Oda może wyżywić tyle osób, pomyślał Ingwald. Rzeczywiście ich na to stać, czy Bredegar i Groa manifestują tylko swoją potęgę, kosztem olbrzymich długów?
– Postąpisz jak zechcesz – dodał stary mag na zakończenie. – Ale pamiętaj o jednym.
– O czym?
– Uważaj na ten bark, naprawdę.
– Dziękuję. Jeśli zostaniesz bogiem, miej mnie w swojej opiece. Jakoś mam przeczucie, że na tym mógłbym całkiem dobrze wyjść.
Audun uśmiechnął się półgębkiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Epilog

Epilog   Hredrik wsunął ręce pod jej koszulę i łapczywie szukał ust kochanki, ale Gyrda odsunęła się, wstała i zawiązała tasiemkę u piersi. ...