– Ot, i jak zwykle mgła
nadeszła na Dziady – powiedziała Miłorada i spróbowała włożyć ciepłą chustę.
Ale ręce nie chciały już jej słuchać. Olwen, dobre dziecko, zaraz podbiegła i
kilkoma szybkimi ruchami okryła swoją starą nianię.
– Dlaczego tak? – zapytała
dziewczynka, rozglądając się bacznie.
– Już się zlatują
duszyczki.
– Prawda. Widzę głowy i
ręce, jakby wyciągnięte do nas.
Miłorada milczała przez
chwilę. Od pamiętnego powrotu z podziemi Olwen stała się ostrożniejsza i
milcząca. Często przystawała, nasłuchując i wypatrując czegoś, czego nikt inny
poza nią nie dostrzegał. Z rzadka opisywała to, co było dane jej zobaczyć.
– Czekają i pilnie
wypatrują tych kilku dni w roku, gdy mogą się nasycić ciepłem, jadłem i
napitkiem – powiedziała wreszcie Miłorada.
– Skąd się zlatują?
– Ze swoich zimnych i
samotnych wędrówek.
– Nie mogą wsiąść na
żurawie?
– Nie, dziecinko. Człowiek
na świecie jest jak rosnące drzewo, co ma dużo korzeni. Jak drzewo samo spróchnieje
i powali je wiatr, to dobrze, korzenie wyrwane i nic już tego drzewa z ziemią
nie łączy. Ale jeśli przyjdzie ktoś i zetnie zdrowe, dobre drzewo, to zostaje
pień z silnym korzeniem. Gdy człowiek umiera za wcześnie, gwałtownie, to zbyt
wiele go łączy ze światem, nie może odejść, tylko błąka się w smutku, trwodze i
wiecznym pragnieniu.
Olwen wzdrygnęła się w
widoczny sposób. Biała część jej twarzy zdawała się jeszcze bielsza we
wszechobecnej mgle. Miłorada objęła ramiona podopiecznej. Dziewczynka często
budziła się w nocy z krzykiem, nie chciała jednak wyjawić, co jej się śniło.
Rzadziej niż przedtem wychodziła się bawić z towarzyszami. Przyczyny można było
upatrywać również w tym, że wielu ludzi z wioski lękało się jej podzielonej
twarzy, dostrzegając w tym widomą oznakę bytności tam, skąd niewielu wracało.
Dziewczynka musiała to wyczuwać. Częściej więc przebywała koło domu. Do tego
zaczęła bardzo pilnować, aby wszelkie rytuały, broniące złym istotom wstępu do
domu, były sumiennie przestrzegane. Sama rozsypywała mak w przedsionku i
zaplatała węzły, aby umarli, którzy przekroczą próg, zajęli się zbieraniem
ziaren i rozplątywaniem, dopóki pierwsze pianie kura nie każe im iść precz.
Rozwieszała zioła od uroku, dmuchała na zydle, by przypadkiem nie usiąść na zabłąkanej
duszyczce i pilnowała ognia, tej najgroźniejszej broni przeciwko wszelkiemu
złu. Również częściej niż przedtem przytulała się do Miłorady i – co dawniej
było wręcz nie do pomyślenia – godzinami siedziała nieruchomo, patrząc, jak
niania przędzie i snuje opowieści z dawnych czasów. Olwen śledziła ją wzrokiem
i zdawała się wiedzieć, że jej ukochaną nianię wiek coraz mocniej przygniatał
do ziemi, a dusza przecinała kolejne więzy ze światem. Miłorada wiedziała, że
zostały już tylko wątłe niteczki, ale nie mówiła tego nikomu, czując tylko
narastającą słabość i tęsknotę za odpoczynkiem. Jednak Olwen zdawała się
wiedzieć. Biedne, biedne dziecko, myślała stara niania, patrząc na swoją
wychowankę. Ja odchodzę, a kto cię poprowadzi, jeśli mnie nie stanie? Już jakiś
czas temu rozmawiała z obojgiem rodziców i ostrzegała, że dziewczynka
potrzebuje wzmożonej ochrony i w razie jej, niani, śmierci jedyną istotą w
całej Nawie zdolną obronić dziewczynkę była Wiedźma. Rohałt zawahał się wtedy,
a Blancheflor spojrzała z gniewem. Nie podjęli wtedy decyzji, a Miłorada czuła
narastający z każdym dniem lęk…
– Dlaczego tych
nieszczęśliwych dusz jest tak dużo? – zapytała Olwen, gdy razem z nianią opartą
na jej ramieniu zmierzały w kierunku domowników, czekających na nie przed
murami.
– Samo życie sprawia, że
życie zostało przecięte zbyt wcześnie. Wypadki, choroby… i to, co ludzie robią
innym ludziom.
– Na przykład wojna?
– Na przykład, dziecinko.
