Egil bał się. Nie przyznał się oczywiście przed nikim, lecz gdy tego ranka
znów ocknął się jako pierwszy, nawiedziło go złe przeczucie. Śledzony żółtym
wzrokiem towarzyszącego im stwora, tym razem oszczędził Holdra i sam budził po
kolei swoich towarzyszy. Ledwo zauważalnie oddychał z ulgą, gdy znajdował ich
całych i zdrowych. A potem dotarł do ciał braci i nogi ugięły się pod nim. Ich
rany wydawały się jeszcze straszniejsze niż te Talfa: on miał poszarpane
gardło, Odilon i Otton zaś – rozprute brzuchy i wnętrzności rozwleczone wokół.
Egil odwrócił się i oddychał głęboko, ale mimo to zwymiotował. Gdy dołączyli do
niego pozostali, już jakoś się pozbierał, obserwował natomiast, jak jego
ludzie, niemłodzi wszak i doświadczeni, bledli i pokrywali się potem, albo
zatykali sobie gwałtownie usta i odchodzili na bok. Tym razem Egil dopilnował
jednak, by Holdr nie zobaczył tego widoku.
I znów pogrzeb, podczas którego nikt już
nie wygłaszał mów. Pospiesznie oddalili się od kolejnego grobu, by znowu
przemierzać las, który wydawał się umarły. Konie człapały, a ludzie milczeli.
Skrymir spróbował zanucić żałobną pieśń ku czci poległych towarzyszy – ale gdy
tylko ją rozpoczął, ciężkie powietrze wokół niemal pozbawiło go tchu.
Wędrowali więc dalej, czujni, wystraszeni,
wzdrygając się niemal na każdy dźwięk. Lecz las wydawał się pusty. Nie spotkali
nikogo ani niczego, co mogłoby ich przestraszyć, ani – co dziwniejsze – nawet
zwierzęcia, na które mogliby zapolować. Nawet ptaki umilkły. Wędrowcom
towarzyszył tylko monotonny dźwięk spadających kropel i szelest liści, po
których stąpały konie. Jedynym dziwacznym stworzeniem w okolicy był ich
przewodnik, któremu musieli zaufać, bo nie mieli wyboru. A on kluczył między
drzewami, kazał przeprawiać się przez rzekę, prowadził po bagnistym terenie i
wydawał się zupełnie obojętny na warunki zewnętrzne, inaczej niż oni,
przemarznięci w przesiąkniętej wilgocią odzieży, zdezorientowani i coraz
bardziej zalęknieni.
Mimo uwagi wytężonej w najwyższym stopniu,
żaden z rycerzy nie potrafił się zorientować, czy rzeczywiście podążali
naprzód, czy może kręcili się w kółko – we wszechobecnej mgle wszystkie
kształty wydawały się jednakowe. Z trudem przychodziło im określenie pory dnia:
nad drzewami wciąż wisiała nieprzenikniona, biała kopuła. Kierowali się więc
uczuciem głodu, ale i ono ich zawodziło, gdy wpadali w otępienie i nagle
orientowali się, że przebyli już znaczną odległość, nie wiedząc jak, wpatrując
się tępo w jeden ciemny punkt przed sobą. Ścierali wtedy z czoła krople wody,
spływające z przemokniętych włosów i chowali zziębnięte ręce w rękawy.
Egila dziwiło, że przy tym wszystkim
konie, w przeciwieństwie do ludzi, pozostawały spokojne. Nie parskały, nie
wierzgały ani nie rżały, tylko szły za przewodnikiem, a o tym, że się
przemieszczają, świadczyły stuk kopyt i szelest liści, rozchodzące się we mgle
jak kręgi na wodzie. Sam przewodnik milczał. Egil również nie próbował już
nawiązywać z nim kontaktu. Narastający strach ściskał mu gardło i wymuszał
częste zsiadanie z konia i wędrówki w krzaki. Zauważył też, że Holdr był
wystraszony i starał się trzymać blisko stryja. Co jakiś czas rycerz próbował
więc dodać chłopakowi otuchy, ale wątpił, czy z jego krótkich, zdawkowych
przekazów Holdr zdołał wyłowić coś pokrzepiającego dla siebie.
Egil zdecydował się czuwać całą następną
noc, a Holdr i Morholt zgłosili się na ochotnika, by mu towarzyszyć. Z początku
rycerz nie chciał zgodzić się na takich kompanów: niedorostka i cudzoziemca.
Holdr jednak przekonał go, mówiąc:
– Panie, po rodzicach ty jesteś moim jedynym
opiekunem. Jeśli masz zginąć tej nocy, pozwól mi ze sobą zostać.
Słysząc taką prośbę, Egil nie mógł
odmówić, ale postanowił w duchu, że w razie niebezpieczeństwa wyda młodzieńcowi
rozkaz ukrycia się lub ucieczki. Morholt natomiast przekonał go do siebie,
mówiąc z uśmiechem:
– Panie, wiem, że mnie nie lubisz i
niechętnie widzisz w swojej kompanii. Pozwól więc, żebym to ja zginął, zamiast
ludzi, których cenisz i poważasz.
Egil tylko kiwnął głową. O zmierzchu zatem
we trzech pokrzepili się kolacją i milcząc, usiedli przy z trudem roznieconym
ogniu. Trwali godzinami w napięciu, wpatrując się w płomienie, podskakując przy
lada szeleście. Pozostali czterej mężczyźni po zadbaniu o wierzchowce ułożyli
się do snu, ale słychać było ich krótki, niespokojny oddech i niecierpliwe
przekręcanie się z boku na bok na posłaniach. W końcu jednak usnęli. Trzej
wartownicy trwali dalej, co jakiś czas wstając, dokładając do tlącego się ognia
i krztusząc od dymu.
W ciemności błyszczały żółto szeroko
otwarte oczy dzikiego człowieka, jak co noc, przywiązanego do drzewa.
Gdy mijała godzina za godziną tej okropnej
nocy, Egil, Holdr i Morholt z każdą chwilą spodziewali się, że zza drzew wyłoni
się okropna bestia, gotowa rozszarpać im gardła. Ale nic takiego nie nastąpiło.
Czekali więc dalej. Ledwo żywi, dotrwali do świtu, a potem obudzili
pozostałych. Gdy okazało się, że tym razem przeżyli wszyscy, cali i zdrowi, do
następnego dnia, wznieśli okrzyki radości. Potem, po skąpym śniadaniu, znów
wsiedli na konie. Egil w roztargnieniu wpatrywał się w mijane drzewa, wysokie
jak kolumny…
...zza białych kolumn krużganka wyłoniła
się Aleida.
– Co ty tu robisz? – zdziwił się Egil.
– Spaceruję, nie widać? – parsknęła. Widać i
po śmierci nie nabrała do niego sympatii. – A ty lepiej uważaj, co robisz!
… Egil ocknął się. Jego koń zatrzymał się,
podobnie jak wierzchowce Holdra i Morholta, również pogrążonych w drzemce.
Naprzeciw niego stał przewodnik, oswobodzony z więzów, wyprostowany, patrząc
śmiało w oczy dowódcy. Obok niego leżały cztery ciała z poszarpanymi gardłami.
Rycerz zeskoczył z konia i dobył miecza. Człowiek – zwierzę wyciągnął
szponiastą dłoń i rzekł swoim dziwnym głosem:
– Zostaw.
Egil jednak stanął w pozycji. W tej samej
chwili zza pleców usłyszał okrzyk Morholta:
– Co tu się dzieje?
Cudzoziemiec zeskoczył z konia i z
obnażonym mieczem stanął u prawego boku pana z Ametystów. U lewego, z nożem w
ręku, zjawił się Holdr. Dygotał cały, ale śmiało patrzył na przeciwnika.
Człowiek-zwierzę nie ruszał się jednak. Po
kolei patrzył każdemu z nich w oczy, aż zatrzymał się na Morholcie. Rzekł
powoli:
– Ciebie nie powinno tutaj być.
– Ale jestem – odparł hardo Morholt.
– Widzisz i rozumiesz – ciągnął przewodnik.
– Tak. Ale proszę cię, żebyś przestał.
Wziąłeś, co twoje.
Zaśmiał się ochryple.
– Drzewni i kwietni wrócili do lasu, a
kamienie prawie zgniecione!
– Dosyć! – powiedział Morholt z
przestrachem.
– Prawda, że dosyć. Jedźcie za mną.
Zdjął z ramienia skórę niedźwiedzia i
opasał się nią. Na ich oczach skóra przylgnęła do jego kończyn i twarzy. Urósł,
pysk mu się wydłużył, ręce i nogi zamieniły w łapy. Brunatny niedźwiedź
odwrócił się tyłem i zniknął wśród drzew. Konie zaparskały niecierpliwie.
– Wsiadajcie – rzucił Morholt tonem rozkazu.
Egil odruchowo już podążył w stronę zwierząt, ale zatrzymał się w pół kroku i
zapytał szorstko:
– Co ty robisz?
– Ratuję nam życie.
– Jeżeli tak, to dlaczego dopiero teraz? –
krzyknął rozpaczliwie Egil.
– Bo on musiał odebrać zapłatę. Jedną, za
przeprowadzenie nas. Drugą, za niewolę. I trzecią za zadane mu rany.
Konie ruszyły kłusem po ścieżce, której
wcześniej nie było. W oddali widzieli biegnące olbrzymie zwierzę.
Nagle ukazała im się biała ściana z mgły.
Zza niej wyłoniła się zwalista sylwetka niedźwiedzia. Obok niego stał piękny
wierzchowiec, niecierpliwie stukający kopytami, z rzędem i jukami. Zsiedli z
własnych wierzchowców i zbliżyli się ostrożnie do zwierzęcia. Egil aż otworzył
usta: tak wspaniałego rumaka nie widział nawet w królewskiej stajni. Duży,
czarny koń z gęstą grzywą i połyskującą sierścią stał pewnie na smukłych
nogach. Mięśnie drgały mu delikatnie.
Tymczasem niedźwiedź zdjął z siebie skórę
i przeobraził się w człowieka, który im towarzyszył przez te kilka trudnych
dni.
– Jedziecie do Rohałta – powiedział – więc
podarujcie mu tego wierzchowca.
Egil i Morholt w milczeniu pokiwali
głowami. Holdr wyjął skądś pomarszczone jabłko i podsunął koniowi. Ten chwycił
owoc i zjadł, a potem trącił łbem dłoń chłopaka, domagając się jedzenia czy też
może pieszczoty.
Człowiek-zwierz przez chwilę znów
spoglądał na nich w milczeniu. Czekał. Wreszcie Egil pojął, na co.
– Wybacz – wyszeptał.
Przewodnik skinął głową z prawdziwie
ludzką godnością. Potem narzucił na siebie skórę – i tym razem zmienił się w
wilka. Zawył do niewidocznego księżyca, szczeknął kilka razy i zagłębił się w
las.
Piękny rumak zarżał. Morholt ostrożnie
poklepał go po pysku, dotknął lekko miękkich chrap i przejechał dłonią po
aksamitnej, czarnej sierści. Spróbował go dosiąść, ale koń stanął dęba. Rycerz
zrezygnował więc i ujął wodze. Spróbował pokierować wierzchowcem, ale zwierzę
wyraźnie zmierzało się w określoną stronę. Po chwili wahania dwóch rycerzy i
giermek zaczęli ostrożnie posuwać się za nim wśród morza mgły.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz