Ze szczytu, zwanego przez
miejscowych Górą Buntu, Pwyll z Rubinów obserwował, jak wraz ze świtem budziły
się jodłowe lasy. Słyszał szum strumieni, wypływających spod cienkich już
lodowych tuneli. Gdzieniegdzie zalegały jeszcze płaty śniegu, ale w ziemi,
powietrzu i wodzie wyczuwało się już nadchodzącą wiosnę. Dął wiatr. W
przezroczystym powietrzu można było dostrzec najbardziej odległe punkty, nawet
ponure wieże Szarej Twierdzy u stóp Góry Iglastej.
Pwyll pogrzebał patykiem w
dogasającym żarze i dorzucił trochę gałęzi jedliny. Były jeszcze wilgotne, więc
zaraz też podniósł się gęsty dym. Chłopak zakrztusił się, ale nie odszedł od
tlącego się ognia. Po czujnej nocy, spędzonej na Górze Buntu na podziwianiu
gwiazd, był zmarznięty, niewyspany i już zmęczony, choć dzień nawet jeszcze się
nie zaczął. Mimo to, chłopak cieszył się tym porankiem. Wyciągnął chleb, masło
i ser. Przygotował sobie pajdy i zaczął powoli jeść. Za parę dni nadejdzie
pora, gdy gospodarze wypuszczą bydło i owce na pastwiska. Zaraz też rozpoczną
się roboty w polu. Pozostało mu jeszcze więc tylko kilka dni na samotne
wędrówki po górskich ścieżkach, zanim zejdzie w dolinę i weźmie na swoje barki
wiele wiosennych prac. Mówiło się wprawdzie, że Pwyll jako rycerski syn nie
powinien się tykać chłopskich robót. On sam jednak dawno już zauważył, że jego
ukochanym opiekunom, Halkatli i Taraldowi, z racji swych lat już coraz trudniej
było podołać wszystkim obowiązkom, więc niepostrzeżenie, dzień za dniem,
przejmował coraz więcej zadań. Halkatla niejednokrotnie lamentowała widząc, jak
szczupły, niedorosły chłopak usiłował orać, oporządzać bydło czy naprawiać
metalowe narzędzia w kuźni, a po całym dniu ciężkiej pracy wyczerpany kładł się
na siennik i spał nieruchomo jak kłoda. Kiedy jednak bóle w plecach raz i drugi
położyły Taralda na łoże, nie mieli wyjścia – w krytycznej sytuacji można było
poprosić sąsiadów o pomoc, ale przecież nikt nie zająłby się gospodarstwem na
stałe, każdy miał swoją robotę. Zresztą, sąsiedzi mieszkali dzień drogi w dół,
folwark Taralda i Halkatli był położony dość wysoko. Mogli więc liczyć na
siebie, parobka Tuga i dziewczynę Adelajdę do pomocy, która zresztą
zapowiedziała już, że gdy tylko uskłada sobie na posag, zejdzie niżej do ludzi,
znajdzie sobie męża i osiądzie na swoim.
Mimo wszystkich
zobowiązań, Pwyll czasem wykradał dla siebie kilka dni, podczas których
wędrował samotnie po górskich szlakach. Zabierał wtedy ze sobą zapas jedzenia,
ciepłą odzież, skóry do okrycia się i broń. Wracał natomiast z upolowaną
zwierzyną, a na wiosnę również z pisklętami drapieżnych ptaków, które potem w wolnej
chwili usiłował układać, choć niezbyt dobrze mu to szło – chyba zbyt wcześnie
wypuszczał ptaki na wolność, bo żaden jeszcze do niego nie wrócił, mimo prób
przywabiania. Tarald i Halkatla nie zabraniali mu tych wycieczek, chociaż
widział ich zatroskanie, gdy obwieszczał im, że znów zamierza wyruszyć na kilka
dni. Jego opiekunka bez słowa przygotowywała mu prowiant i reperowała odzież.
Jakiś czas temu Pwyll zrozumiał, że w pewien sposób oboje uspokajają się,
widząc go szykującego się do drogi. Polowania, układanie ptaków czy samotne
spacery w ich pojęciu odpowiadały jego randze, więc jego skłonność do tego typu
zajęć upewniała ich, że wychowywali go właściwie i gdy wróci do swojej
siedziby, odnajdzie się wśród dostojnych krewnych.