Był kiedyś taki czas, kiedy nadjechali piękni panowie zza gór i ich towarzysze,
ciskający błyskawicami z rąk. I skrzywdzili wielu, wielu ludzi w sile wieku i u
zarania życia. A potem zabili. A krzywda to silny korzeń, wiesz? Jeden z
najmocniejszych.
Doszły już do swoich.
Rohałt, poważny i milczący. Blancheflor, jak zwykle z miną trochę wystraszoną,
a trochę niezadowoloną. Gdyby mogła, zostałaby w domu i, prawem matki, kazałaby
to samo zrobić Olwen. Lecz zrozumiała już dawno temu, że znacznie groźniejsza
od niewygód i zimna jest zemsta za obrazę przodków. Biedna kobieta, wyciąga jak
ślepiec ręce po omacku, licząc, że w końcu trafi na skarb.
Gdy doszli pod Kopiec
Lilli, krąg z mieszkańców wioski został już utworzony. Wszyscy odziani w
najgorsze łachmany, z rozczochranymi włosami, aby zbytkiem nie narazić się
duszom. Pośrodku płonęło ognisko, obok czekali już najstarsi ludzie z wioski z
przygotowanymi darami dla dusz. Miłorada pożegnała Olwen z uśmiechem i sama
dołączyła do starców skupionych wokół ogniska. Od kilku lat już razem
przewodniczyli Dziadom, jako ci, którzy jedną nogą sami należeli do świata
umarłych.
Nagle Miłoradę nawiedziła
refleksja, że na tym miejscu powinna znajdować się Olwen. Z przestrachem
obejrzała się na dziewczynkę, która trzymała za ręce oboje rodziców i
wpatrywała się w szczyt Kopca Lilli.
Odpędziła myśl i podniosła
dzban z korzennym miodem. Rozejrzała się. Zapadał zmrok, a mgła wyraźnie
gęstniała. W cieniu Kopca, prawie niewidoczna, ustawiła się Wiedźma. Nigdy nie
dołączała do kręgu. Odkąd Miłorada sięgała pamięcią, Wiedźma zawsze trwała w
tym samym miejscu u podnóża Kopca, skupiona, milcząca jak posąg lub jak dawne
kamienie, które miały objaśniać wędrowcom drogę.
Przybyli już wszyscy.
Starcy kiwnęli głowami: czas zaczynać. Ustawili się wokół ogniska, każdy z
jadłem lub napitkiem w ręku. Dzban już trochę ciążył Miłoradzie.
Racimir zawołał drżącym
głosem:
– Utwórzcie krąg! Niechaj
wszystko, co żywe, zostanie w kręgu! Niechaj nikt, w kim płynie czerwona krew i
oddycha życie, nie zostanie poza kręgiem!
Zebrani poruszyli się,
zbliżyli do siebie, tak, aby czuć ciepło sąsiada.
Ludomira zawołała
śpiewnie:
– Ojce nasze, matki nasze,
oto dziś was wołamy, oto dziś przyzywamy, oto ciepło dla dusz, oto jadło dla
dusz!
Ludzie w kręgu powtórzyli
chórem:
– Oto ciepło dla dusz, oto
jadło dla dusz!
Ludomira sypnęła garścią
soli do ognia. Płomienie wystrzeliły wysoko. Wszyscy obecni ujrzeli w nich
powykrzywiane ludzkie sylwetki z rozcapierzonymi rękami i ustami otwartymi jak
do krzyku. Ogień ten świecił jaśniej i grzał mocniej niż ten, który znali ze
swych palenisk.
Drogomysł podchwycił:
– Ojce nasze, matki nasze,
za życia w trwodze i nieszczęściu, po śmierci w zimnie i głodzie: oto ciepło
dla dusz, oto chleb dla dusz!
– Oto ciepło dla dusz, oto
chleb dla dusz! – powtórzyli obecni jak echo.
Drogomysł rozrzucił drobne
kawałki bochenka wokół ognia. Zaraz usłyszeli trzepot skrzydeł i niewidzialne
ptaki żarłocznie zaczęły połykać jeden kęs za drugim, aż nie został żaden.
Ogień trzaskał. Sylwetki starców rzucały chybotliwe cienie.
Dobrowieść zawołała:
– Ojce nasze, matki nasze,
godnie jesteście witani, w porę oczekiwani, czas wasz nastał, abyście
zakosztowali: oto ciepło dla dusz, oto napitek dla dusz!
– Oto ciepło dla dusz, oto
napitek dla dusz!
Chlusnęła w ogień wodą ze
swego dzbana. Tak jak zawsze, odkąd Miłorada pamiętała, ogień nie przygasł,
tylko jeszcze wzniósł się wyżej, oświetlając ludzi, gęstą mgłę i ukryte w niej
cienie.
Teraz nadeszła jej kolej.
– Ojce nasze, matki nasze,
długa wasza wędrówka, smutna wasza dola, ciężkie łańcuchy przykuwają was do
zimnego świata; nasyćcie pragnienie, zerwijcie łańcuchy, uwolnijcie się od
ciężaru, oto ciepło dla dusz, oto napitek dla dusz!
Ze stęknięciem wylała miód
na płonące drewno.
– Oto ciepło dla dusz, oto
napitek dla dusz!
Tymczasem Ludomira wzięła
z kosza kołacze, a Dobrowieść róg z miodem. Przepiła do Miłorady, mówiąc:
– Oto napitek dla dusz:
umarli byli żywymi, żywi staną się umarłymi. Weselmy się jadłem, napojem!
Miłorada upiła łyk.
Zakręciło jej się w głowie. Podała dalej róg Drogomysłowi i przełknęła kawałek
kołacza. Gdy starcy skosztowali jadła i napojów, róg i kołacz zaczęły krążyć
wśród otaczających ich ludzi, a każdy przed spożyciem powtarzał:
– Oto napitek dla dusz,
oto jadło dla dusz: umarli byli żywymi, żywi staną się umarłymi. Weselmy się
jadłem, napojem!
Miłorada spojrzała ponad
ludźmi, w las. Na gałęziach drzew siedziała niezliczona liczba milczących
kruków. W cieniu drzew przesuwały się cienie, podchodząc blisko, coraz bliżej,
prawie pod chybotliwe światło ogniska.
Staruszka spojrzała na wychowankę.
Olwen była spięta i czujna. Wyraźnie nasłuchiwała i coś szeptała do siebie.
Starą nianię znów ogarnął
lęk.
Gdy kołacz został
zjedzony, a w rogu zabrakło już miodu, Miłorada, jako najstarsza ze
zgromadzonych, zawołała:
– Jadło spożyte, napitek
wypity, ogień rozjarzył się jasnym płomieniem. Duszyczki nasze, ojce, matki
nasze, dawnoście żyli, teraz żeście przybyli, z żywymi się nasycili.
– Ojce i matki, dawnoście
żyli, teraz żeście przybyli, z żywymi się nasycili – powtórzył chór obecnych.
Odetchnęła i
najmocniejszym głosem, na jaki mogła się zdobyć, zawołała:
– Duszyczki nasze, ojce i
matki nasze, skoroście ogrzani, odejdźcie.
– Odejdźcie!
– Duszyczki nasze, ojce i
matki nasze, skoroście napojeni, odejdźcie.
– Odejdźcie!
– Duszyczki nasze, ojce i
matki nasze, skoroście nasyceni, odejdźcie.
– Odejdźcie!
– Tam gdzie wasze miejsce,
tam gdzie wasza dola.
– Odejdźcie!
– Zostawcie w spokoju, co
do was nie należy i nie patrzcie na nas żywych złym okiem.
Po tym końcowym zawołaniu
krąg rozsypał się. Mężczyźni podchodzili z żagwiami do ogniska, a potem
podchodzili do pozostałych, formujących się w kolumnę na ścieżce wiodącej do
wioski.
Olwen niepostrzeżenie
zjawiła się u boku Miłorady.
– Niech niania się o mnie
oprą – powiedziała.
– Moja ty kruszynko, jakże
Olwen ma być mi podporą, jak sama jest taka nieduża?
– Niech spróbują.
Miłorada położyła rękę na
ramieniu dziewczynki. Istotnie, potrzebowała tego. Czuła się bardzo słaba, a
przecież czekała je jeszcze droga do domu.
Całą gromadą, milcząc,
wyruszyli w kierunku wioski. Na czele i na końcu szli mężczyźni z płonącymi
żagwiami, pozostali w środku. Olwen rozglądała się czujnie i kilka razy
przystanęła. Wówczas Miłorada ściskała ją mocniej za ramię i szeptała:
– Idź, idź, w domu
będziemy bezpieczni.
Sama jednak kątem oka
dostrzegała szare cienie. Mimo że tuż za nimi nie szła żadna ludzka istota,
staruszka wyraźnie słyszała dźwięk, jakby przedłużone echo własnych kroków. Nie
oglądała się jednak i dyskretnie pilnowała Olwen. Dobrze wiedziała, że w tym
momencie pod żadnym pozorem nie wolno było rzucać za siebie spojrzenia.
Po zamknięciu drzwi
domostwa kobiety ustawiły jeszcze na stole poczęstunek dla dusz, a mężczyźni
dołożyli do ognia. Potem wszyscy cicho życzyli sobie dobrej nocy i ułożyli się
na siennikach. Zimą domownicy spali w pomieszczeniach obok kuchni, gdzie było
najcieplej. Blancheflor zdmuchnęła świece i zamek pogrążył się w ciemnościach,
jedynie na palenisku płonął wątły ogień.
Wówczas Olwen
bezszelestnie podeszła do niani. Bez słowa wsunęła się pod skórę niedźwiedzia i
przytuliła do starej kobiety. Po chwili usnęła. Miłorada usłyszała spokojny
oddech dziewczynki. Wtedy stara kobieta, niespodziewanie dla samej siebie,
rozpłakała się bezgłośnie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz