Epilog
Hredrik wsunął ręce pod jej koszulę i
łapczywie szukał ust kochanki, ale Gyrda odsunęła się, wstała i zawiązała
tasiemkę u piersi.
Strażnik mruknął coś nieprzyjemnie,
ale gestem wskazała mu maga, który pojawił się w oknie. Hredrik natychmiast
wrócił do czyszczenia broni, a Gyrda pomknęła do kuchni, gdzie na palenisku
wygotowywała się owsianka. Już od progu czuć było swąd spalenizny. Trudno,
pomyślała i zaczęła już przekładać jedzenie do miski, gdy od drzwi prowadzących
w głąb zamku usłyszała łagodny głos:
– Co z tym chcesz zrobić, Gyrdo?
Odwróciła się gwałtownie. Walafryd z
Tantu (chociaż po tylu latach spędzonych jako główny mag – uzdrowiciel w
Heltzgrot zwany powszechnie Walafrydem z Szarej Twierdzy) pociągał nosem i
przyglądał się jej.
– Chcę to dać psom, panie.
Uniósł brwi.
– Ach. Psom. Rozumiem. Bo sądziłem, że
nakładasz to na wieczerzę dla naszej biedaczki.
– Nie, nie, nie, przecież, panie! –
jąkała się Gyrda, jednocześnie myśląc: O do licha, skąd wiedział?!
– To dobrze, że się pomyliłem. – Mag
uśmiechnął się łagodnie. – Bardzo się cieszę, Gyrdo, że pamiętasz moje nauki.
– Tak, tak, oczywiście – Ponieważ
Walafryd wciąż stał i ani myślał wychodzić, Gyrda nie miała wyjścia i
rzeczywiście wrzuciła spaloną owsiankę do misek psów. Potem, mamrocząc pod
nosem, przyniosła wodę ze źródła i piasek. Usiadła na zydlu i zabrała się do
szorowania garnka.
– Żebyś nie miała kłopotu z gotowaniem
wieczerzy, poproszę o drugą porcję tej samej owsianki, którą teraz zrobisz –
rzekł mag.
Gyrda dygnęła i odrzekła przez zęby:
– Oczywiście, czcigodny. Jak tylko
sobie życzysz.
Wreszcie wyszedł. Siostra posługaczka
pogroziła mu kułakiem, ale bez wielkiego gniewu. Walafryd nie był najgorszy. To
dzięki niemu (i Hredrikowi) tę posadę dawało się jakoś znieść. Kiedy kilka lat
temu powiedziano jej, że jako miejsce służby wyznaczają jej Heltzgrot, Szarą
Twierdzę, była przerażona. Oto miała pojechać w najbardziej odosobnione miejsce
w Janarze, do groźnych wariatek. Już kormski szpital, z całą tą zgrają
zapomnianych przez bogów, umierających, owrzodziałych, zawszonych, brudnych
dziadów proszalnych i panien z dziećmi wydawał jej się lepszym miejscem. Ale
przełożona sióstr posługaczek była nieubłagana. Gdy Gyrda zbyt długo
protestowała, pani Hygd rzekła z naciskiem:
– Gyrdo, miejsce na stryczku wciąż
czeka!
Wtedy rozpłakała się i skapitulowała.
Nie odezwała się też ani słowem przez pierwszy tydzień podróży do Heltzgrot.
Wrzał w niej gniew na niesprawiedliwość. Siostry posługaczki pojawiły się jakieś
sto pięćdziesiąt lat wcześniej, najpierw jako nieformalne stowarzyszenie
kobiet, pragnących ulżyć chorym i cierpiącym. Powołała je niejaka Roskwa,
uczciwa i miłosierna mieszczka. Każda kobieta mogła wstąpić do sióstr
posługaczek – panna, mężatka, wdowa, z każdej sfery. Z początku wszystkie były
sobie równe, ale dość szybko różnice stanowe przeniknęły i do nich. Przysięgały
służyć chorym i cierpiącym na miarę swoich sił i środków. Zakładały domy,
posługiwały przy chorych, pomagając uzdrowicielom, opiekowały się sierotami.
Każda mogła wstąpić i wystąpić ze stowarzyszenia w dowolnej chwili. Tym, które
zdecydowały się pozostać, pozostałe oferowały miejsce w Domu Posługaczek,
opiekę i powszechny szacunek u ludzi, w czym pomagała wyróżniająca je czarna peleryna
i czarny czepiec – znak zasłużonej siostry posługaczki. Około sto lat temu
utarł się zwyczaj, że kobieta, której groził wyrok śmierci, mogła uwolnić się
od niego, wstępując do stowarzyszenia. Jednak musiała podlegać woli pozostałych
sióstr we wszystkim i służyć aż do śmierci. W praktyce, te „ocalałe siostry”,
jak je nazywano, posyłano do najgorszych prac i nie pozwalano im zamieszkać w
Domu na starość. Za to wielkie panie, które idąc za modą składały przysięgę, a
potem palcem wskazywały „ocalałej”, co jeszcze należy zrobić i same nie myślały
nawet o ubrudzeniu sobie rąk, latami trwały na stanowiskach, wychwalane za swą
dobroć i miłosierdzie. Gyrda nasłuchała się niejednej opowieści od towarzyszek
niedoli i aż wzdrygała się z obrzydzenia. Kiedyś, w rozmowie z jedną z
żebraczek, powiedziała dosadnie:
– Ja tam dziadom dup podcierać nie
będę!
Jednak ktoś doniósł, że sprzedała
pewnej służącej zioła na spędzenie płodu. Poddano ją torturom i nie pozostało
nic innego, niż powiedzieć, jak setki kobiet przed nią i po niej:
– Pragnę służyć potrzebującym.
I tak oto trafiła do Szarej Twierdzy.
Nie było tak źle, jak się spodziewała. Wychowankę kormskich zaułków porażało
piękno gór. Walafryd był milszy niż inny wielcy panowie, tylko miał swoje
dziwactwa. Uparł się na przykład, żeby na tej jałowej górskiej ziemi zakładać
ogród. Co jakiś czas narzekał, że nie da się tutaj założyć zegara słonecznego,
a w Tancie warunki pozwalałyby na to. Mimo tej niemożności, nie opierał się
pokusie sprowadzania ksiąg na temat ogrodów i zegarów słonecznych, być może
licząc na to, że znajdzie sposób na obejście ograniczeń.
I wciąż powtarzał, żeby tej jednej
dziewczynie, co tu przebywała (właśnie na jej pojawienie się wezwano Gyrdę, bo
wcześniej przez kilka lat zamek Heltzgrot nie miał mieszkanek) dawać dobre
jedzenie, mówić do niej miło i ogólnie o nią dbać. Z sympatii dla niego Gyrda
po swojemu się starała. Ale doprawdy trudno było coś zrobić z takim obłąkanym
stworzeniem. Umycie, uczesanie czy przebranie wylwy było niemożliwe. Gdy raz
rozkuli ją z łańcuchów, rzuciła się na Gyrdę, aż sam Walafryd wespół z
Hredrikiem z najwyższym trudem powalili ją na ziemię. Wymiana słomy groziła
ryzykiem bycia oplutą lub ugryzioną, więc Gyrda nieraz po kilku próbach
rezygnowała na kilka dni, mamrocząc: „A siedź sobie w swoim gównie!”.
Biedna dziewczyna, młoda jeszcze,
podobno panienka, choć trudno było w to uwierzyć, patrząc na nią, jak szarpała
się w łańcuchu, gorzej niż wściekły pies. Na początku nie mówiła nic, potem
zaczęła coś bełkotać. Walafryd bardzo się z tego ucieszył, mówił, że to może
być pierwszy krok do wyleczenia, w które, naiwny człowiek, wciąż nie przestał
wierzyć. Gdy siostra posługaczka kręciła głową na jego wynurzenia, upominał ją
łagodnie: „Ależ trzeba zawsze mieć nadzieję, Gyrdo!”
Owsianka ugotowała się. Gyrda wlała
porcję do miski, którą postawiła na tacy wraz z kubkiem i świecą. Potem poszła
w głąb korytarza i kluczem otworzyła drzwi celi. Jak zwykle buchnął w nią
zaduch, odór kału, moczu i potu. Pomieszczenie pozbawione było okna.
Wylwa siedziała na brudnej słomie. Jej
przeraźliwie chude ręce rozpościerały się na całą szerokość ściany, skute
łańcuchami, z konieczności krótkimi, by chora nie zrobiła sobie krzywdy. Na jej
lewym nadgarstku wisiała całkiem ładna bransoletka – plecionka. Dziewczyna nie
poruszyła się na wejście swojej opiekunki. Skołtunione, brudne włosy zasłaniały
jej całą twarz. Ostatnio miała więcej takich spokojnych dni, podczas których
pozwalała się karmić i mówić do siebie. Czcigodny Walafryd powiadał, że na
każdą z nich przychodził w końcu taki moment, gdy w końcu obojętniała i
uspokajała się, a wtedy można było zaczynać z nimi spacery i leczenie:
wprowadzanie w głęboką śpiączkę i wstrząsy.
Ale dla tej młodej wylwy było jeszcze
na to za wcześnie.
Gyrda kucnęła przy dziewczynie,
postawiła tacę na ziemi, przezornie poza zasięgiem rąk i nóg wylwy, i
powiedziała:
– Przyniosłam ci coś. Będziesz jadła.
Wylwa otworzyła usta. Gyrda nakarmiła
ją kilkoma łyżkami owsianki i napoiła wodą. Poszło zadziwiająco sprawnie. Może
rzeczywiście idzie to ku dobremu? Oby więcej takich dni. Niechby dziewczyna
zobaczyła trochę dziennego światła chociaż! Ale te wstrząsy…
Gyrda, ośmielona, poklepała dziewczynę
po policzku i zaraz cofnęła dłoń, by tamta jej przypadkiem nie ugryzła.
– No, pięknie pojadłaś. Czcigodny
Walafryd będzie zadowolony. Jak będziesz dłużej tak grzeczna, to umyjemy cię,
uczeszemy i pójdziesz na spacer. Zobaczysz góry.
Wylwa patrzyła na nią zaskakująco
przytomnie. Gyrda zastanowiła się przez moment, jak też ta dziewczyna miała
właściwie na imię. Walafryd też go nie znał. Tłumaczył, że z chwilą przybycia
do Heltzgrot każda z nich stawała się bezimienna. Żeby świat o nich zapomniał,
a rodzina oszczędziła sobie wstydu.
Gryrda wstała i chwyciła tacę.
– Siedź tu sobie. Idzie noc, spróbuj
spać.
Dziewczyna odrzekła ochryple:
– Spać.
– Spać, tak właśnie, spać. A jutro
zapytam czcigodnego Walafryda o twój spacer.
– Spacer.
– Pójdziesz, jak będziesz dobra i
grzeczna.
– Pójdziesz.
– Ty pójdziesz – poprawiła ją Gyrda. –
Gdy mówisz o sobie, mów: „Ja pójdę”.
– Oni poszli.
– Kto poszedł?
– Poszli. Dużo idzie. Z północy,
zachodu i wschodu. I ze środka do środka. A z południa poszli dwaj. Jeden
zostawił dwie, a drugi idzie do wielu.
Gyrda wzruszyła ramionami. Bredzenie
wariatki, pomyślała. Otworzyła drzwi, wyszła i starannie zamknęła je za sobą na
klucz.
KONIEC TOMU
PIERWSZEGO