Gdy wróci…
Pwyll powiódł wzrokiem po
okolicy. Z południa nadciągała ciemna chmura. Chłopak zdecydował się zejść,
zanim lunie deszcz. Zgasił ognisko i ruszył po zboczu. Wkrótce wkroczył w
rozśpiewany las i zdwoił czujność. Widział kwitnące fiołki, zawilce i
jaskrawozielone, młode pędy na jodłach.
Rok w rok z nadejściem
wiosny, gdy zbliżał się dzień urodzin Pwylla, z nizin przybywał zmęczony
posłaniec w ozdobnych szatach i przywoził chłopakowi prezenty od matki. Były to
zazwyczaj przedmioty piękne, kosztowne i tu, w górach, całkowicie nieprzydatne,
więc zazwyczaj przechowywane w specjalnych skrzyniach. Miał już więc księgi z
różnymi opowieściami. Kiedyś Halkatla nauczyła go czytania i spędzili niejeden
wieczór nad tymi literami, teraz jednak wzrok jej się pogarszał, więc to on proponował,
gdy Tarald leżał w łożu, a ona przy nim czuwała, że mógłby poczytać na głos
historie od matki. Jednak opiekunka, wystraszona, mówiła zawsze: „Nie, nie!
Księgi się zniszczą!”, więc leżały w skrzyniach, chyba że czasem Pwyll miał
ochotę sięgnąć do tych opowieści, które po latach znał niemal na pamięć.
Halkatla w ogóle usiłowała
mu wpoić szacunek dla otrzymywanych przedmiotów. Kiedyś gdy wśród podarunków na
dziesiąte urodziny odnalazł metalową sprzączkę, w tajemnicy pobiegł z nią do
kuźni i usiłował rozdmuchać żar na palenisku, by zobaczyć, jak też obrabia się
taki metal. Przyłapał go Tug i zawiadomił Halkatlę, która złoiła chłopcu skórę,
potem skarżyła się Taraldowi, że panicz mógł się poparzyć, a poza tym zniszczyć
prezent od matki. Pwyll pamiętał, że Taraldowi drgały kąciki ust, jakby
usiłował się nie roześmiać. Mimo to, również go głośno złajał, po czym zabrał
do kuźni i wspólnie rozniecili żar, a potem Pwyll godzinami przyglądał się, jak
jego opiekun pokazywał mu, jak wykuwać podkowy, brony, sierpy i obręcze. Dzień,
w którym Pwyll mógł sam chwycić za młot i spróbować swoich sił na kowadle, był
ważny i pamiętny: wówczas Tarald powiedział mu: „No, paniczku, masz siłę,
dorosłeś”. Praca, choć ciężka, dawała chłopakowi wiele satysfakcji.
Pwyll w skrzyniach
przechowywał również aksamitny płaszcz, grzebień z kości jakiegoś
cudzoziemskiego zwierzęcia, pięknie haftowany czaprak, pozłacaną czarkę, nóż ze
zdobioną rękojeścią, misternie wykonaną klamrę do płaszcza, szachownicę i
rzeźbione w jesionowym drzewie figury. Posłaniec, gdy je przywiózł, wytłumaczył
pokrótce zasady i rozegrał kilka partii z Pwyllem. Po jego odjeździe chłopak
jednak nie miał z kim zagrać i powoli zapominał reguły szachów. Piękne
przedmioty zazwyczaj leżały, dobrze zabezpieczone, ale zapomniane i
bezużyteczne.
Jego opiekunowie również
otrzymywali piękne podarunki. Halkatla miała już kilka pięknych sukien, które
wzbraniała się zakładać na co dzień, co poskutkowało tym, że obecnie połowa,
nigdy nie noszona, zdążyła już zetleć. Tarald dostawał noże, rękawice i pasy.
Czasami, gdy schodził w dół, zabierał ze sobą któryś z tych przedmiotów, aby
przydać sobie znaczenia wśród sąsiadów. Ale takie wycieczki zdarzały mu się
coraz rzadziej.
Chłopak zszedł ostrożnie
do potoku. Przysiadł na głazie i ochlapał ostrożnie twarz lodowatą wodą. Z
wiszącej nad nim gałęzi poderwała się pliszka. Pwyll lubił ptaki. Te drapieżne
próbował oswajać, ale pozostałe jedynie obserwował. Znał już dobrze ich
zwyczaje. Teraz, wdychając zapach jodeł, słuchał koncertu dzięcioła, gajówki,
piecuszka, kapturka i innych ptasich wiosennych muzykantów.
