niedziela, 28 czerwca 2020

Epilog

Epilog

 

Hredrik wsunął ręce pod jej koszulę i łapczywie szukał ust kochanki, ale Gyrda odsunęła się, wstała i zawiązała tasiemkę u piersi.

Strażnik mruknął coś nieprzyjemnie, ale gestem wskazała mu maga, który pojawił się w oknie. Hredrik natychmiast wrócił do czyszczenia broni, a Gyrda pomknęła do kuchni, gdzie na palenisku wygotowywała się owsianka. Już od progu czuć było swąd spalenizny. Trudno, pomyślała i zaczęła już przekładać jedzenie do miski, gdy od drzwi prowadzących w głąb zamku usłyszała łagodny głos:

– Co z tym chcesz zrobić, Gyrdo?

Odwróciła się gwałtownie. Walafryd z Tantu (chociaż po tylu latach spędzonych jako główny mag – uzdrowiciel w Heltzgrot zwany powszechnie Walafrydem z Szarej Twierdzy) pociągał nosem i przyglądał się jej.

– Chcę to dać psom, panie.

Uniósł brwi.

– Ach. Psom. Rozumiem. Bo sądziłem, że nakładasz to na wieczerzę dla naszej biedaczki.

– Nie, nie, nie, przecież, panie! – jąkała się Gyrda, jednocześnie myśląc: O do licha, skąd wiedział?!

– To dobrze, że się pomyliłem. – Mag uśmiechnął się łagodnie. – Bardzo się cieszę, Gyrdo, że pamiętasz moje nauki.

– Tak, tak, oczywiście – Ponieważ Walafryd wciąż stał i ani myślał wychodzić, Gyrda nie miała wyjścia i rzeczywiście wrzuciła spaloną owsiankę do misek psów. Potem, mamrocząc pod nosem, przyniosła wodę ze źródła i piasek. Usiadła na zydlu i zabrała się do szorowania garnka.

– Żebyś nie miała kłopotu z gotowaniem wieczerzy, poproszę o drugą porcję tej samej owsianki, którą teraz zrobisz – rzekł mag.

Gyrda dygnęła i odrzekła przez zęby:

– Oczywiście, czcigodny. Jak tylko sobie życzysz.

Wreszcie wyszedł. Siostra posługaczka pogroziła mu kułakiem, ale bez wielkiego gniewu. Walafryd nie był najgorszy. To dzięki niemu (i Hredrikowi) tę posadę dawało się jakoś znieść. Kiedy kilka lat temu powiedziano jej, że jako miejsce służby wyznaczają jej Heltzgrot, Szarą Twierdzę, była przerażona. Oto miała pojechać w najbardziej odosobnione miejsce w Janarze, do groźnych wariatek. Już kormski szpital, z całą tą zgrają zapomnianych przez bogów, umierających, owrzodziałych, zawszonych, brudnych dziadów proszalnych i panien z dziećmi wydawał jej się lepszym miejscem. Ale przełożona sióstr posługaczek była nieubłagana. Gdy Gyrda zbyt długo protestowała, pani Hygd rzekła z naciskiem:

– Gyrdo, miejsce na stryczku wciąż czeka!

Wtedy rozpłakała się i skapitulowała. Nie odezwała się też ani słowem przez pierwszy tydzień podróży do Heltzgrot. Wrzał w niej gniew na niesprawiedliwość. Siostry posługaczki pojawiły się jakieś sto pięćdziesiąt lat wcześniej, najpierw jako nieformalne stowarzyszenie kobiet, pragnących ulżyć chorym i cierpiącym. Powołała je niejaka Roskwa, uczciwa i miłosierna mieszczka. Każda kobieta mogła wstąpić do sióstr posługaczek – panna, mężatka, wdowa, z każdej sfery. Z początku wszystkie były sobie równe, ale dość szybko różnice stanowe przeniknęły i do nich. Przysięgały służyć chorym i cierpiącym na miarę swoich sił i środków. Zakładały domy, posługiwały przy chorych, pomagając uzdrowicielom, opiekowały się sierotami. Każda mogła wstąpić i wystąpić ze stowarzyszenia w dowolnej chwili. Tym, które zdecydowały się pozostać, pozostałe oferowały miejsce w Domu Posługaczek, opiekę i powszechny szacunek u ludzi, w czym pomagała wyróżniająca je czarna peleryna i czarny czepiec – znak zasłużonej siostry posługaczki. Około sto lat temu utarł się zwyczaj, że kobieta, której groził wyrok śmierci, mogła uwolnić się od niego, wstępując do stowarzyszenia. Jednak musiała podlegać woli pozostałych sióstr we wszystkim i służyć aż do śmierci. W praktyce, te „ocalałe siostry”, jak je nazywano, posyłano do najgorszych prac i nie pozwalano im zamieszkać w Domu na starość. Za to wielkie panie, które idąc za modą składały przysięgę, a potem palcem wskazywały „ocalałej”, co jeszcze należy zrobić i same nie myślały nawet o ubrudzeniu sobie rąk, latami trwały na stanowiskach, wychwalane za swą dobroć i miłosierdzie. Gyrda nasłuchała się niejednej opowieści od towarzyszek niedoli i aż wzdrygała się z obrzydzenia. Kiedyś, w rozmowie z jedną z żebraczek, powiedziała dosadnie:

– Ja tam dziadom dup podcierać nie będę!

Jednak ktoś doniósł, że sprzedała pewnej służącej zioła na spędzenie płodu. Poddano ją torturom i nie pozostało nic innego, niż powiedzieć, jak setki kobiet przed nią i po niej:

– Pragnę służyć potrzebującym.

I tak oto trafiła do Szarej Twierdzy. Nie było tak źle, jak się spodziewała. Wychowankę kormskich zaułków porażało piękno gór. Walafryd był milszy niż inny wielcy panowie, tylko miał swoje dziwactwa. Uparł się na przykład, żeby na tej jałowej górskiej ziemi zakładać ogród. Co jakiś czas narzekał, że nie da się tutaj założyć zegara słonecznego, a w Tancie warunki pozwalałyby na to. Mimo tej niemożności, nie opierał się pokusie sprowadzania ksiąg na temat ogrodów i zegarów słonecznych, być może licząc na to, że znajdzie sposób na obejście ograniczeń.

I wciąż powtarzał, żeby tej jednej dziewczynie, co tu przebywała (właśnie na jej pojawienie się wezwano Gyrdę, bo wcześniej przez kilka lat zamek Heltzgrot nie miał mieszkanek) dawać dobre jedzenie, mówić do niej miło i ogólnie o nią dbać. Z sympatii dla niego Gyrda po swojemu się starała. Ale doprawdy trudno było coś zrobić z takim obłąkanym stworzeniem. Umycie, uczesanie czy przebranie wylwy było niemożliwe. Gdy raz rozkuli ją z łańcuchów, rzuciła się na Gyrdę, aż sam Walafryd wespół z Hredrikiem z najwyższym trudem powalili ją na ziemię. Wymiana słomy groziła ryzykiem bycia oplutą lub ugryzioną, więc Gyrda nieraz po kilku próbach rezygnowała na kilka dni, mamrocząc: „A siedź sobie w swoim gównie!”.

Biedna dziewczyna, młoda jeszcze, podobno panienka, choć trudno było w to uwierzyć, patrząc na nią, jak szarpała się w łańcuchu, gorzej niż wściekły pies. Na początku nie mówiła nic, potem zaczęła coś bełkotać. Walafryd bardzo się z tego ucieszył, mówił, że to może być pierwszy krok do wyleczenia, w które, naiwny człowiek, wciąż nie przestał wierzyć. Gdy siostra posługaczka kręciła głową na jego wynurzenia, upominał ją łagodnie: „Ależ trzeba zawsze mieć nadzieję, Gyrdo!”

Owsianka ugotowała się. Gyrda wlała porcję do miski, którą postawiła na tacy wraz z kubkiem i świecą. Potem poszła w głąb korytarza i kluczem otworzyła drzwi celi. Jak zwykle buchnął w nią zaduch, odór kału, moczu i potu. Pomieszczenie pozbawione było okna.

Wylwa siedziała na brudnej słomie. Jej przeraźliwie chude ręce rozpościerały się na całą szerokość ściany, skute łańcuchami, z konieczności krótkimi, by chora nie zrobiła sobie krzywdy. Na jej lewym nadgarstku wisiała całkiem ładna bransoletka – plecionka. Dziewczyna nie poruszyła się na wejście swojej opiekunki. Skołtunione, brudne włosy zasłaniały jej całą twarz. Ostatnio miała więcej takich spokojnych dni, podczas których pozwalała się karmić i mówić do siebie. Czcigodny Walafryd powiadał, że na każdą z nich przychodził w końcu taki moment, gdy w końcu obojętniała i uspokajała się, a wtedy można było zaczynać z nimi spacery i leczenie: wprowadzanie w głęboką śpiączkę i wstrząsy.

Ale dla tej młodej wylwy było jeszcze na to za wcześnie.

Gyrda kucnęła przy dziewczynie, postawiła tacę na ziemi, przezornie poza zasięgiem rąk i nóg wylwy, i powiedziała:

– Przyniosłam ci coś. Będziesz jadła.

Wylwa otworzyła usta. Gyrda nakarmiła ją kilkoma łyżkami owsianki i napoiła wodą. Poszło zadziwiająco sprawnie. Może rzeczywiście idzie to ku dobremu? Oby więcej takich dni. Niechby dziewczyna zobaczyła trochę dziennego światła chociaż! Ale te wstrząsy…

Gyrda, ośmielona, poklepała dziewczynę po policzku i zaraz cofnęła dłoń, by tamta jej przypadkiem nie ugryzła.

– No, pięknie pojadłaś. Czcigodny Walafryd będzie zadowolony. Jak będziesz dłużej tak grzeczna, to umyjemy cię, uczeszemy i pójdziesz na spacer. Zobaczysz góry.

Wylwa patrzyła na nią zaskakująco przytomnie. Gyrda zastanowiła się przez moment, jak też ta dziewczyna miała właściwie na imię. Walafryd też go nie znał. Tłumaczył, że z chwilą przybycia do Heltzgrot każda z nich stawała się bezimienna. Żeby świat o nich zapomniał, a rodzina oszczędziła sobie wstydu.

Gryrda wstała i chwyciła tacę.

– Siedź tu sobie. Idzie noc, spróbuj spać.

Dziewczyna odrzekła ochryple:

– Spać.

– Spać, tak właśnie, spać. A jutro zapytam czcigodnego Walafryda o twój spacer.

– Spacer.

– Pójdziesz, jak będziesz dobra i grzeczna.

– Pójdziesz.

– Ty pójdziesz – poprawiła ją Gyrda. – Gdy mówisz o sobie, mów: „Ja pójdę”.

– Oni poszli.

– Kto poszedł?

– Poszli. Dużo idzie. Z północy, zachodu i wschodu. I ze środka do środka. A z południa poszli dwaj. Jeden zostawił dwie, a drugi idzie do wielu.

Gyrda wzruszyła ramionami. Bredzenie wariatki, pomyślała. Otworzyła drzwi, wyszła i starannie zamknęła je za sobą na klucz.

 

 

KONIEC TOMU PIERWSZEGO


Podzielona Kraina - V.10

Siedzieli na koniach. Rohałt przy swym nowym rumaku, w pięknych szatach, starannie ogolony prezentował się tak okazale, jak chyba jeszcze nigdy w życiu. Jego trzech towarzyszy zasiadało już na swych wierzchowcach. Czekali cierpliwie.

– Jacy oni piękni! – westchnęła Świetlana.

Blancheflor milczała, ogarnięta nagłym wzruszeniem. To mój mąż, uświadomiła sobie. Chciała do niego podbiec, ucałować go i uściskać, ale powstrzymała się. Cała okolica przybyła, by pożegnać Rohałta. Już każdy zdążył objąć go, życzyć mu wszystkiego dobrego i zapłakać ze wzruszenia. Teraz patrzyli na niego i spodziewali się, że zaraz, zgodnie z pradawnym obyczajem, nakaże, by wszyscy usiedli na chwilę przed drogą, ukłoni się w pas na cztery strony świata, przeprosi obecnych i ucałuje świętą ziemię.

Blancheflor również o tym myślała, ale z przestrachem. Nie rób tego, błagała go w myślach. Nie teraz, gdy dołączasz do tych, do których z urodzenia przynależymy. Zostawiasz Nawę. Nie rób tego!

Rohałt wahał się przez chwilę. Rozejrzał się bezradnie. Zrobił ruch, jakby zamierzał uklęknąć, ale powstrzymał się.

– Panie, wsiadasz? – zawołał Egil z wysoka.

– Tak – odparł. Nagle zdecydowany, przytulił Olwen, ucałował w policzek Blancheflor i wskoczył na konia. Skinął głową obecnym i powiedział:

– Możemy jechać.

– Więc jedźmy – zarządził Egil.

Konie ruszyły. Mieszkańcy wioski zaczęli niespokojnie szeptać.

Olwen powiedziała:

– Ojciec nie zrobili tego, co trzeba.

– Tam, gdzie jedzie, należy zachowywać się inaczej – wyjaśniła Blancheflor pogodnie i szybkim ruchem poprawiła córce kaptur.


Podzielona Kraina - V.9

Olwen w skupieniu narysowała krąg wokół posągu, rzuciła skórzane okrycie na ziemię i usiadła na nim. Morholt stanął obok. W rześkim, czystym powietrzu obojgu oddychało się lekko. Z ust wylatywały im białe obłoczki pary, dołączając do tych na niebie, które z rzadka przemykały, na przemian zasłaniając i odsłaniając gwiazdy i księżyc.

– Niedobrze. Pełnia – zauważył Morholt.

Dziewczynka nic nie powiedziała, spojrzała tylko na księżycowe promienie i wyciągnęła ku nim rękę, jakby chciała ją posrebrzyć.

Posąg niespokojnie poruszał oczami.

Trwała cisza. Wierzchołki Kopca Lilli i małych kopczyków odbijały blask księżycowych promieni. Zdawało się, że teraz, w tym miejscu, istniały tylko dwa kolory: szary i księżycowy.

Cienie drgnęły. Olwen wstała powoli.

Ciemność zdawała się zagęszczać i formować. Pojawił się trzeci kolor: żółtych, błyszczących oczu.

Groteskowe istoty wyłoniły się z szarości i zbliżały powoli do granicy kręgu.

Były różne. Włochate, rogate diabły. Wisielcy z połamanymi szyjami. Topielice w wodorostach. Olbrzymie ropuchy z oczami jak młyńskie koła. Była ich nieprzebrana ilość. Najpierw spokojnie, potem coraz gwałtowniej próbowały przekroczyć granice kręgu. Syczały, krzyczały, wyzywały Olwen i Morholta. Ale każdej z tych istot dziewczynka z niezmąconym spokojem patrzyła prosto w oczy i wytrzymywała ich straszny wzrok tak długo, aż przeciwnik cofał się spod linii, wyznaczającej krąg, po czym znikał powoli w macierzystej ciemności.

Tak mijała godzina za godziną. Olwen, czujna, napięta, coraz bledsza, nie zachwiała się ani razu. Istoty napływały z każdej ze stron. Stawały się coraz większe i bardziej przerażające: gigantyczny kruk. Wielki wąż w koronie i jego wężowe sługi wraz z nim. Wilki. Już nie odchodziły, tylko otaczały krąg coraz ciaśniejszą ścianą, a za nimi pojawiały się wciąż nowe, wychodzące ze swych wierzb, widmowych młynów, niespokojnych jezior, mórz i innych, dawno zapomnianych grobów.

Księżyc przesuwał się powoli po niebie, oświetlając coraz to nowe szczegóły tej ruchliwej hałastry.

Morholtowi zrobiło się duszno. Istoty wyciągały ręce, usiłując sięgnąć za linię kręgu. Zawodziły, śmiały się, groziły, sapały, przesuwały we wszystkich kierunkach. Olwen wciąż trzymała głowę prosto. Mężczyzna zauważył, że lewa, biała ręka zaczęła jej lekko drżeć.

Przybył człowiek-zwierz w swym skórzanym odzieniu. Stanął nieopodal Morholta i wyszczerzył kły.

A potem zjawili się tamci troje: kobieta z jabłkiem w ręce, dziewczynka z falującymi włosami i mężczyzna w szacie maga. Olwen krzyknęła i instynktownie przywarła do swego towarzysza. Morholt nie wiedział, kim są ci ludzie, lecz był świadom, że należało działać szybko. Bardzo szybko.

– Już blisko do piania koguta! – powiedział i ścisnął jej rękę.

Olwen odetchnęła i zbliżyła się do krawędzi kręgu, wciąż z dłonią w dłoni Morholta. Tamci troje stali tuż przed nią. Z wahaniem podniosła głowę i po kolei popatrzyła każdemu z nich w oczy. Kobieta z jabłkiem w ręce uśmiechnęła się i powiedziała dalekim głosem:

– Piękna gromada pod moim grobowcem. Chcesz do niej dołączyć?

I ku przerażeniu Morholta, swobodnie przeszła przez linię kręgu. Olwen stała jak sparaliżowana.

Wszystko stracone, pomyślał.

Kobieta wyciągnęła dłoń do szyi dziewczynki i chwyciła palcami nitkę woreczka.

– Nasza jesteś – powiedziała.

Morholt gwałtownie odtrącił jej dłoń.

– Ty?! – krzyknęła.

I w tejże chwili zapiał kogut.

W mgnieniu oka zostali we troje: Olwen, Morholt i Holdr, już w swojej postaci. Wstał, oszołomiony i drżący. Rzucał wokół siebie zalęknione spojrzenia. Wyszeptał:

– Chodźmy… chodźmy stąd…

– Już, już – powiedział Morholt uspokajająco i położył mu dłoń na ramieniu. Holdr przyjął ten gest z wdzięcznością.

Olwen podniosła z ziemi swoje okrycie i chciała narzucić je na chłopaka, ale Morholt ją ubiegł i przykrył go własnym. Holdr podziękował krótko skinieniem głowy. Zęby mu szczękały. Zaczęli iść w kierunku zamku. Zmęczona Olwen wlokła się na końcu. Po chwili Morholt dołączył do niej. Wschodzące słońce oświetliło jej twarz: normalną z prawej, białą z lewej strony.

– Wiem, kim są – powiedziała cicho Olwen do Morholta.

– I ja też czegoś się dowiedziałem – odparł.

Dotarli nad morski brzeg. W wodzie odbijały się światła porannej zorzy.

– Czego się dowiedzieli?

– Kim się staniesz.

– Kim?

– Władczynią. Ja cię nią uczynię.

– Nie chcę być żadną królową. Musi mieszkać w Kormie, a to daleko.

Morholt uśmiechnął się. Oczy mu płonęły.

– Olwen. Od dziś mam prawo do twojego życia.

– Tak, wiem. Nie tylko oni mają. I rodzice, i Wiedźma…

– Poczekam na swoją kolej. Zresztą, musisz dorosnąć. A gdy będziesz starsza, odnajdę cię, a ty będziesz musiała usłuchać wezwania. Już wiem, że to ciebie szukałem.

– Po co im ja?

– Mówiłem: by zostać władczynią. Władczynią dwóch światów.

Przed wejściem do zamku przywitała ich Blancheflor z płonącą żagwią w ręku.


Podzielona Kraina - V.8

– Blancheflor – powiedział cicho Rohałt do żony i ujął jej rękę.

Stali pod dziurawym murem, okalającym zamek. Byli całkiem sami, co zdarzało im się rzadko. Jeszcze rzadziej Rohałt zwracał się do Blancheflor jej imieniem. I nie pamiętała już, kiedy ostatni raz zamknął jej dłoń w swojej.

Mimo to odparła gniewnym tonem:

– Czego?

– Blancheflor – powtórzył. A ona wyrwała rękę z jego ręki i wybuchnęła:

– Przyjechali wielcy panowie, a ty im odmówiłeś! Ze wstydu nie wiedziałam, gdzie mam podziać oczy! Już prawie zagrzebałam się w tej Nawie jak w mogile, już prawie straciłam nadzieję, że kiedykolwiek z tego dzikiego miejsca wyjdzie coś dobrego… Jeden nauczyciel się tutaj pojawił i zaraz to przeklęte miejsce go zabiło! Usycham tutaj w dziczy i samotności, a ty, kiedy przybywają panowie i mówią: „Chodź z nami, wywyższymy cię do równych nam”, stajesz okoniem! To już Olwen zachowuje się mądrzej!

– Blancheflor – powiedział – uspokój się. Pojadę.

Spojrzała na niego nieufnie swoimi brązowymi oczami, tak podobnymi do oczu reszty Janarczyków, a tak różnymi od oczu jej męża i córki.

– Pojedziesz?

– Tak.

– Naprawdę pojedziesz?

Skinął głową. Wówczas roześmiała się, zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go w policzek. Objął ją sztywno.

– Wreszcie… los się uśmiechnął do nas. Król da nam ziemie, wychowamy Olwen jak należy, wyjadę wreszcie stąd i…

Umilkła, widząc jego twarz i odsunęła się.

– Cóż? – zapytała.

– Pojadę, ale stawiam warunek.

Poczuła nagły chłód.

– Jakiż to?

– Oddasz Olwen Wiedźmie.

Cofnęła się o krok i omal nie potknęła o wystający kamień.

– Postradałeś rozum.

– Inaczej nie pojadę.

– Ty… ty… Chcesz ją, swoją córkę, dziedziczkę, jedyne nasze dziecko, oddać na wychowanie starej babie, mieszkającej pod Puszczą, tak?

– Ta baba dwukrotnie uratowała jej życie!

– I cóż z tego! Nie oddam jej! Nigdy! Dopiero teraz stała się moja, a ty mi ją znowu chcesz zabrać!

Zdumiony, wpatrywał się w jej twarz.

– Słucham?

Zaśmiała się histerycznie.

– Ledwo się urodziła, twoja ukochana Miłorada dawała mi ją na chwilę do piersi – i już zabierała, żeby wychowywać ją po swojemu. Patrzę: nosi i woła na nią „Wilczek!” albo „Niemoja”, zawiązuje jakieś czerwone nitki, uczy zabobonów, których w moich stronach powstydziłby się najmarniejszy żebrak… Moje własne dziecko uganiało się za jakimiś bożętami, zbierało chwasty z wiejską dzieciarnią i nie umiało nic, zupełnie nic! I ze wszystkim szło nie do mnie, do matki, która ją wykarmiła, jedyną, ocalałą, własnym mlekiem i ogrzewała własną piersią, lecz do staruszki, która nigdy nie pozwoliła mi się poczuć gospodynią w tym domu! Musiałam sobie wywalczyć nawet prawo do nadania imienia mojemu własnemu dziecku, bo ta przeklęta starucha nawet to potrafiła skrytykować!

Rohałt stał oniemiały i patrzył na żonę tak, jakby widział ją pierwszy raz w życiu. Tymczasem ona ciągnęła, jakby wszelkie tamy w jej rzece wymowy zostały zerwane:

– A teraz wreszcie umarła. Tak, Rohałcie. Mówię: wreszcie, bo czekałam na to od lat. I ona pewnie o tym wiedziała. Umiałam być cierpliwa, myślałam: wiek robi swoje. I doczekałam się. Siedziałam przy ciele nieboszczki i myślałam: nareszcie. Nareszcie przyszedł czas, by pokazać dziecku z mojej krwi, że jest kimś więcej niż mieszkanką tej dzikiej, niepojętej krainy. Moja córka będzie naprawdę moja, odnajdziemy wspólny język, który zaprzepaściłyśmy przez tę staruchę! A ty przychodzisz i mówisz mi, że Olwen z Opali ma trafić pod opiekę jakiejś Wiedźmy!

Zaśmiała się gwałtownie, a łzy pociekły jej po policzkach.

– Teraz, kiedy wreszcie mogę się cieszyć, bo z przeklętej, kłamliwej, podstępnej staruchy zostały tylko popioły!

Mąż uderzył ją z rozmachem w twarz. Dotknęła bolącego policzka. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.

– I cóż? – zapytała wreszcie spokojnym tonem.

– Olwen ma trafić pod opiekę Wiedźmy.

– Dlaczego? Bo wszechwiedząca Miłorada tak postanowiła?

– Bo to dziecko zagraża sobie i innym!

– To ta kraina jest przeklęta i dziwaczna! Gdyby urodziła się w innym miejscu, nie musiałaby mierzyć się z takimi rzeczami jak tutaj!

– Blancheflor – Rohałt bezskutecznie usiłował mówić spokojnie. – Sama widziałaś, co się stało. Ona musi mieć ochronę. Sama wiesz, że bliskość Puszczy jest niebezpieczna.

– Matka ją ochroni.

Rohałt zniecierpliwił się.

– Oddasz ją w opiekę Wiedźmie. Inaczej nie pojadę.

Odetchnęła głęboko.

– Dobrze zatem. Rób co chcesz. Zabrałeś mi dom i krewnych, a teraz sam odjeżdżasz i wydajesz dyspozycje co do córki, że mam jej nie mieć. Wprawdzie w rycerskich rodach zawsze córka podlegała matce, ale tutaj wszystko jest inaczej, to już wiem. Niech więc będzie jak zechcesz.

Odwróciła się i podążyła w kierunku domu. Po kilku krokach obejrzała się na niego i zawołała radośnie:

– Tylko obyś nie żałował!

Rohałt oparł się plecami o ścianę i wpatrzył w ciemniejące niebo. A potem z troską zwrócił wzrok w kierunku cmentarza

Podzielona Kraina - V.7

– Ile razy było mówione Olwen, żeby panowała nad słowami – ciągnął rozgniewany Rohałt. – bo dojdzie do nieszczęścia! Wydawałoby się, że jest na tyle duża, że nie potrzebowała napominania, że szczególnie w taki czas jak ten, gdy wędrujące dusze unoszą wszystko ze sobą! Olwen doskonale wie, że tu chodzi o życie i ludzką duszę! Co teraz zrobić z tym nieszczęsnym chłopakiem? Jakże Olwen mogła uczynić tak człowiekowi, któremu użyczyliśmy schronienia w naszym domu? Toż to jeszcze gorszy uczynek!

Obecni domownicy kiwali głowami energicznie. Blancheflor popatrywała na córkę ze współczuciem, ale nie odzywała się. Egil i Morholt przyglądali się całej scenie.

Olwen słuchała tej tyrady z pochyloną głową. Gdy ją podniosła, Rohałta przeszył dreszcz: miała chłodne spojrzenie i wydawała się bledsza niż zazwyczaj.

– On pierwszy wypuścił słowa. Ja je tylko przywabiłam z powrotem – odparła spokojnie.

Rohałt po raz nie wiadomo który zastanowił się, na ile to jego dziecko rzeczywiście pozostało jeszcze dzieckiem. Przez chwilę zapragnął poradzić się Miłorady.

– Nieważne, co zrobił – odparł w końcu, przezwyciężając nagłą tęsknotę – Olwen przywróci mu jego postać.

– Ale…

– Nie ma ale. Czy Olwen wie, jak to zrobić, czy chce poradzić się kogoś?

– Wiem. Ale nie poradziłabym się.

– Dlaczegóż to?

– Bo tylko Wiedźma by wiedziała.

Rohałt wzdrygnął się i pomyślał: ta moja ukochana dziewczynka, moja córeczka, moja Olwen, jedyna, która przeżyła… stoi cały czas między światami. Miłorada przewidziała. Myślałem, że oddanie jej w opiekę Wiedźmie odwlecze się lub nie będzie mimo wszystko konieczne, że przecież ojciec i matka… ale stara Miłorada wiedziała. A ja przecież dałem słowo Wiedźmie…

Co powie Blancheflor? Przecież ona nie pojmie, że Olwen, tańcząc na linie między dwoma światami, potrzebuje się trzymać silnej dłoni, by nie runąć w przepaść… Blancheflor będzie się opierała do ostatka, chyba że mąż coś jej ofiaruje.

Rohałt wiedział już, jak postąpi.

– Co więc należy zrobić? – zapytał córkę.

– Trzeba wynieść posąg na cmentarz, a ja muszę spędzić noc obok niego, od zmierzchu do świtu. Wtedy odzyska ludzkie ciało – wyjaśniła niechętnie.

– Dobrze więc. Zrobisz to dziś, zmierzch nadchodzi. Sławoj, Lestek, chodźcie, zaniesiemy chłopaka – zadysponował.

Morholt wtrącił:

– Jeżeli pozwolicie, chciałbym pomóc tej młodej damie. Postąpiła nieładnie, fakt, i powinna naprawić swoje winy, lecz sądzę, że samej może być jej trudno. Myślę, że dobrze będzie, jeżeli wytrwam tę noc, czuwając obok niej.

– Sama też potrafię – burknęła Olwen.

– Zamilcz – nakazała Blancheflor – oczywista, że ktoś dorosły powinien z tobą być. Ale żeby gość? Taki wielki pan? Toż to nasi powinni chyba?

– Urok się nie odwróci, gdy obecnych będzie zbyt wielu świadków – zauważył Morholt ku ogólnemu zdumieniu. – Rzecz musi stać się na cmentarzu, gdzie dziś spalono nieboszczkę, silnie związaną z wami za życia. Dziewczynkę musi ktoś strzec, by wypełniła swoje zadanie. Najlepiej, żeby ów człowiek nie był związany z wędrującymi duszami na cmentarzu, by nie iść za ich głosem. A wydaje mi się, że Olwen wyraźnie słyszy nawoływania spoza świata żywych… Jednak tylko ona może odczynić urok, który sama sprowadziła na chłopaka.

Dziewczynka zesztywniała i wymamrotała coś niewyraźnie.

Rohałt zapytał z powątpiewaniem:

– Cudzoziemski pan to tak znają nasze zwyczaje?

– Wiele zwyczajów Nawy jest mi bliskich – odparł.

Egil spojrzał na niego badawczo. Nie spodziewał się po towarzyszu podróży aż takiej znajomości tego zapomnianego przez wszystkich skrawka brzegu Janaru. Skąd ten cudzoziemiec wiedział tak dużo, więcej niż rodowici Janarczycy? Najjaśniejszy Pan dokonał dobrego wyboru, pomyślał nieoczekiwanie dla samego siebie.

– Dziękuję za dbanie o bezpieczeństwo mojej Olwen, panie Morholcie, lecz sądzę, że to zadanie ojca, by strzec córki – rzekł Rohałt.

– Jesteś zagniewany i zalękniony, panie Rohałcie. Nie myśl, że podważam twą ojcowską wolę, ani śmiem. Lecz znam prawa Nawy, dlatego zapytuję: czy nie lepiej będzie, jeśli będę z nią czuwał ja, mając spokój w duszy i nie zaćmione myśli? Ty jesteś bliskim umarłej, za którą dopiero zamykają się drzwi. Nie jest dobrze, byś był w ich pobliżu. Mnie zaś nieboszczka nie pociągnie za sobą ani nie zmąci mi duszy.

Rohałt zawahał się.

– Rzeczywiście – powiedział. – Ale czy w istocie tak jest, że masz spokój w duszy?

– Nieprawda! – wykrzyknęła Olwen. – Ojcze, on ma ciemny płomień w oczach!

– Olwen! Nie obrażać mi tu gości!

– Płonie w nim jak wielkie ognisko!

– Jak śmiesz mówić tak o dorosłym! – skarciła dziewczynkę matka.

– Dosyć! Morholcie, zezwalam. Rzeczywiście, jak słucham tej mojej córki, rośnie we mnie gniew, a to nie wróży dobrze. Mam tylko nadzieję, że nie zdoła ciebie poruszyć tak, byś utracił swój spokój.

– Nie – odparł z wyjątkowo silnym akcentem. – Młoda dama powiedziała prawdę. Ciemny płomień w oczach i sercu wystrzelił wysoko i rzuca cień na świat wokół mnie.

Nie wiedzieli, co na to odpowiedzieć, więc tylko uprzejmie pokiwali głowami. Olwen i Morholt popatrzyli sobie w oczy. Oboje mieli szaroniebieskie tęczówki.


Podzielona Kaina - V.6

Egil był na tyle oświecony i obyty w świecie, że umiał nie okazywać nieprzyjemnego zaskoczenia na widok ubóstwa domu Diamentów. Siedząc na niewygodnej ławie, czerpał z misy drewnianą łyżką w taki sposób, jakby jadł pozłacanym widelcem przy stole na dworze Ametystów. Morholt z kolei był szczerze zainteresowany okolicą i z ochotą wypytywał domowników o rozmaite szczegóły. Indagowałby może nawet bardziej, gdyby nie jego szacunek dla świeżej żałoby. Gdy widział łataną odzież i łapcie czy skóry zwierząt i szare płachty zamiast wykwintnej pościeli, nawet najmniejszym drgnieniem powiek nie okazywał niesmaku czy zdziwienia.

Holdr jednak nie potrafił powstrzymać grymasu obrzydzenia, gdy podczas posiłku, zamiast białego chleba, delikatnej pieczeni i sług, poruszających się bezszelestnie i niosących kolejne dania na srebrnych półmiskach, widział szczekające psy, domowników, którzy nie zachowywali respektu przed panami, a w miskach dostrzegał niesmaczny żur czy papkę z suszonych ryb – główne pożywienie domowników o tej porze roku. Nawet obyczaje żałobne uważał za obrzydliwe i urągające wszelkim cywilizowanym standardom: to, że martwa staruszka przez trzy dni leżała na swoim sienniku, było dla niego niepojęte. Zapytywał sam siebie, czy ludzie wokół pozostają przy zdrowych zmysłach, skoro dobrowolnie przez trzy dni i trzy noce czuwali przy niemiłosiernie cuchnących, rozkładających się zwłokach. I choć wiedział, że Rohałt, Blancheflor i Olwen byli mu równi, ich ubiór, sposób mówienia i ogólne pojęcie o świecie sprawiało, że mimowolnie traktował ich jak ludzi niższych od niego stanem. Na przykład drugiego dnia pobytu, gdy Rohałt podziwiał i pielęgnował podarowanego mu wierzchowca, Holdr wyniosłym tonem poprosił go o nakarmienie koni pozostałych rycerzy. Rohałt spojrzał na niego, bez słowa przyniósł owies i spełnił polecenie. Widział to Egil. Zmarszczył brwi. Gdy wyszli ze stajni, zatrzymał bratanka na chwilę i spokojnie powiedział:

– Jeżeli jeszcze raz odważysz się tak postąpić, całą drogę powrotną będziesz szedł za końmi.

Holdr znał stryja na tyle, by wiedzieć, że nie była to czcza pogróżka. Pilnował się więc wobec dorosłych, ale już nie mógł się powstrzymać, by nie przedrzeźniać śpiewnego mówienia Olwen, która została oddelegowana przez rodziców do towarzyszenia mu. Raz usłyszał to Morholt, stojący nieopodal. Chłopak struchlał, bojąc się awantury, ale cudzoziemiec rzekł tylko:

– Uważaj na słowa, są jak ptaki, lubią wracać do gniazd.

Holdr czuł się źle w tym miejscu, w którym wszystko wyglądało nie tak, jak być powinno. Niecierpliwie czekał, aż starsi zarządzą wymarsz w drogę powrotną. Usilnie przy tym starał się nie myśleć, że będą musieli przemierzyć tę samą trasę, którą już raz przeszli.

Wreszcie nastał dzień, w którym zapłonął stos pogrzebowy nieboszczki, a miejscowi wznieśli dla niej kopczyk na cmentarzu. Holdr uznał to za kolejny dziwaczny, ale dość ciekawy zwyczaj. Gdy powrócono do domu, zasiadł w kącie, niecierpliwie czekając na komunikat o wymarszu. Ani stryj, ani cudzoziemiec, ani ten cały niby- rycerz Rohałt wydawali się nie spieszyć. Rozmawiali cicho przy piwie, które smakowało tak, że gdyby piwowarzy z prawdziwego Janaru warzyliby takie, ze wstydu nie pokazaliby się wśród ludzi przez miesiące. Holdr popatrywał na nich i niecierpliwił się. Z nudów głaskał psa.

Po chwili zobaczył obok siebie Olwen. Wiedział, że przyszła z obowiązku. Ale on nie pragnął towarzystwa dziewczynki: ta jej twarz… kolejna dziwaczność na tym dziwacznym morskim brzegu za dziwacznym lasem. A on pragnął normalności.

– Chcą może przejść się nad morze? – zapytała ustawiając się za nim, jakby wiedziała, że nie miał ochoty na nią spoglądać.

– Nie – odburknął, nie wysilając się nawet na grzecznościowe „dziękuję”.

– A co by chcieli?

– A kogo pytasz? Bo ja jeden jestem, ale zdajesz się to uparcie ignorować, zresztą, jak wy wszyscy tutaj.

Zrobiła krok i stanęła tuż przed nim. Chcąc nie chcąc, widział jej twarz. Prawą połowę normalną i lewą nienaturalnie bladą. I połyskujące w nich szaroniebieskie oczy, w których teraz skrzyły się ogniki.

– Jeśli nie nad wodę, to może chcieliby zobaczyć las?

Na wzmiankę o lesie wzdrygnął się i odparł z gniewem:

– O nie, żaden las! Wolę posiedzieć tutaj.

Dziewczynka straciła cierpliwość i syknęła:

– A więc niech siedzą, aż się w kamień zamienią!

W tej samej chwili poczuł, jak niewidzialna siła odebrała mu władzę w ciele i sprawiła, że ręce, nogi, tułów i głowa stały się szare i nieznośnie ciężkie. Rozpaczliwie spróbował poruszyć kończynami, ale nie zdołał. Mógł tylko oddychać i patrzeć na uśmiechniętą Olwen, która spokojnie odwróciła się i poszła na spacer, zabierając ze sobą psa.

Minęło trochę czasu, zanim biesiadujący przy stole zorientowali się, że chłopak siedzący przy oknie zamienił się w kamienny posąg

Podzielona Kraina - V.5

Wielmożny Rohałcie, oto dokument z królewską pieczęcią, który może potwierdzić wszystko to, co wcześniej powiedziałem – Egil z Ametystów wyciągnął starannie zawinięty pergamin i podał go rozmówcy, Rohałt jednak potrząsnął głową i powiedział:

– Wierzę twemu słowu, wielmożny.

Siedzieli przez chwilę, milcząc.

Gdy w nocy rozległo się stukanie do drzwi, domownicy przerazili się, bo w taką noc jak Dziady wszystko mogło domagać się wejścia do domu. Jednak okazało się, że to byli trzej strudzeni wędrowcy. Należycie ugoszczeni (kto wie, z jakich krain mogli to być posłańcy?), położyli się spać. Poranne promienie słońca ukazały ich strudzone, wynędzniałe, bardzo ludzkie twarze. Gdy tylko Egil i Morholt wstali i pokrzepili się posiłkiem, poprosili Rohałta o rozmowę przy zamkniętych drzwiach. I przedstawili mu królewską propozycję.

– I cóż zatem zadecydujesz, panie?

Rohałt wstał i powiedział stanowczo:

– Zawołam małżonkę. To przecież dotyczy i jej…

Blancheflor była blada, jakby przeczuwając, że działo się coś ważnego. Cicho usiadła obok męża.

– Wielmożna Blancheflor z Opali – zaczął dwornie Egil – przybyliśmy tu, wypełniając królewski rozkaz. Najjaśniejszy Pan, kierując się raportami świętej pamięci Gotiera z Tantu, który gościł w waszym domu ponad rok wcześniej, uznał, że twój małżonek, wielmożny Rohałt z Diamentów, może pomóc w pokonaniu nieszczęsnej plagi, która gnębi nasz kraj. Tak więc my, wypełniając jego wolę, przybyliśmy tu, aby powiedzieć: Rohałcie z Diamentów, król cię wzywa jako swego wasala. Jedź z nami na dwór, aby zasiąść w Radzie najmożniejszych i zadecydować o przyszłości Janaru.

Blancheflor zbladła jeszcze mocniej.

Rohałt położył ręce na kolanach i zacisnął dłonie w pięści.

– Godne ubolewania wydarzenia z przeszłości sprawiły, że nie mogłeś do tej pory, wielmożny Rohałcie, uczestniczyć w życiu sobie równych. Najjaśniejszy Pan pamiętał o tym i dlatego w tym dokumencie, który tu przedstawiam – Egil rozwinął pergamin i wskazywał kolejne zapisy – zostały wyszczególnione nadania i podarki dla ciebie oraz twojej rodziny.

Rohałt oddychał ciężko. Egil i Morholt patrzyli na niego uważnie. Kilka razy rycerz z Diamentów chciał coś powiedzieć, ale powstrzymał się. Obaj posłańcy czekali cierpliwie, ale cisza przedłużała się wyraźnie, więc Egil dodał przepraszającym tonem:

– Wybacz, że nie zjawiliśmy się z orszakiem, który byłby odpowiedni, lecz pochowaliśmy naszych towarzyszy w lasach wokół Starej Puszczy. – Przy ostatnich słowach głos lekko mu się załamał.

– Pięknego przywiedliście konia – rzekł Rohałt ochryple.

– To kolejny dar dla ciebie – odezwał się milczący dotąd Morholt i uśmiechnął się – lecz wyjątkowo, nie od Najjaśniejszego Pana, a od samego lasu. Wydaje się, że sama Puszcza nam sprzyja.

Rohałt spojrzał na niego i zmarszczył lekko brwi. Ten cudzoziemski młodzieniec kogoś mu przypominał.

– Wielmożny Rohałcie, wzruszenie aż odebrało ci głos, ale rozumiem, że gotów jesteś sposobić się do drogi? – ciągnął Egil uprzejmie.

– Tak – powiedziała natychmiast Blancheflor.

– Nie – odpowiedział Rohałt.

Wszyscy obecni spojrzeli na niego.

– Jakże tak?! – wykrzyknęła Blancheflor rozpaczliwie.

– Schowaj ten pergamin, wielmożny. Najjaśniejszy Pan, tak hojny, zapomniał widocznie, że wskutek przeszłych wypadków ja nie jestem w stanie tego jego kunsztownego pisma przeczytać.

– Ależ… – zaczęła Blancheflor jękliwie. Egil przerwał jej uprzejmie:

– Zaczekaj, pani. – I zwrócił się do Rohałta surowym tonem: – Panie, zważ, że miłościwie nam panujący Geryn, trzeci tego imienia, miałby pełne prawo wystosować do siebie rozkaz, jako że, podobnie jak inni mężczyźni z rodów Kamieni, jesteś jego zaprzysiężonym wojownikiem. Mógłby więc wysłać nas i rzec: „Jedź, a jeśli tego nie uczynisz, ukarzę cię śmiercią za złamanie słowa, danego swemu władcy”. Lecz nie czyni tego, okazuje łaskę, ofiarowuje hojne dary, abyś tylko się zgodził wstąpić w poczet najmożniejszych.

– Czyni to, gdyż dobrze wie, że jestem takim nędzarzem, że bez jego darów wstyd byłoby mi się pokazać w jego komnatach! – wybuchnął Rohałt. Po chwili, spokojniej, dodał: – Nie pojadę.

– Co ty robisz?! – wykrzyknęła Blancheflor.

Rohałt zignorował żonę. Wtrącił się Morholt:

– Panie, ja rozumiem, dlaczego odmawiasz. Duma, godna potomka największych rodów, tak właśnie każe ci postępować. Przez pamięć dla przeszłości ze wzgardą odrzucasz teraźniejszość. Lecz nawet najwięksi, gdy obecna chwila wzywała ich do czynu, przestawali oglądać się za siebie i dołączali w szeregi walczących.

– Nie jestem największy. Jestem Rohałt z Nawy. I nie pojadę – odparł.

Nikt z jego rozmówców nie wiedział już, jakiego argumentu użyć. Egil bębnił palcami po blacie, Morholt z zadumą wpatrywał się w okno, Blancheflor szlochała cicho, a Rohałt wbił wzrok w swoje zaciśnięte dłonie.

Nagle drzwi do komnaty się otworzyły i wkroczyła Olwen. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, z rozmachem przewróciła dwa zydle.

– Co ty robisz?! I kto pozwolił ci tu wejść? – wykrzyknęła gniewnie Blancheflor.

Olwen odparła cicho:

– Trzeba powywracać siedziska i pozakrywać wszystko, co odbija twarze. Niania umarła.

Na te słowa Rohałt i Blancheflor zerwali się i pobiegli do staruszki. Leżała cicho na sienniku, tak jakby swoim zwyczajem odpoczywała po trudach dnia. Ale jej bladość i brak oddechu wskazywały, że odeszła wraz z duszami, które karmiła ubiegłej nocy.

Rohałt chwycił rękę niani i ucałował. Olwen wymamrotała:

– Wzleć, duszyczko, na skrzydłach żurawi, za Żar-ptakiem leć za horyzont morza.

Rohałt spojrzał w zamyśleniu na córkę. A potem obejrzał się na posłańców, którzy stali w drzwiach, wyraźnie zmieszani wobec majestatu śmierci.

– Panowie – powiedział łagodniej. – Porozmawiamy jeszcze. Tylko dajcie mi pożegnać moją starą nianię.

Egil uniósł z dezaprobatą brwi. Morholt uśmiechnął się lekko.


Epilog

Epilog   Hredrik wsunął ręce pod jej koszulę i łapczywie szukał ust kochanki, ale Gyrda odsunęła się, wstała i zawiązała tasiemkę u piersi. ...