piątek, 15 maja 2020

Podzielona Kraina - IV.5

Ze szczytu, zwanego przez miejscowych Górą Buntu, Pwyll z Rubinów obserwował, jak wraz ze świtem budziły się jodłowe lasy. Słyszał szum strumieni, wypływających spod cienkich już lodowych tuneli. Gdzieniegdzie zalegały jeszcze płaty śniegu, ale w ziemi, powietrzu i wodzie wyczuwało się już nadchodzącą wiosnę. Dął wiatr. W przezroczystym powietrzu można było dostrzec najbardziej odległe punkty, nawet ponure wieże Szarej Twierdzy u stóp Góry Iglastej.
Pwyll pogrzebał patykiem w dogasającym żarze i dorzucił trochę gałęzi jedliny. Były jeszcze wilgotne, więc zaraz też podniósł się gęsty dym. Chłopak zakrztusił się, ale nie odszedł od tlącego się ognia. Po czujnej nocy, spędzonej na Górze Buntu na podziwianiu gwiazd, był zmarznięty, niewyspany i już zmęczony, choć dzień nawet jeszcze się nie zaczął. Mimo to, chłopak cieszył się tym porankiem. Wyciągnął chleb, masło i ser. Przygotował sobie pajdy i zaczął powoli jeść. Za parę dni nadejdzie pora, gdy gospodarze wypuszczą bydło i owce na pastwiska. Zaraz też rozpoczną się roboty w polu. Pozostało mu jeszcze więc tylko kilka dni na samotne wędrówki po górskich ścieżkach, zanim zejdzie w dolinę i weźmie na swoje barki wiele wiosennych prac. Mówiło się wprawdzie, że Pwyll jako rycerski syn nie powinien się tykać chłopskich robót. On sam jednak dawno już zauważył, że jego ukochanym opiekunom, Halkatli i Taraldowi, z racji swych lat już coraz trudniej było podołać wszystkim obowiązkom, więc niepostrzeżenie, dzień za dniem, przejmował coraz więcej zadań. Halkatla niejednokrotnie lamentowała widząc, jak szczupły, niedorosły chłopak usiłował orać, oporządzać bydło czy naprawiać metalowe narzędzia w kuźni, a po całym dniu ciężkiej pracy wyczerpany kładł się na siennik i spał nieruchomo jak kłoda. Kiedy jednak bóle w plecach raz i drugi położyły Taralda na łoże, nie mieli wyjścia – w krytycznej sytuacji można było poprosić sąsiadów o pomoc, ale przecież nikt nie zająłby się gospodarstwem na stałe, każdy miał swoją robotę. Zresztą, sąsiedzi mieszkali dzień drogi w dół, folwark Taralda i Halkatli był położony dość wysoko. Mogli więc liczyć na siebie, parobka Tuga i dziewczynę Adelajdę do pomocy, która zresztą zapowiedziała już, że gdy tylko uskłada sobie na posag, zejdzie niżej do ludzi, znajdzie sobie męża i osiądzie na swoim.
Mimo wszystkich zobowiązań, Pwyll czasem wykradał dla siebie kilka dni, podczas których wędrował samotnie po górskich szlakach. Zabierał wtedy ze sobą zapas jedzenia, ciepłą odzież, skóry do okrycia się i broń. Wracał natomiast z upolowaną zwierzyną, a na wiosnę również z pisklętami drapieżnych ptaków, które potem w wolnej chwili usiłował układać, choć niezbyt dobrze mu to szło – chyba zbyt wcześnie wypuszczał ptaki na wolność, bo żaden jeszcze do niego nie wrócił, mimo prób przywabiania. Tarald i Halkatla nie zabraniali mu tych wycieczek, chociaż widział ich zatroskanie, gdy obwieszczał im, że znów zamierza wyruszyć na kilka dni. Jego opiekunka bez słowa przygotowywała mu prowiant i reperowała odzież. Jakiś czas temu Pwyll zrozumiał, że w pewien sposób oboje uspokajają się, widząc go szykującego się do drogi. Polowania, układanie ptaków czy samotne spacery w ich pojęciu odpowiadały jego randze, więc jego skłonność do tego typu zajęć upewniała ich, że wychowywali go właściwie i gdy wróci do swojej siedziby, odnajdzie się wśród dostojnych krewnych.
Gdy wróci…
Pwyll powiódł wzrokiem po okolicy. Z południa nadciągała ciemna chmura. Chłopak zdecydował się zejść, zanim lunie deszcz. Zgasił ognisko i ruszył po zboczu. Wkrótce wkroczył w rozśpiewany las i zdwoił czujność. Widział kwitnące fiołki, zawilce i jaskrawozielone, młode pędy na jodłach.
Rok w rok z nadejściem wiosny, gdy zbliżał się dzień urodzin Pwylla, z nizin przybywał zmęczony posłaniec w ozdobnych szatach i przywoził chłopakowi prezenty od matki. Były to zazwyczaj przedmioty piękne, kosztowne i tu, w górach, całkowicie nieprzydatne, więc zazwyczaj przechowywane w specjalnych skrzyniach. Miał już więc księgi z różnymi opowieściami. Kiedyś Halkatla nauczyła go czytania i spędzili niejeden wieczór nad tymi literami, teraz jednak wzrok jej się pogarszał, więc to on proponował, gdy Tarald leżał w łożu, a ona przy nim czuwała, że mógłby poczytać na głos historie od matki. Jednak opiekunka, wystraszona, mówiła zawsze: „Nie, nie! Księgi się zniszczą!”, więc leżały w skrzyniach, chyba że czasem Pwyll miał ochotę sięgnąć do tych opowieści, które po latach znał niemal na pamięć.
Halkatla w ogóle usiłowała mu wpoić szacunek dla otrzymywanych przedmiotów. Kiedyś gdy wśród podarunków na dziesiąte urodziny odnalazł metalową sprzączkę, w tajemnicy pobiegł z nią do kuźni i usiłował rozdmuchać żar na palenisku, by zobaczyć, jak też obrabia się taki metal. Przyłapał go Tug i zawiadomił Halkatlę, która złoiła chłopcu skórę, potem skarżyła się Taraldowi, że panicz mógł się poparzyć, a poza tym zniszczyć prezent od matki. Pwyll pamiętał, że Taraldowi drgały kąciki ust, jakby usiłował się nie roześmiać. Mimo to, również go głośno złajał, po czym zabrał do kuźni i wspólnie rozniecili żar, a potem Pwyll godzinami przyglądał się, jak jego opiekun pokazywał mu, jak wykuwać podkowy, brony, sierpy i obręcze. Dzień, w którym Pwyll mógł sam chwycić za młot i spróbować swoich sił na kowadle, był ważny i pamiętny: wówczas Tarald powiedział mu: „No, paniczku, masz siłę, dorosłeś”. Praca, choć ciężka, dawała chłopakowi wiele satysfakcji.
Pwyll w skrzyniach przechowywał również aksamitny płaszcz, grzebień z kości jakiegoś cudzoziemskiego zwierzęcia, pięknie haftowany czaprak, pozłacaną czarkę, nóż ze zdobioną rękojeścią, misternie wykonaną klamrę do płaszcza, szachownicę i rzeźbione w jesionowym drzewie figury. Posłaniec, gdy je przywiózł, wytłumaczył pokrótce zasady i rozegrał kilka partii z Pwyllem. Po jego odjeździe chłopak jednak nie miał z kim zagrać i powoli zapominał reguły szachów. Piękne przedmioty zazwyczaj leżały, dobrze zabezpieczone, ale zapomniane i bezużyteczne.
Jego opiekunowie również otrzymywali piękne podarunki. Halkatla miała już kilka pięknych sukien, które wzbraniała się zakładać na co dzień, co poskutkowało tym, że obecnie połowa, nigdy nie noszona, zdążyła już zetleć. Tarald dostawał noże, rękawice i pasy. Czasami, gdy schodził w dół, zabierał ze sobą któryś z tych przedmiotów, aby przydać sobie znaczenia wśród sąsiadów. Ale takie wycieczki zdarzały mu się coraz rzadziej.
Chłopak zszedł ostrożnie do potoku. Przysiadł na głazie i ochlapał ostrożnie twarz lodowatą wodą. Z wiszącej nad nim gałęzi poderwała się pliszka. Pwyll lubił ptaki. Te drapieżne próbował oswajać, ale pozostałe jedynie obserwował. Znał już dobrze ich zwyczaje. Teraz, wdychając zapach jodeł, słuchał koncertu dzięcioła, gajówki, piecuszka, kapturka i innych ptasich wiosennych muzykantów.
Posłaniec przybywał zazwyczaj w początkach kwietnia. Teraz była już połowa miesiąca, a on nadal się nie zjawił. To niespodziewane odstępstwo od ustalonego zwyczaju pobudziło chłopaka do rozmyślań. Ta wizyta była wielkim wydarzeniem w życiu folwarku. Przybysz przekazywał nowiny ze świata i wnosił ze sobą powiew świeżości. Przypominał, że poza tą doliną, w której żyli tak jednostajnie, toczyło się życie, w którym były zamki i miasta, ludzie nisko i wysoko urodzeni, a nawet specjalna kategoria ludzi, zwana magami. I od tych przybyszów Pwyll dowiadywał się, że sam należał do tych wyżej urodzonych, tak jak jego daleka matka i nieżyjący ojciec. I że jego stryj, stryjna i stryjeczni bracia mieszkają tam gdzieś i już wiodą życie, o którym on tylko słyszał.
Dlaczego więc on sam mieszka tu, a nie z nimi? Kim właściwie jest? Co dalej z nim będzie i kto o tym zadecyduje?
Bardzo chciał usłyszeć od któregoś z tych ludzi opowieści o matce, ale nie śmiał o nie poprosić. Zadowalał się więc skrawkami informacji, które potem wspominał i łączył. Była piękna. Mądra. Bogata. Zaradna. Tak o niej mówili.
Tarald wspominał kiedyś, że każdy człowiek musi do kogoś należeć. W dzieciństwie należy się do rodziny, potem jest się człowiekiem ludzi, którym się służy. Ci z kolei służą jeszcze innym, aż na końcu znajduje się król – wszyscy służą Najjaśniejszemu Panu i jego małżonce.
Pwyll odkrył ostatnio, że to wyjaśnienie zawierało luki w jego przypadku. Bo do kogo on właściwie należał? Nie do Taralda i Halkatli, którzy troszczyli się o niego – sami wielokrotnie podkreślali, że jego miejsce jest gdzie indziej. Przy kim? Przy matce? Stryju, stryjnej? Rycerzach, o których czytał i których wizerunki oglądał w księgach, ale żadnego jeszcze nie widział?
Kochał swoją dolinę, owce, górskie ścieżki, strumienie, skały i potoki, a zarazem wiedział, że to nie może być jego miejsce na świecie.
Wszystko wskazywało, że przyjdzie mu dopiero je odnaleźć. Gdzie ono jest? Jak wygląda? Dlaczego on ma je odkrywać, a inni je już posiadają? Choćby znani mu ludzie: byli swoi i czuli się u siebie. W górach się urodzili i w górach zamierzali umrzeć.
Pwyll urodził się gdzieś daleko stąd i wciąż mu powtarzano, że musi tam wrócić. Jak można wrócić do miejsca, w którym się nigdy nie było naprawdę, czyli świadomie: widząc, wiedząc, czując, pamiętając?
Już od dłuższego czasu dręczyły go takie rozterki, ale nie zdradzał się z nimi przed nikim. Odczuwał jednak silniejszy niż zwykle zew, by pójść w góry i wędrować samotnie w lasach i na halach. Chociaż więc Halkatla napomykała, że mógłby zaczekać na spóźniającego się posłańca, udawał, że jej nie zrozumiał. Wziął to co zazwyczaj i poszedł na Górę Buntu.
Podobno kiedyś, gdy przechodziła tędy wielka armia rycerzy, wiódł ich możny pan, zwany Fryderykiem. Miejscowa wieść głosiła, że właśnie na tej górze część jego ludzi zaczęła protestować przeciw dalszej drodze. Wybuchła walka, w której zginął mag Irwan, później zwany Magiem ze Ścian. Zbuntowani zwyciężyli w potyczce i zawrócili, ale o żadnym z nich więcej nie słyszano. Za to Irwan został bogiem, choć cuda objawiły się dopiero tam, na równinach, gdy zniesiono jego ciało – na terenie całych Ścian nie działała żadna magia, więc nikt nie wiedział, co to pojęcie właściwie oznacza i nikt nie pamiętał zbytnio o Irwanie, choć jego świątynia stała u podnóża gór, a raz do roku odbywała się procesja. Pwyll raz nawet w niej uczestniczył i zapamiętał tylko, jak szli z zapalonymi świecami i gałęziami jodły, by pokłonić się figurze starca o groźnym obliczu. Ludzie gór jednak nie bali się jego gniewu, bo przecież nie mógł im nic uczynić. O wiele bardziej obawiali się burz, suszy, mrozów i zarazy, i o wiele bardziej niż bóstwo z odległych czasów poważali zielarki i akuszerki, przynoszące ulgę cierpiącym. Górale ze Ścian mogli się poszczycić, że ich zielarki były uczone przez samą Ormę. Ta góralka z urodzenia zawędrowała aż do Kormu, by uczyć się fachu od kobiet, zrzeszonych w stowarzyszeniu akuszerek. Po latach służby wróciła w rodzinne góry i za słoną opłatą przekazywała wszystkie tajniki, zasłyszane od sióstr w rzemiośle i napotkanych felczerów. Rodzice dziewcząt przysyłali jej kury, wieprzki, krowy i nawet byki, aby tylko zechciała przyjąć ich córki na naukę. Inwestycja opłacała się – wyuczone niegdyś przez Ormę dziewczęta już od dawna w dostatku dożywały swych dni, uprzednio zdoławszy uratować niejedno zdrowie i życie.
O tych, a także mnóstwie innych rzeczy Pwyll dowiadywał się z opowieści swoich opiekunów, sąsiadów i plotek przynoszonych przez Tuga i Adelajdę. Z kolei, w księgach od matki wyczytał, że magowie to ważne persony, a ów Fryderyk został potem królem Janaru, a wiernych sobie rycerzy, wśród których był przodek Pwylla, nagrodził ziemią i herbami.
Jedna z ksiąg, o tytule „Almanach Rodów Kamieni”, składała się wyłącznie z rysunków drzew genealogicznych. Na górze strony widniał napis, na przykład „Topaz”, „Rubin” czy „Szafir”, a pod spodem lewa strona przedstawiała linie żeńskie, prawa – męskie. Pwyll pamiętał, że gdy dostrzegł swoje imię i zrozumiał, że to on został wymieniony wśród Rubinów, przeszył go dreszcz. Tarald wyjaśnił mu wówczas, że jest możnym panem, urodził się na zamku i w stosownym czasie powinien tam powrócić.
Kiedy nadejdzie stosowny czas?
Tarald czuł się coraz gorzej i nawet uczennice słynnej Ormy niewiele tu mogły poradzić. Dni, kiedy nie wstawał z łoża, rozciągały się już na całe tygodnie. Halkatla jeszcze dreptała i krzątała się po gospodarstwie, ale coraz częściej musiała przysiąść i odpocząć, bo bolały ją spuchnięte nogi. Czasem Pwyll słyszał jej świszczący oddech. Myślał wtedy z niepokojem, że nadchodził już najwyższy czas, by powrócić na ów jego zamek, gdziekolwiek by to nie było i zabrać ze sobą swych opiekunów, zapewnić im spokojną starość, a potem – dobrą śmierć.
Chłopak usłyszał wzmagający się szum i pojął, że nadchodziła spodziewana ulewa. Schronił się więc pod drzewami, nakrył skórą i czekał. Myślał z przykrością, że, odkąd pamiętał, gdy coś go dręczyło, udawał się w góry i uspokajał się podczas wędrowania, dawniej z Taraldem, potem, gdy ten zachorował – już samotnie. A gdy udało mu się złapać pisklę i próbować je oswoić, zupełnie zapominał o troskach i z zapałem poświęcał czas zwierzęciu. Ale teraz, po trzech dniach wyprawy, zmierzał powoli do swojej doliny, ale niespokojne myśli, zamiast ulecieć, kłębiły się w jego głowie. Nawet zaczął być zły na siebie, że zostawił chorych opiekunów samych ze wszystkim, a przecież go potrzebowali. Ale on potrzebował gór, nawet jeśli nie były naprawdę jego.
Deszcz w końcu przestał padać, Pwyll ruszył dalej.
Do domu dotarł tuż przed zmrokiem. Natychmiast dostrzegł w stajni trzy obce konie.
Westchnął z ulgą i wkroczył do sieni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Epilog

Epilog   Hredrik wsunął ręce pod jej koszulę i łapczywie szukał ust kochanki, ale Gyrda odsunęła się, wstała i zawiązała tasiemkę u piersi. ...