Posłaniec przybywał
zazwyczaj w początkach kwietnia. Teraz była już połowa miesiąca, a on nadal się
nie zjawił. To niespodziewane odstępstwo od ustalonego zwyczaju pobudziło
chłopaka do rozmyślań. Ta wizyta była wielkim wydarzeniem w życiu folwarku.
Przybysz przekazywał nowiny ze świata i wnosił ze sobą powiew świeżości.
Przypominał, że poza tą doliną, w której żyli tak jednostajnie, toczyło się
życie, w którym były zamki i miasta, ludzie nisko i wysoko urodzeni, a nawet
specjalna kategoria ludzi, zwana magami. I od tych przybyszów Pwyll dowiadywał
się, że sam należał do tych wyżej urodzonych, tak jak jego daleka matka i
nieżyjący ojciec. I że jego stryj, stryjna i stryjeczni bracia mieszkają tam
gdzieś i już wiodą życie, o którym on tylko słyszał.
Dlaczego więc on sam
mieszka tu, a nie z nimi? Kim właściwie jest? Co dalej z nim będzie i kto o tym
zadecyduje?
Bardzo chciał usłyszeć od któregoś
z tych ludzi opowieści o matce, ale nie śmiał o nie poprosić. Zadowalał się
więc skrawkami informacji, które potem wspominał i łączył. Była piękna. Mądra.
Bogata. Zaradna. Tak o niej mówili.
Tarald wspominał kiedyś,
że każdy człowiek musi do kogoś należeć. W dzieciństwie należy się do rodziny,
potem jest się człowiekiem ludzi, którym się służy. Ci z kolei służą jeszcze
innym, aż na końcu znajduje się król – wszyscy służą Najjaśniejszemu Panu i
jego małżonce.
Pwyll odkrył ostatnio, że
to wyjaśnienie zawierało luki w jego przypadku. Bo do kogo on właściwie
należał? Nie do Taralda i Halkatli, którzy troszczyli się o niego – sami
wielokrotnie podkreślali, że jego miejsce jest gdzie indziej. Przy kim? Przy
matce? Stryju, stryjnej? Rycerzach, o których czytał i których wizerunki
oglądał w księgach, ale żadnego jeszcze nie widział?
Kochał swoją dolinę, owce,
górskie ścieżki, strumienie, skały i potoki, a zarazem wiedział, że to nie może
być jego miejsce na świecie.
Wszystko wskazywało, że
przyjdzie mu dopiero je odnaleźć. Gdzie ono jest? Jak wygląda? Dlaczego on ma
je odkrywać, a inni je już posiadają? Choćby znani mu ludzie: byli swoi i czuli
się u siebie. W górach się urodzili i w górach zamierzali umrzeć.
Pwyll urodził się gdzieś
daleko stąd i wciąż mu powtarzano, że musi tam wrócić. Jak można wrócić do
miejsca, w którym się nigdy nie było naprawdę, czyli świadomie: widząc,
wiedząc, czując, pamiętając?
Już od dłuższego czasu
dręczyły go takie rozterki, ale nie zdradzał się z nimi przed nikim. Odczuwał jednak
silniejszy niż zwykle zew, by pójść w góry i wędrować samotnie w lasach i na
halach. Chociaż więc Halkatla napomykała, że mógłby zaczekać na spóźniającego
się posłańca, udawał, że jej nie zrozumiał. Wziął to co zazwyczaj i poszedł na
Górę Buntu.
Podobno kiedyś, gdy
przechodziła tędy wielka armia rycerzy, wiódł ich możny pan, zwany Fryderykiem.
Miejscowa wieść głosiła, że właśnie na tej górze część jego ludzi zaczęła
protestować przeciw dalszej drodze. Wybuchła walka, w której zginął mag Irwan,
później zwany Magiem ze Ścian. Zbuntowani zwyciężyli w potyczce i zawrócili,
ale o żadnym z nich więcej nie słyszano. Za to Irwan został bogiem, choć cuda
objawiły się dopiero tam, na równinach, gdy zniesiono jego ciało – na terenie
całych Ścian nie działała żadna magia, więc nikt nie wiedział, co to pojęcie
właściwie oznacza i nikt nie pamiętał zbytnio o Irwanie, choć jego świątynia
stała u podnóża gór, a raz do roku odbywała się procesja. Pwyll raz nawet w
niej uczestniczył i zapamiętał tylko, jak szli z zapalonymi świecami i
gałęziami jodły, by pokłonić się figurze starca o groźnym obliczu. Ludzie gór
jednak nie bali się jego gniewu, bo przecież nie mógł im nic uczynić. O wiele
bardziej obawiali się burz, suszy, mrozów i zarazy, i o wiele bardziej niż
bóstwo z odległych czasów poważali zielarki i akuszerki, przynoszące ulgę
cierpiącym. Górale ze Ścian mogli się poszczycić, że ich zielarki były uczone
przez samą Ormę. Ta góralka z urodzenia zawędrowała aż do Kormu, by uczyć się
fachu od kobiet, zrzeszonych w stowarzyszeniu akuszerek. Po latach służby
wróciła w rodzinne góry i za słoną opłatą przekazywała wszystkie tajniki,
zasłyszane od sióstr w rzemiośle i napotkanych felczerów. Rodzice dziewcząt
przysyłali jej kury, wieprzki, krowy i nawet byki, aby tylko zechciała przyjąć
ich córki na naukę. Inwestycja opłacała się – wyuczone niegdyś przez Ormę
dziewczęta już od dawna w dostatku dożywały swych dni, uprzednio zdoławszy
uratować niejedno zdrowie i życie.
O tych, a także mnóstwie
innych rzeczy Pwyll dowiadywał się z opowieści swoich opiekunów, sąsiadów i
plotek przynoszonych przez Tuga i Adelajdę. Z kolei, w księgach od matki
wyczytał, że magowie to ważne persony, a ów Fryderyk został potem królem
Janaru, a wiernych sobie rycerzy, wśród których był przodek Pwylla, nagrodził
ziemią i herbami.
Jedna z ksiąg, o tytule
„Almanach Rodów Kamieni”, składała się wyłącznie z rysunków drzew
genealogicznych. Na górze strony widniał napis, na przykład „Topaz”, „Rubin”
czy „Szafir”, a pod spodem lewa strona przedstawiała linie żeńskie, prawa –
męskie. Pwyll pamiętał, że gdy dostrzegł swoje imię i zrozumiał, że to on
został wymieniony wśród Rubinów, przeszył go dreszcz. Tarald wyjaśnił mu
wówczas, że jest możnym panem, urodził się na zamku i w stosownym czasie
powinien tam powrócić.
Kiedy nadejdzie stosowny
czas?
Tarald czuł się coraz
gorzej i nawet uczennice słynnej Ormy niewiele tu mogły poradzić. Dni, kiedy
nie wstawał z łoża, rozciągały się już na całe tygodnie. Halkatla jeszcze
dreptała i krzątała się po gospodarstwie, ale coraz częściej musiała przysiąść
i odpocząć, bo bolały ją spuchnięte nogi. Czasem Pwyll słyszał jej świszczący
oddech. Myślał wtedy z niepokojem, że nadchodził już najwyższy czas, by
powrócić na ów jego zamek, gdziekolwiek by to nie było i zabrać ze sobą swych
opiekunów, zapewnić im spokojną starość, a potem – dobrą śmierć.
Chłopak usłyszał
wzmagający się szum i pojął, że nadchodziła spodziewana ulewa. Schronił się
więc pod drzewami, nakrył skórą i czekał. Myślał z przykrością, że, odkąd
pamiętał, gdy coś go dręczyło, udawał się w góry i uspokajał się podczas
wędrowania, dawniej z Taraldem, potem, gdy ten zachorował – już samotnie. A gdy
udało mu się złapać pisklę i próbować je oswoić, zupełnie zapominał o troskach
i z zapałem poświęcał czas zwierzęciu. Ale teraz, po trzech dniach wyprawy,
zmierzał powoli do swojej doliny, ale niespokojne myśli, zamiast ulecieć,
kłębiły się w jego głowie. Nawet zaczął być zły na siebie, że zostawił chorych
opiekunów samych ze wszystkim, a przecież go potrzebowali. Ale on potrzebował
gór, nawet jeśli nie były naprawdę jego.
Deszcz w końcu przestał
padać, Pwyll ruszył dalej.
Do domu dotarł tuż przed
zmrokiem. Natychmiast dostrzegł w stajni trzy obce konie.
Westchnął z ulgą i
wkroczył do sieni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz